Nowy prezydent Zambii wywołał dyskusję o sytuacji białych w Afryce
Kiedy niedawno (i na niedługo, bo trzy miesiące) prezydentem Zambii, państwa w Afryce Subsaharyjskiej, został biały polityk, zachodnie media natychmiast zwróciły na niego uwagę. W wielu dawnych koloniach, po uzyskaniu przez nie niepodległości, potomkowie Europejczyków stali się bowiem pariasami. Jak dziś radzą sobie białe mniejszości w państwach, którymi kiedyś rządziły?
12.11.2014 | aktual.: 12.11.2014 14:39
Korespondent zagraniczny, misjonarz, nafciarz, pracownik organizacji międzynarodowej, farmer z RPA - w tych pięciu grupach, patrząc na medialne doniesienia, mieszczą się prawie wszyscy biali mieszkańcy Afryki Subsaharyjskiej. Ale chociaż południowoafrykańscy rolnicy faktycznie stanowią tu znaczną część, na Czarnym Lądzie żyje ponad 5,5 miliona osób europejskiego pochodzenia. Gdzieniegdzie jest ich tylko garstka. W innych państwach biali Afrykanie są jednak dynamiczną i dobrze zintegrowaną mniejszością.
A ostatnio jeden z nich - Guy Scott - został nawet prezydentem Zambii.
Sam Scott zresztą lubi opowiadać anegdotkę ze swojego pierwszego spotkania z Georgem W. Bushem w 2012 roku. - Gdy przedstawiono mnie jako wiceprezydenta, był przekonany, że to żart - powtarza w wywiadach.
Mimo że Bushowi juniorowi zdarzały się kompromitujące wpadki, w tym przypadku można go zrozumieć. Zambia leży w głębi Czarnego Lądu, a do cna afrykańskie jest w niej prawie wszystko: od fauny i flory po nazwy miejscowości. Amerykanin mógł więc nie spodziewać się, że na szczycie lokalnej polityki spotka białego jak kreda syna Angielki i Szkota. Ani tego, że Guy Scott zajdzie jeszcze wyżej.
Droga do fotelu prezydenta
Jego ojciec, Alec, założył antykolonialną gazetę i wspierał zambijskich niepodległościowców. Guy długo unikał jednak aktywnej polityki. Przez dekady koncentrował się raczej na nauce i własnym biznesie. Na salony wkroczył dopiero w 1990 roku. Będąc doświadczonym ekonomistą po Cambridge, niemal z miejsca objął stanowisko ministra rolnictwa. Od razu dostał też specjalne zadanie: musiał zmierzyć się z konsekwencjami suszy, która nawiedziła w tym czasie cały region. Wyszedł z tego z tarczą. Sprawne gospodarowanie zapasami oraz odpowiednie ukierunkowanie upraw uchroniło Zambię przed klęską głodu, a Scott na stałe dołączył do grona najbardziej szanowanych polityków.
Przed wyborami we wrześniu 2011 roku przywódca opozycji, Michael Sata, zaproponował mu, by został jego kandydatem na wiceprezydenta kraju. To symboliczne stanowisko, ale tym razem miało większe znaczenie. Sata wygrał elekcje w cuglach, lecz był człowiekiem leciwym i schorowanym. Jego nagła śmierć oznaczałaby, że władza przejdzie w ręce białego Zambijczyka. I tak się właśnie stało.
28 października, krótko po obchodach 50-lecia zambijskiej niepodległości, popularny "Król Kobra" zmarł w jednym z londyńskich szpitali. Ku zdziwieniu zagranicznych obserwatorów, kolor skóry nowego prezydenta nie był dla miejscowej opinii publicznej tematem wartym szerszej dyskusji. Tolerancja wobec mniejszości jest bowiem tym, czego Zambijczycy uczą się od początku swojej historii.
Pierwszemu przywódcy Zambii, Kennethowi Kaundzie, wypomina się wiele: ciągoty do autorytaryzmu (ostatecznie rządził przez 26 lat), wprowadzenie kultu jednostki, cenzurowanie mediów. Większość mieszkańców pamięta jednak, że to on rozdawał wszystkim dzieciom darmowe podręczniki i otwierał uniwersytety. Wprowadził też hasło "jedna Zambia, jeden Naród". W czasie gdy okoliczne państwa rozszarpywały się w wojnach domowych, zamieszkana przez ponad 70 grup etnicznych Zambia była enklawą spokoju - również dla kilkudziesięciu tysięcy obywateli europejskiego pochodzenia. Kaunda nie szukał rewanżu za kolonializm, więc biali i czarni mogli po prostu stać się Zambijczykami. A jednym z nich był Guy Scott.
