Nożem w plecy
Kogo liderzy muszą się obawiać we własnym obozie?
19.09.2011 | aktual.: 19.09.2011 12:40
Scena sprzed pół roku z górą. Marszałek Grzegorz Schetyna przyjmuje w sejmowym gabinecie znajomą. Przed rozmową wyjmuje z kieszeni marynarki komórkę i pracowicie ją rozmontowuje, wyjmując baterię. Potem i tak prowadzi ją do innego pokoju, zostawiając telefon na stole.
Tak polscy politycy chronią się przed podsłuchami. Tylko kogo może się obawiać marszałek sejmu? Jego wieloletni przyjaciel Donald Tusk jest premierem, na czele ABW stoi dawny faworyt Schetyny Krzysztof Bondaryk. Może życiowo doświadczony polityk dmucha tylko na zimne, ale może wzajemna nieufność w obozie władzy sięgnęła już tak daleko, że lepiej się nie odwracać do dawnych przyjaciół plecami.
Skok do gardła
Tak jest w każdej partii. Nie tylko dla działacza groźniejszym konkurentem od przedstawiciela wrogiego obozu jest kolega z jednej listy, ale partyjni liderzy muszą się oglądać za siebie w poszukiwaniu potencjalnych konkurentów. Choć jeszcze nigdy w historii III Rzeczypospolitej ich władza nie była tak wielka, tak stabilna. Więc mają prawo oczekiwać spokoju.
Ale do końca go nie zyskają. Ostatnio Michał Kamiński, dziś już raczej komentator, choć wciąż zasiadający w europarlamencie, opowiadał, że po przegranych wyborach wpływowa grupa polityków PiS rzuci się do gardła Jarosławowi Kaczyńskiemu. – Mógł to sobie wymyślić, ale to wymarzony sposób na psychiczne podłamanie prezesa podczas kampanii – komentuje wpływowy działacz tej partii. Kaczyński sprawia skądinąd wrażenie tak wyluzowanego, jak dawno nie był.
W teorii takie rzucenie się do gardła to rzecz naturalna. Często przypomina się o partiach w zachodnich krajach, które przez długi czas przegrywały wybory i nie rozsypywały się. Ale partie te zmieniały nie tylko wizerunki i strategie, ale i liderów. Brytyjscy konserwatyści przez długie 16 lat odsunięcia od władzy (za premierostwa laburzystów Tony'ego Blaira i Gordona Browna) zmienili po kolei czterech liderów i dopiero David Cameron poprowadził ich do zwycięstwa.
Właściciel czy menedżer
Polskie partyjne przywództwa są o wiele silniejsze, partie, jak to opisują politolodzy, dużo bardziej spersonalizowane. Choć naturalnie w różnym stopniu.
Jarosław Kaczyński jest „właścicielem” Prawa i Sprawiedliwości. On wymyślił partię wraz z bratem, on zapraszał do niej innych polityków, on po marginalizacji Ludwika Dorna jest jedynym twórcą jej programu i ideowego przesłania. Co prawda przepytywany z różnych decyzji lubi się powoływać na nastroje partii, ale to kokieteria. A dla wyborców to on i tylko on jest ucieleśnieniem PiS.
Co więcej, choć Kaczyński może ponieść szóstą z kolei wyborczą porażkę, już zawczasu przygotował na nią wyborców, a po części i partyjny aparat. Nie tylko ogólnym i częściowo prawdziwym przesłaniem: w kraju takim jak Polska antyestablishmentowa partia ma naturalne kłopoty z wygraną. Także i zarysowaniem tak zwanego węgierskiego scenariusza, który wręcz przewiduje pozostanie poza kręgiem władzy przez kolejne cztery lata. W takiej sytuacji dyskusje o niewykorzystanych szansach brzmią jak żart.
W Platformie nie tylko porażka, ale i nieprzekonujące zwycięstwo, zmuszające do niechcianych koalicji (na przykład i z SLD, i z PSL) mogłyby być powodem obrachunków. A jednak Donald Tusk, premier od czterech lat, nie sprawia wrażenia przestraszonego. Przeciwnie, licytuje wysoko, zapowiadając nieubieganie się o udział we władzy w przypadku zajęcia pierwszego miejsca przez kogoś innego (czyli PiS). Chodzi o wystraszenie wahających się wyborców, odciągnięcie ich na przykład od Palikota. Ale jest to też naciągnięcie do maksimum cierpliwości partii. Wyobraźmy sobie, że spragnieni posad działacze muszą się skazać na post.
