Nosił Palikot razy kilka...
Aferę z finansowaniem kampanii wyborczej Janusza Palikota badają prokuratura, CBA i Julia Pitera. Sprawa cuchnie na odległość, a sam poseł niczym polski kibic zapewnia, że nic się nie stało. I dalej organizuje swoje happeningi. Kariera ekscentrycznego polityka znów wisi na włosku.
23.04.2009 | aktual.: 23.04.2009 09:28
Sobotnia informacja o buteleczkach z alkoholem kupowanych w dużych ilościach przez Kancelarię Prezydenta była dla Janusza Palikota jak los wygrany na loterii. Poseł PO natychmiast – w swoim stylu – zorganizował konferencję prasową. Na lubelskiej starówce pojawił się z koszem takich buteleczek. – Małe buteleczki mieszczą się w kieszeni marynarki, można je opróżnić w czasie krótkiej wizyty w toalecie, niepostrzeżenie wlać wódkę do szklaneczki z colą, łyknąć w samochodzie. Ludzie, którzy nie mogą przeżyć bez paru lufek dziennie, lubią ten format – przekonywał. Potem Palikot po raz kolejny oskarżył prezydenta o alkoholizm, a na koniec sam opróżnił jedną buteleczkę*. Tłumaczenia prezydenckiej kancelarii, że butelki są wykorzystywane w czasie lotów samolotem, poseł PO zignorował.
Janusz Palikot na pewno wyróżnia się z politycznego tłumu. Dla jednych jest współczesnym Stańczykiem w prześmiewczy sposób komentującym rzeczywistość. Dla innych zwykłym chamem, który w grubiański sposób obraża politycznych oponentów. W kilka miesięcy stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polityków w kraju. I to nie tylko za sprawą ekscentrycznych happeningów, ale też sejmowej komisji likwidującej absurdy prawne, którą kierował. Jego polityczna kariera rozwijała się w zaskakująco szybkim tempie i trudno ocenić, gdzie by się mogła zatrzymać. Mogła, gdyby nie afera, w którą zaplątany jest Palikot i która na odległość śmierdzi tanim szwindlem.
Zawsze lubił zaskakiwać. Zaskoczeniem była też jego deklaracja z lata 2005 roku, że wstępuje do Platformy Obywatelskiej i będzie startował w najbliższych wyborach. Janusz Palikot, znany w Lublinie biznesmen, właściciel miejscowego Polmosu, potrzebował kampanii, która wyróżniłaby go spośród innych kandydatów. I taką też zorganizował. Najpierw, jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem wyścigu wyborczego, cała Lubelszczyzna została obklejona plakatami z jego zdjęciem i hasłem „Wstąpiłem do PO”. Później doszło do tego ponad sto billboardów, niezliczone foldery i ulotki z hasłem „Więcej dla Lubelszczyzny”. Pod takim też hasłem odbywały się cykliczne spotkania z politykami PO organizowane przez Palikota w lubelskim Trybunale Koronnym. Efekty okazały się doskonałe. W okręgu lubelskim Janusz Palikot zdobył ponad 26 tysięcy głosów. Minimalnie lepsza okazała się tylko Elżbieta Kruk z Prawa i Sprawiedliwości.
Dla Palikota, jednego z najbogatszych Polaków, wydatki związane z kampanią wyborczą nie stanowiły najmniejszego problemu. Problemem mogły być jedynie przepisy o finansowaniu polityków. Te stanowią, że kampania wyborcza może być finansowana albo z kasy partii (czyli faktycznie z państwowych dotacji), albo z wpłat od sympatyków. Szczęśliwie Janusz Palikot miał wyjątkowo szczodrych sympatyków. To właśnie szczęście, które jakoś nie zdarza się innym politykom, jest teraz przedmiotem działań prokuratury krajowej, kontroli CBA i celem ataków polityków obecnej opozycji. Może być też kresem kariery politycznej Janusza Palikota. W kampanii wyborczej 2005 roku konto Janusza Palikota wsparło 51 osób. W sumie wpłacili 856 tysięcy złotych. Przeciętnie jedna osoba wpłaciła więc 16,7 tysiąca złotych, czyli blisko sześć ówczesnych średnich krajowych pensji. Nikt z donatorów Palikota nie przekroczył 21 tysięcy złotych, czyli górnego limitu wpłaty na kandydata do Sejmu, jaki wówczas obowiązywał. Przynajmniej pod tym względem
żadnych nieprawidłowości nie ma.
