O krok od imperium. Rzeczpospolita mogła połączyć się z Rosją?
Polacy zajmując Moskwę, stanęli przed dziejową szansą stworzenia światowego mocarstwa - Rzeczypospolitej Trojga Narodów. Historycy spierają się od lat, czy było to możliwe. Część uważa, że Stanisław Żółkiewski był niepoprawnym romantykiem. A jego plan oparty na mrzonkach. Według tych badaczy, gdyby Władysław przybył do Moskwy, szybko podzieliłby los Dymitra. Poderżnięto by mu gardło, a resztę Polaków przepędzono. Inni historycy przekonują jednak, że koncepcja ta miała wszelkie szanse powodzenia. Wskazują przede wszystkim na szerokie poparcie bojarów, którzy mieli dosyć rosyjskiej satrapii i marzyli o uzyskaniu statusu, jakim cieszyła się polska i litewska szlachta.
Przy akompaniamencie bicia w bębny i kotły zwarta ława husarii wysunęła się przed polskie pozycje. Ciężkozbrojni jeźdźcy w lamparcich skórach i ze skrzydłami za plecami opuścili kopie. Na dany przez hetmana sygnał, z potężnym hukiem końskich kopyt i szczękiem oręża ruszyli na przerażonych Moskali jak walec. Starcie to przypominało konfrontację czołgów z uzbrojoną tylko w broń ręczną piechotą.
Kolejne fale polskiej husarii druzgotały rosyjskie szeregi, rozbijając w puch oddziały słabo wyszkolonego pospolitego ruszenia i bojarskich dworzan. Nawet moskiewscy rajtarzy w starciu z polską jazdą nie mieli szans. Moskale spadali z koni, pękały czaszki, w powietrzu fruwały odrąbane kończyny. Słychać było straszliwe wrzaski i błagania o litość. Nieco więcej kłopotów sprawiali szwedzcy sojusznicy Rosjan i zachodnie wojska zaciężne. Oni jednak również wkrótce musieli ustąpić pola.
Po kilku godzinach krwawych zmagań wojska Moskwy rozpierzchły się na pobliskie pola i do lasów. Część Polaków przez wiele kilometrów ścigała uciekających, wyrzynając ich bez litości, pozostali zajęli się moskiewskim obozem, w którym zdobyto olbrzymie łupy. Był 4 lipca 1610 r., a bitwa rozegrała się pod wsią Kłuszyn. Był to jeden z największych triumfów militarnych Rzeczypospolitej.
Polacy przystąpili do bitwy w skrajnie niekorzystnych warunkach. Nie dość, że przyszło im walczyć na terenie wroga, to jeszcze nieprzyjaciel dysponował miażdżącą przewagą liczebną. Polaków było niecałe 10 tys., a Moskali wraz z sojusznikami blisko 40 tys. Mimo to polskie wyszkolenie, duch walki, a przede wszystkim znakomite dowodzenie hetmana Stanisława Żółkiewskiego wzięły górę. Naszych w bitwie zginęło 200, podczas gdy Moskali 17 tys.
Wiktoria kłuszyńska otworzyła przed Polakami drogę do Moskwy.
Wielkie rzeczy
Czy wyobrażają sobie Rzeczpospolitą od morza do morza? Jednak nie od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego, tylko od Morza Bałtyckiego do Oceanu Spokojnego. Mrzonka? Fantastyka? Rojenia? Być może dzisiaj brzmi to jak bajka, ale Polakom na początku XVII w. wydawało się to realne. Taki właśnie był cel najbardziej spektakularnej i najbardziej śmiałej geopolitycznej rozgrywki, jaką Rzeczpospolita podjęła w dziejach. Była to również największa szansa, przed jaką kiedykolwiek stanęliśmy.
Obraz Mirosława Szeiba przedstawiający szarżę husarii fot. WP.PL
Wszystko zaczęło się na przełomie stuleci, gdy Rosja pogrążyła się w odmętach wielkiej smuty. Chaos i walkę o tron między bojarskimi koteriami wykorzystali polscy możnowładcy, którzy w 1605 r. osadzili na tronie carskim Dymitra, rzekomego syna Iwana Groźnego. Ożeniono go z Polką Maryną Mniszchówną i Rosja znalazła się w orbicie wpływów Polski. Chociaż rządy Dymitra nie trwały długo - został zamordowany w 1606 r. - wydarzenia te zainspirowały przywódców Rzeczypospolitej.