Zachód się dziwi
Zambijski przypadek wzbudził więc większe zainteresowanie zachodnich mediów. "Obama jest dla USA tym, kim Scott dla Zambii" - stwierdzał nagłówek w "Foreign Policy"; "Biały prezydent Zambii tworzy historię" - komentowało CNN.
Agencja Reutersa pisała z kolei: Scott zostaje pierwszym od 20 lat białym przywódcą w Afryce. Nie miała tu zresztą racji - po Frederiku de Klerku z RPA był jeszcze Paul Berenger, który przez dwa lata pełnił rolę premiera na wyspiarskim Mauritiusie. Rządy Scotta nie będą jednak długie. Zgodnie z konstytucją przejściowa prezydentura potrwa zaledwie 90 dni. Niektórzy prawnicy uważają, że ekonomista mógłby ubiegać się w sądzie o prawo kandydowania w zbliżających się wyborach, ale on sam wyklucza taką opcję. Mając 70 lat i własne kłopoty ze zdrowiem, otwarcie przyznaje, że coraz częściej myśli o spokojnej emeryturze. Ale odejdzie na nią ze świadomością, że przez trzy miesiące był najpotężniejszym z białym Afrykanów.
Jeden z wielu
Historia Guya Scotta może wydawać się niezwykła, choć zaczęła w dosyć typowy dla swych czasów sposób. Jego rodzice poznali się w Afryce; należeli do sporej fali Brytyjczyków, którzy w pierwszej połowie XX wieku osiedlili się na Czarnym Lądzie. Całkowicie skolonizowana już wtedy subsaharyjska część kontynentu kusiła białych egzotyką i obietnicami dobrobytu, o który w targanej wojnami i kryzysem gospodarczym Europie nie było tak łatwo.
Anglosasi wybierali żyzne wyżyny centralnej Kenii oraz urodzajne równiny Rodezji (dzisiejsze Zambia i Zimbabwe). Francuzi dobrze czuli się w luksusowych dzielnicach portowych miast Wybrzeża Kości Słoniowej i Gabonu, a Belgowie tysiącami sprowadzali się do "swojego" Konga. Około miliona Portugalczyków przeniosło się do Angoli, Mozambiku i Gwinei-Bissau. Choć wszędzie (poza RPA) stanowili zaledwie po kilka procent mieszkańców, kolor skóry zawsze zapewniał im uprzywilejowany status. A wtedy nadciągnęła dekolonizacja.
W niektórych krajach, na przykład Zambii, Ghanie i Botswanie, przebiegła praktycznie bez rozlewu krwi. Tamtejsi przywódcy chcieli utrzymywać poprawne stosunki z Europą, wiedzieli też, że doświadczenie i techniczna wiedza białych po prostu im się przydadzą. W innych miejscach - zwłaszcza tam, gdzie system segregacji rasowej działał brutalniej - doszło do licznych tragedii. Portugalskie kolonie pogrążyły się w wieloletnich wojnach (najpierw z wojskami imperialnymi, później domowych), w Kongo wybuchły antyeuropejskie pogromy, a Kenią wstrząsnęła rebelia Mau Mau. W przemianowanej na Zimbabwe Rodezji Południowej do władzy doszedł nacjonalista Robert Mugabe, który w ciągu trzech dekad rządów wypędził - kosztem lokalnego rolnictwa - około 270 tysięcy białych.
Powrót Afrykanerów
Prześladowania, konflikty zbrojne i problemy gospodarcze sprawiły, że wielu Europejczyków - lub ich potomków - na zawsze opuściło Afrykę. W niektórych krajach, na przykład w Mozambiku, ich populacja stopniała o ponad 90 proc. W ostatnich latach trend ten jednak zaczyna się odwracać.
Południowoafrykańska organizacja Homecoming Revolution szacuje, że XXI wieku do RPA wróciło ponad 340 tysięcy białych mieszkańców. Jedni uczynili to z tęsknoty, inni dlatego, że przestali obawiać się politycznych represji lub rozczarowali się ekonomiczną sytuacją na emigracji.
Systematycznie powiększa się też liczba Europejczyków żyjących w subsaharyjskich krajach eksportujących ropę i gaz. Zniechęcani wysokim bezrobociem w ojczyźnie młodzi Portugalczycy masowo próbują skorzystać na napędzanym przez bogactwa naturalne boomie gospodarczym m.in. w Angoli. Tylko w 2010 roku o angolską wizę poprosiły blisko 24 tysiące portugalskich obywateli. Przed wybuchem kryzysu w Europie, ilość wniosków nie przekraczała 200 rocznie. Historia zatacza więc pewne koło.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.