Naturalnie Tusk robił to już w przeszłości, na przykład w roku 2007, wybierając przyśpieszone wybory ponad zgniły antypisowski rząd z SLD i Samoobroną. Choć on wciąż nie jest właścicielem PO, a tylko jej obdarzonym szerokimi uprawnieniami zarządcą. Jeszcze w roku 2006 po przegranych wyborach możliwy był spisek Komorowskiego, Rokity i Piskorskiego przeciw liderowi, który nie wygrał podwójnych wyborów. Ale jego spacyfikowanie jeszcze przed kongresem to już początek bezalternatywnych rządów Tuska.
Ich bezalternatywność zasadza się dziś na najpotężniejszym argumencie: badaniach opinii publicznej. Wynika z nich, że nawet przy wszystkich niepowodzeniach PO Tusk jest wciąż jej największym atutem. Jedynym politykiem tej partii, którego wyborcy gotowi są obdarzyć zaufaniem. * Nic się nie zmieni?*
Bez wątpienia SLD nie jest własnością Grzegorza Napieralskiego. On akurat, jeśli wyniki nie będą olśniewające, może się liczyć nawet z detronizacją. Dla niego gwarancją nie jest charyzmatyczna pozycja, najwyżej obsada swoimi zwolennikami ciał statutowych partii. Jednak choć niektórzy z nich zawdzięczają młodemu liderowi karierę, nie podpisali z nim przecież cyrografu.
W PSL jest wieczny kandydat na konkurenta Waldemara Pawlaka – Janusz Piechociński. Ale i zarysowana przez niego konkurencyjna oferta jest niejasna i apetyty ludowców nie największe. Im wystarczy stabilne 7 proc. i pewnie je dostaną. Takie drobinki jak PJN po ewentualnej klęsce raczej się rozpadną, niż wymienią sobie przywódcę. A Ruch Palikota bez Palikota istnieć nie może.
W efekcie pole personalnego manewru jest niewielkie, choć niepokój, towarzyszący władzy, pozostaje. Gdy Kamiński opowiadał o ewentualnym rozliczeniu prezesa PiS, sugerował, że chodzi o jego najwierniejszą gwardię, druhów jeszcze z czasów Porozumienia Centrum. Ciężko sobie jednak wyobrazić tych ludzi przytakujących każdemu zdaniu Kaczyńskiego jako wymyślających nagle jakikolwiek samodzielny scenariusz. I kto miałby go zrealizować?
Pozostaje Zbigniew Ziobro. Odsunięty na boczny tor w roku 2009, potem przywrócony do łask, ale na krótko. Pewien bystry polityk PiS uważa, że niepostawienie Ziobry na czele sztabu wyborczego to najcięższych błąd prezesa. – Nie zrobiłby kampanii gorszej niż Tomasz Poręba z Adamem Hofmanem. A tak prezes hoduje nieubłaganego krytyka.
Zniknięcie Ziobry
I rzeczywiście, na początku kampanii Ziobro i jego sojusznik z europarlamentu Jacek Kurski pojawili się na kilku zebraniach sztabu. Potem zniknęli.
Po awanturze o wystąpienie Ziobry w Brukseli doszło do oficjalnej zgody między byłym ministrem sprawiedliwości i twórcami PiS-owskiej kampanii. Jest ona jednak pozorna. Ziobro rozpowiada, jak partii zaszkodził lapsus Adama Hofmana o chłopach. A rzecznik zapewnia, że ma badania, z których wynika, jak bardzo zaszkodził swoimi niedawnymi wystąpieniami Ziobro.
I w tym przypadku pojawiają się już spiskowe interpretacje: Ziobro miałby być wręcz zainteresowany słabszymi wynikami swojej partii. Takie zarzuty stawiano mu już w roku 2008, kiedy namawiał Kaczyńskiego na zablokowanie traktatu lizbońskiego. W kuluarach rozeszły się wtedy plotki, że ambitny polityk chce obniżyć wyniki PiS i na fali rozliczeń przejąć w nim władzę. On naturalnie zaprzeczał.