Narodził się wówczas wielki plan, zmierzający do zażegnania zagrożenia ze strony Moskwy. Chodziło ni mniej, ni więcej tylko o to, żeby połączyć Rosję z Polską i Litwą w jeden organizm. I w ten sposób powołać do życia Rzeczpospolitą Trojga Narodów. A więc imperium, jakie w ówczesnym świecie nie miałoby sobie równych. "Gdy Rzplita była u szczytu swojego rozwoju, zdawało się, że nastąpi Unia Polski z Moskwą - pisał w 1920 r. słynny historyk Wacław Sobieski. - Polacy mieli budować państwo obejmujące w swych granicach lwią część ludów całej Słowiańszczyzny. Były to czasy niezmiernej powagi i znaczenia dziejowego. Był to moment, w którym Polsce zaświtała sposobność do przeobrażenia się w mocarstwo światowe o rozmiarach niebywałych".
Jeden z rycerzy polskich mówił w 1609 r. królewskim doradcom: "O wielkie rzeczy idzie". Rzeczywiście, szło o wielkie rzeczy. Jak wyliczał publicysta Krzysztof Warszewicki, gdyby plan się powiódł, powstałoby największe w dziejach imperium. Sama część europejska Rosji (ekspansja na Syberię trwała przez cały wiek XVII) liczyła 4 mln km kw. i 10 mln mieszkańców. Rzeczpospolita zaś miała 800 tys. km kw. i 11 mln ludności. Dla porównania obecna, okrojona na wschodzie Polska liczy niewiele ponad 300 tys. km.
"Czuli sami Polacy - pisał Wacław Sobieski - że była to chwila sposobna do działań imperialistycznych, do tworzenia mocarstwa uniwersalnego. W tym momencie dziejowym miało się rozstrzygnąć, czy takiem mocarstwem zostanie po uporaniu się z Moskwą - Polska. Czy też nie załatwiwszy tej sprawy, będzie czekać, aż tę rolę obejmie Rosja, która wywróciwszy Polskę, stanie się największem państwem w Słowiańszczyźnie".
Król kontra hetman
Niestety, jak wiemy, tę dziejową szansę zaprzepaściliśmy. Ponieśliśmy klęskę w roku 1612 i w konsekwencji przegraliśmy całą rywalizację z Rosją o hegemonię w tej części świata. Historia jednak wcale nie musiała się tak potoczyć. Nasza porażka wynikała z wielkich osobistych ambicji, zawiści, wewnętrznych kłótni i swarów. Gdy wojska Rzeczypospolitej w 1609 r. po raz kolejny wkroczyły w granice Moskowy - ścierały się bowiem ze sobą dwa wielkie plany, dwie przeciwstawne koncepcje.
Pierwszą reprezentował król Zygmunt III Waza. Monarcha uważał, że Rosję trzeba ujarzmić, że musi się ona ukorzyć. I dopiero wtedy podyktować warunki pokonanemu nieprzyjacielowi. Zygmunt zamierzał koronować się na cara i w ten sposób połączyć Moskwę z Polską unią personalną. W kraju tym byłby władcą absolutnym. Zachowując wszystkie prerogatywy carów, trzymałby ruskich poddanych żelazną ręką.
Jednocześnie zamierzał nawrócić Rosję na wiarę katolicką. W umyśle królewskim wojna z Moskwą jawiła się jako święta krucjata. W październiku 1609 r. papież Paweł V dał specjalny odpust wieczysty wszystkim, którzy wezmą udział w "wyprawie na schizmatyków". Pobłogosławił miecz i kapelusz, który następnie przekazał polskiemu monarsze. Głośno wyrażał nadzieję, że po nawróceniu Rosji "król-krzyżowiec" pójdzie dalej i zdobędzie dla Kościoła… Persję.