Ale we wrześniu 2007 roku do lubelskiej komendy policji zgłasza się Krzysztof Kozieł, 28-letni lubelski przedsiębiorca i działacz PO. Zeznaje, że latem 2005 spotkał się z Krzysztofem Łątką, innym lubelskim działaczem Platformy. Łątka miał wręczyć Koziełowi 12 tysięcy złotych w gotówce. Kozieł opowiada śledczym, że wpłacił pieniądze w banku na swoje konto, a potem przelał na komitet wyborczy Janusza Palikota. Dlaczego przedsiębiorca zdecydował się złożyć takie zeznania, dlaczego sam zgłosił się na policję? Tego nie wiadomo, on sam odmawia kontaktów z dziennikarzami. Natomiast Łątka, kiedyś zawodowy asystent Palikota, a dziś dyrektor departamentu w lubelskim magistracie, wszystkiemu konsekwentnie zaprzecza.
Po zeznaniach Kozieła prokuratura rozpoczyna śledztwo. Na przesłuchania dostają wezwania kolejne osoby, która wsparły Palikota w kampanii wyborczej. Wśród nich studenci lubelskich uczelni oraz emeryci. Część twierdzi, że pieniądze pochodziły z ich oszczędności, inni, że dostali je od rodziny. Jeden ze świadków mówi, że zapomniał, skąd wziął 15 tysięcy złotych, jeszcze inny korzysta z prawa odmowy udzielania odpowiedzi, które naraziłyby go na odpowiedzialność karną. Prokuratura sprawdza zeznania podatkowe i przepływy na kontach przesłuchiwanych. I stwierdza, że kwoty wpłacone „na Palikota” znacznie przekraczają ich możliwości finansowe.
Cztery osoby, podobnie jak Kozieł, nie ukrywają, że pieniądze dostały w gotówce od Łątki. Podają przy tym drobne szczegóły: pieniądze były opasane bankową banderolą i zapakowane w brązową kopertę. W środku była jeszcze karteczka z numerem konta, na które miały ostatecznie trafić. Świadkowie, którzy przyznali, że wsparli Palikota nie swoimi pieniędzmi, mieli w sumie wziąć od Łątki 84 tysiące złotych. Tymczasem – jak ustala prokuratura – jego łączne dochody za lata 2004–2005 wyniosły 50 tysięcy złotych.
Podejrzenia, że tak naprawdę były to pieniądze Janusza Palikota, wydają się więc prawdopodobne. On sam w czasie kilkakrotnych przesłuchań zaprzecza i mówi, że nie ma o niczym pojęcia. W marcu tego roku prokuratura umarza śledztwo, twierdząc, że wykrycie, skąd tak naprawdę wzięły się te pieniądze, nie jest możliwe, a sprawa już się przedawniła.
Ale to nie kończy sprawy. W poniedziałek własne postępowanie wyjaśniające zapowiedziała Julia Pitera, rządowa pełnomocnik do spraw walki z korupcją. Już po umorzeniu śledztwa przez prokuraturę wyszło na jaw, że troje młodych ludzi, którzy w 2005 roku wsparli finansowo Palikota, dostało wysokie stanowiska w lubelskim urzędzie miejskim.
Co więcej, w ubiegłym tygodniu „Gazeta Polska” opublikowała potajemnie nagrane wypowiedzi Dariusza Piątka, wiceprzewodniczącego lubelskiej PO, w których potwierdził on przekręty przy finansowaniu kampanii Palikota i opisał mechanizmy werbowania studentów „słupów”. Po tym sprawą ponownie zajęła się prokuratura – tym razem krajowa. Słowom Dariusza Piątka Palikot także zaprzecza (obaj od kilku miesięcy są w ostrym konflikcie). Poseł zapowiada, że poda go do sądu o milion złotych odszkodowania. Zapewnia, że na ustalenie prokuratury także czeka z całkowitym spokojem.
Nawet jeśli rozstrzygnięcie prokuratury będzie dla niego korzystne, Palikotowi trudno będzie zmyć gorzki, żołądkowy niesmak.
Igor Ryciak