Spróbujmy sobie wyobrazić, jak mogłaby wyglądać krytyka Ziobry, który już w roku 2009 próbował nieśmiało kwestionować kampanię do europarlamentu, a w roku 2010 wystąpił jako nieubłagany oskarżyciel sztabu kierowanego przez późniejszych PJN-owców. Mówiłby pewnie, że było „za łagodnie”. To stała obsesja części zwolenników PiS usiłujących nas przekonać, że w wyborach należy raczej krzyczeć, niż mówić, i raczej utwardzać, niż rozmiękczać swój wizerunek. Zbigniew Ziobro, dbający o dobre stosunki z Radiem Maryja, mógłby próbować takie emocje podchwycić.
Naturalnie nie wykluczałoby to innych, bardziej wyrafinowanych argumentów. Oto Kaczyński stara się uniknąć debaty z Tuskiem. A Ziobro poszedł do TVN24 i poradził sobie nieźle w starciu z Justyną Pochanke. Czy po wyborach nie spyta: Dlaczego ja nie bałem się debatować, a on tak?
Tylko że wcale nie wiadomo, czy Ziobro takie pytanie postawi. Jego gwiazda odrobinę zbladła. Jest najbardziej po prezesie rozpoznawanym politykiem PiS, ale nie dorównuje mu charyzmą. Nie podbiłby serc PiS-owskich radykałów (nawet jeśli ci dziś zgrzytają zębami i porównują Porębę do Kluzik-Rostkowskiej), bo to najwierniejsi wyznawcy lidera, którego trzeba by tym razem zaatakować osobiście. Nie otworzyłby też partii na nowe środowiska. Jego związki z imperium ojca dyrektora czynią tego pragmatyka osobą bardziej zawężającą ewentualny target niż sam prezes.
W PiS Ziobro ma wielu ludzi sobie bliskich – od harcowniczki Beaty Kempy po kulturalnego profesjonalistę Andrzeja Dudę, ale Kaczyński ofiarował im wszystkim pierwsze miejsca na listach i pozyskał awansami ich niekłamaną lojalność. Można więc raczej sądzić, że Ziobro traktuje dystans wobec obecnej kampanii jako inwestycję w odleglejszą przyszłość. Może ona nie nadejść, bo przy całej chaotyczności tej kampanii kurs na miękkiego prezesa jest prawidłowy, a wyniki mogą się okazać nie najgorsze.Ziobro ma zresztą jeszcze jedną słabość: jest mniej asertywny od Kaczyńskiego, nie rzuci mu raczej otwartego wyzwania. Może to zrobić Jacek Kurski, ten jednak liczy się raczej z wypchnięciem z partii niż ze zwycięstwem. I można się spodziewać, że sprytny Ziobro za nim nie pójdzie.
Jeśli Kaczyński nie musi myśleć dziś o Ziobrze zbyt często, to Donald Tusk może zapominać o istnieniu Grzegorza Schetyny. Choć w czasach wspólnego zasiadania w rządzie zazdrośnie obserwował wysiłki swego zastępcy, aby zaistnieć w mediach i zasygnalizować czasem odrębne zdanie.
Po prostu Schetyna jest dzisiaj jak sparaliżowany. Trochę słabszy wynik PO mógłby przynieść ograniczenie władzy Tuska w partii, a będąca tego efektem koalicja z SLD dałaby dzisiejszemu marszałkowi wymarzoną pozycję arbitra – ma on na lewicy lepsze kontakty niż Tusk. Jednakże na listach kandyduje wielu jego stronników. Ich obecność w Sejmie wzmocni jego samego. Po wyborach czeka go przecież rozgrywka o utrzymanie własnej pozycji. Czy da się wypchnąć z fotela marszałka komuś w rodzaju Ewy Kopacz albo Cezarego Grabarczyka? Czy dostanie – jak przepowiada w „Rzeczpospolitej” Piotr Gursztyn – odpowiednio mocne stanowisko w rządzie. To zależy również od liczby szabel.