Drugą koncepcję reprezentował hetman Stanisław Żółkiewski. Najwybitniejszy, najbardziej dalekowzroczny mąż stanu epoki. Uważał on, że tak wielkim państwem jak Rosja nie da się na dłuższą metę rządzić za pomocą terroru i ucisku. Że mając do wyboru tyrana swojego lub obcego, Moskale zawsze wybiorą swojego. Dlatego apelował o liberalne potraktowanie pokonanego przeciwnika. Uszanowanie odrębności religijnej i nadanie szerokich praw rosyjskim bojarom. A przede wszystkim koronowanie na cara królewicza Władysława (syna Zygmunta) i przyjęcie przez niego prawosławia. Zgodnie ze swoją koncepcją hetman Żółkiewski, gdy pobił armię cara Wasyla Szujskiego pod Kłuszynem i ruszył na Moskwę, starał się zrobić wszystko, aby Polacy nie byli traktowani jak okupanci. Przekonywał Moskali, że przychodzi jako wyzwoliciel spod satrapiego, azjatyckiego jarzma dotychczasowych władców. Że położy kres wojnom, niepokojom i zaprowadzi tak oczekiwane przez Rosjan prawo oraz porządek. Dlatego surowo zabraniał swoim żołnierzom wszelkich
swawoli.
"Życzyłbych - pisał w jednym z listów - i trzeba tego jako z największą pilnością przestrzegać, żebyśmy się ludziom moskiewskim jako najludczej [najbardziej ludzko] stawili. Siłaby to mogło i przedsięwziętemu staraniu i naszym pracom w służbie króla być pożyteczno. By wiedzieć, że kto nad zabór co uczynił, męczył, zabił, spalił cerkiew, zgwałcił, by mi był rodzony brat, nie przepuściłbym mu!".
W efekcie hetman zyskał wśród Moskali wielką popularność i pod stolicą wyszła mu naprzeciw wielka delegacja bojarów, dworu carskiego i Cerkwi. Po długich negocjacjach toczonych w namiocie rozbitym na Dziewiczym Polu hetman 17 sierpnia 1610 r. podpisał z Moskalami traktat. Na jego mocy Władysław uznany został za cara. Uchwalono również utrwalenie przyjaźni między Polską i Moskwą "na wieki". Ogłoszono, że wrogowie Rzeczypospolitej od tej pory będą wrogami Rosji. I odwrotnie.
Car Władysław
Bojarowie po powrocie do Moskwy udali się do Soboru Uspieńskiego na Kremlu, gdzie całując krzyż, przysięgali na wierność nowemu carowi Władysławowi Zygmuntowiczowi. Podobnie postąpiło 10 tys. moskiewskich mieszczan. W ślad za nimi deklaracje wierności polskiemu królewiczowi złożyło kilkadziesiąt innych miast rosyjskich. Między innymi Wiaźma, Możajsk, Niżnij Nowgorod, Jarosław.
Nowego cara poparło nawet - usatysfakcjonowane zgodą Żółkiewskiego na konwersję Władysława - prawosławne duchowieństwo. Hołd składały mu monastyry i sobory, do liturgii wprowadzono modlitwę za zdrowie i powodzenie nowego władcy. Polak formalnie został carem Rosji! Unia stała się faktem! Poprzedniego monarchę Wasyla Szujskiego aresztowano, ogolono mu głowę i wydano w ręce Polaków.
W Moskwie zaczęto bić monety z wizerunkiem nowego cara, a wojska Żółkiewskiego zostały 27 listopada 1610 r. wpuszczone za bramy stolicy jako orszak nowego monarchy. Brakowało tylko jednego - samego cara. Mimo wiernopoddańczych apeli królewicz do Rosji nie przybywał.
Król Zygmunt III Waza nie tylko bowiem nie docenił gigantycznego sukcesu hetmana, ale także ostro go za podpisanie traktatu skrytykował. Układ uznał za niekorzystny, bo zbyt mało upokarzający dla Moskali. Monarcha odmawiał parafowania traktatu i nie miał najmniejszej ochoty wysyłać swojego syna do Moskwy. Dokument elekcyjny zawierający potwierdzenie przejścia królewicza na prawosławie demonstracyjnie podarł. Uznał, że Moskwa niewarta jest mszy.
Grała tu urażona miłość własna, Zygmunt nie tylko bowiem sam chciał osiąść na tronie Rurykowiczów, ale także zazdrościł hetmanowi wojennego triumfu. Król nadal wierzył, że Rosję uda się siłą zmusić do całkowitej podległości. Na jego dworze snuto nawet plany... przebudowy Moskwy w stylu zachodnim! Fatalną rolę odegrały tu podszepty doradców. "Są to już dziś niewolnicy Jego Królewskiej Mości - mówił podkanclerzy koronny Feliks Kryski. - Moskowity powinny przyjąć tego cara, jakiego im damy, i znosić to, co rozkaże władce".
Na nic zdały się dramatyczne listy Żółkiewskiego, w których błagał króla o zmianę decyzji. Sytuacja w Moskwie stawała się tymczasem coraz bardziej napięta. Nastawieni propolsko bojarzy byli zdezorientowani, nie rozumieli, co się dzieje. Coraz bardziej rozdrażnione było prawosławne duchowieństwo, szemrał moskiewski lud. "Panowie Polacy - skarżyli się bojarzy - krzywda nam się wielka dzieje. Myśmy królewicza [waszego] na pana przyjęli, a wy go nam nie dajecie".
Król nie przysyłał też żołdu dla wojsk hetmańskich i dyscyplina w polskich szeregach zaczęła się rozprężać. Doszło do pierwszych incydentów i zadrażnień między Polakami a mieszkańcami Moskwy. Wojsko Rzeczypospolitej zaczęło zachowywać się nie jak wyzwoliciel, ale jak okupant. Splądrowano między innymi kremlowski skarbiec. "Nie wszystkie cenne przedmioty wywieziono z Kremla - pisał historyk Andrzej Andrusiewicz. - Mimo grabieży ostały się sprzęty do koronacji cara Zygmunta lub cara Władysława. Zabezpieczono tron z kości słoniowej, czapkę Monomacha, regalia carskie i koronę Maryny Mniszech. Z przetopionego złota zdartego z ikon i carskich grobowców warszawscy mistrzowie przygotowali nową koronę moskiewską".
Niestety jednak nigdy nie włożono jej na skronie Polaka. Król pozostał bowiem nieugięty. Rozgoryczony, załamany fiaskiem swojej polityki Żółkiewski 30 października wyjechał z Moskwy. Sytuacja miasta stała się tymczasem tragiczna, dotknęła je klęska głodu, wkrótce wybuchły antypolskie rozruchy. Polaków oskarżono o dwulicowość i złamanie obietnicy. Rozruchy szybko przeistoczyły się w rebelię. Z całej Rosji nadciągnęły wojska, które rozpoczęły oblężenie polskiego garnizonu.
Mimo dramatycznych próśb o odsiecz, król nie palił się z wyruszeniem na ratunek. Gdy wreszcie wysłał słabe siły pod buławą hetmana Jana Karola Chodkiewicza, było za późno. Polski garnizon poddał się 27 października 1612 r. Większość obrońców została oddana na pastwę hulających Kozaków, co skończyło się dla nich tragicznie. Wojna z Rosją trwała jeszcze co prawda przez sześć lat, ale wielki sukces hetmana Żółkiewskiego został przez króla zniweczony.
O unii nikt już nawet nie wspominał, na mocy rozejmu podpisanego w 1618 r. w Dywilinie Polska odzyskała tylko stracone wiek wcześniej ziemie czernihowską i siewierską oraz Smoleńsk. A więc ochłapy. Wielka gra wielkiego hetmana była skończona. Przegraliśmy.
Czy to było możliwe?
Na temat opisanych wyżej wydarzeń od lat toczą się spory między historykami.
Część uważa, że Żółkiewski był niepoprawnym romantykiem. A jego plan oparty na mrzonkach. Według tych badaczy, gdyby Władysław przybył do Moskwy, szybko podzieliłby los Dymitra. Poderżnięto by mu gardło, a resztę Polaków przepędzono.
Inni historycy przekonują jednak, że koncepcja ta miała wszelkie szanse powodzenia. Wskazują przede wszystkim na szerokie poparcie bojarów, którzy mieli dosyć rosyjskiej satrapii i marzyli o uzyskaniu statusu, jakim cieszyła się polska i litewska szlachta. "W Moskwie toczyła się wówczas wojna czerni z bojarami - pisał Wacław Sobieski. - Pospólstwo mordowało bojarów i wojewodów. W takiej chwili hasła 'złotej wolności' tem więcej mogły wabić bojarów. Rozumiał to Żółkiewski i dlatego chciał oprzeć się na bojarach i połączyć ich tak ze szlachtą polską, jak połączyła się z nią litewska".