Schetyna to wie i dlatego, angażując się w kampanię, jeździ do tych okręgów, gdzie ma przyjaciół – goszcząc ostatnio w Krakowie, wsparł na przykład konserwatywnego półdysydenta Jarosława Gowina. Mapa tych jego podróży to mapa jego wpływów w PO.
Daje swoją twarz, ale od kampanijnych decyzji jest odsunięty. To najbardziej ekspercka z kampanii – w PO decydują wąskie zespoły zawodowców radzących z Tuskiem. Pewnie Schetynie żal jest dawnych burz mózgów czołowych polityków. W tej kampanii pojawił się na takim zebraniu zaledwie raz. Ale też bezpieczny dystans może mu pozwolić powiedzieć w razie jakiegoś konfliktu: mnie przy tym nie było.
Słabość Schetyny jako ewentualnego konkurenta Tuska przejawia się w czymś jeszcze. Choć kilka miesięcy temu próbował sugerować, że jest zwolennikiem rządu aktywniejszego i szybciej reformującego, choć jeszcze w sopockiej hali przestrzegał swoją partię ezopowo przed zachłyśnięciem się sondażami, realne różnice między nim i premierem są nieczytelne. Jego miękkim podbrzuszem są za to zaszłości – to wszak jego biznesowe kontakty zaciążyły nad aferą hazardową. Na dokładkę marszałka wciąż podobno nawiedzają ataki sentymentu do dawnego przyjaciela. Współpracujący z nim politycy nieraz zarzucali mu, że pozostał oglądającym się na lidera wiernym uczniem. W takim stanie nie dokonuje się królobójstwa.
Można więc podejrzewać, że ani Ziobro nie zamachnie się skutecznie na Kaczyńskiego, ani Schetyna nie ukrzywdzi Tuska. Ten pierwszy nie pomaga, ten drugi trochę pomaga, efekt ten sam. Tym, który może bać się dintojry, jest Grzegorz Napieralski.
Gdzie jest zdrajca?
Prasa huczy od plotek na temat złych emocji Włodzimierza Czarzastego. Choć Napieralski przez lata zaprzeczał istnieniu afery Rywina, nie wystawił jej bohatera na listy. I Czarzasty ma pragnąć zemsty. Ale musiałby się posłużyć popularniejszymi od siebie politykami. Na razie osiągnął tyle, że Ryszard Kalisz i Leszek Miller, dwaj zwalczający się od lat weterani, grają w jednej drużynie.
Jednak Kalisz nie jest realnym kandydatem na przywództwo. Ten celebryta, ulubieniec salonów, nie będzie jeździł w teren użerać się lub pić wódkę z działaczami. Woli modne kluby muzyczne w stolicy.
Inaczej Miller – wciąż charyzmatyczny i głodny władzy, choć wobec obecnego lidera raczej życzliwy, bo to on zabiegał o jego powrót do polityki. Jego zwycięstwo nad młodszym o prawie 30 lat Napieralskim byłoby triumfem ducha nad biologią. Pytanie tylko, jaką nową ofertę przyniósłby ze sobą Miller, poza sentymentem do czasów świetności postkomunistycznej lewicy. Liberalne poglądy gospodarcze? Antypisowską obsesję?
Na razie i Napieralski ma spokój. Tak Kalisz, jak Miller obsadzeni na „jedynkach” w okręgach ciężko pracują, aby lewica odwróciła negatywne trendy ostatnich tygodni. Czyli pośrednio walczą o to, aby Napieralskiemu nie spadł włos z głowy.
W kampanii prezydenckiej 1995 r. jeden z kandydatów, rzecznik praw obywatelskich Tadeusz Zieliński, naradzał się ze swoim sztabem. Nagle zawiesił głos, po czym zawołał dramatycznie:
„W naszym gronie jest zdrajca. To Nałęcz”. I wskazał palcem siedzącego przy stole rzecznika Unii Pracy Tomasza Nałęcza, który był wcześniej zwolennikiem kandydatury Jacka Kuronia, mógł więc być podejrzany o „sabotaż”.
Od tego czasu polityka się sprofesjonalizowała. Nikt na żadnym sztabie już tak nie krzyknie. Najwyżej ktoś kogoś dźgnie w zakamarku nożem, ale i to nie jest pewne.
Piotr Zaremba