Nietrafione wydają się również argumenty o różnicach kulturowych między Rosją a Polską. Warto pamiętać, że Rzeczpospolita nie była wówczas państwem jednolitym etnicznie i religijnie. Połowa jej mieszkańców była prawosławna i mówiła po rusku. Wyznania tego było wielu wojewodów, senatorów, wodzów i innych dygnitarzy. We wschodnim obrządku modlił się słynny magnacki ród Wiśniowieckich. A sam Żółkiewski w swoich włościach obok kościołów fundował cerkwie.
"Jeśli przez unię z Litwą raz Polska weszła na drogę ekspansji - pisał Sobieski - to nie czas już jej było zatrzymywać w pół drogi nad Dnieprem. Kto już raz posiadł w swych granicach Kijów i tyle kroci prawosławnych, ten nie mógł pozwolić, aby za jej granicami tworzył się osobny ośrodek dla tychże i powinien był dotrzeć aż do Kremlu i tam problem rozwiązać. Prawosławie pod carem Władysławem nie byłoby Polsce tak wrogie".
Zdaniem historyka wraz z upływem lat polska kultura miałaby coraz większy wpływ na Rosjan i bardzo prawdopodobne byłoby powtórzenie się scenariusza litewskiego. A więc stopniowa polonizacja elit moskiewskich, która - nawiasem mówiąc - już postępowała. Na początku wieku XVII język polski w rosyjskich dworach pełnił tę samą funkcję co w wieku XIX język francuski. Polskość była dla rosyjskich elit synonimem atrakcyjnego Zachodu.
"Jeśli kultura polska tak poważnie zapanowała za czasów, kiedy Polka zasiadła na tronie carskim, a polski obyczaj był dominujący, to cóż dopiero by było w razie władania na Kremlu Władysława - pisał Sobieski. - Jeśli w XVIII wieku opanowali tron carski Niemcy, a o Rosji decydowały jako carowe księżniczki niemieckie wraz z kamarylą baronów kurlandzkich i to tak, że korzyść z tego miały Prusy, a nie Polska, którą rozebrano, to czyż byłoby rzeczą niemożliwą, aby na Kremlu przebywali bliżsi, bo Słowianie-Polacy i do tego rozbioru nie dopuścili?".
Klęska wielkiego projektu hetmana Żółkiewskiego była dla Rzeczypospolitej i Moskwy momentem przełomowym. Od tej pory rozpoczął się polski lot w dół i rosyjski lot w górę. Myśmy stawali się coraz słabsi, oni coraz silniejsi. Proporcje się zmieniły i wkrótce znacznie niegdyś słabsza Rosja Rzeczypospolitej - mówiąc kolokwialnie - po prostu odjechała. Skończyło się to dla nas wielką tragedią.
"Zderzenie dwóch światów, dwóch kultur: Polski i Rosji nie musiało oznaczać konfrontacji - pisał jednak Andrzej Andrusiewicz. - Gdyby wielkie plany Rzeczypospolitej powiodły się, nie powstałoby imperialne państwo rosyjskie. Katastrofa 1612 r. przekreśliła szansę dziejową Polski. Zapoczątkowała ona dwa procesy trwające przez cały wiek XVII. W Rzeczypospolitej stopniowo pojawiały się pierwsze syndromy degradacji politycznej i upadku autorytetu państwa. Rosja natomiast wkroczyła w nową epokę. Smuta, choć wydaje się to paradoksalne, wzmocniła państwo".
Na koniec anegdota. W 1611 r. przywieziono do Warszawy Wasyla Szujskiego, aby złożył hołd Zygmuntowi III. Skłonił się on nisko polskiemu monarsze i pocałował go w rękę. Widząc to, poseł Turcji pochwalił króla za wzięcie do niewoli "wszechpotężnego cara Rosji". Wasyl wówczas spojrzał smutno na osmańskiego posła i rzekł: "Nie dziw się, że ja, były władca, siedzę tutaj. To sprawa zmienności szczęścia. Jeśli polski król opanuje moją Rosję, zostanie on tak potężnym monarchą na świecie, że będzie mógł posadzić twojego władcę na tym miejscu, na którym ja siedzę".
Wasyl Szujski miał rację. Szkoda, że tak się to wszystko potoczyło.
Piotr Zychowicz, Historia do Rzeczy
Polecamy: Rewanż za potop - polska okupacja Danii