Nigeryjscy islamiści Boko Haram w ofensywie - masakrują kolejne miejscowości
Gdy islamscy fanatycy Boko Haram porwali wiosną kilkaset nigeryjskich uczennic, usłyszał o nich cały świat. Mijały jednak miesiące, a zainteresowanie mediów skupiło się na innych zapalnych punktach globu. To nie znaczy, że ogień "świętej wojny" wygasł. Przeciwnie. Dżihadyści opanowali kolejne miejscowości, a nawet ogłosili powstanie własnego Państwa Islamu. I zaprowadzają w nim równie brutalne porządki, co sunnicy ekstremiści w Iraku i Syrii.
Buni Yadi i Bara, Madagali, Gwoza, Banki, Gamboru-Ngala, Ashigashiya i Kerawa. Lista miejscowości, które w ostatnich tygodniach opanowali nigeryjscy islamiści z Boko Haram, jest długa. A co gorsza - ciągle otwarta.
Większość ataków wyglądała podobnie. Napastnicy, uzbrojeni w karabiny, granatniki i maczety, uderzali bez żadnego ostrzeżenia. W pierwszej kolejności mordowali dorosłych mężczyzn - każdy z nich, jak twierdzili, mógł współpracować z władzami. Kobietom pozostawiali wybór: albo się podporządkują, albo zginą. Często miało to oznaczać seksualne poddaństwo.
Przygraniczną Gwozę bojownicy Boko Haram szturmowali dwukrotnie. W czerwcu zabili ponad 100 osób. W sierpniu wypędzili z niej resztki sił bezpieczeństwa i urządzili masakrę cywilów, zwłaszcza lokalnych chrześcijan. Nie wiadomo dokładnie, ile osób zginęło, bo ekstremiści praktycznie odcięli 300-tysięczne miasto od świata. W pierwszych dniach września przejęli z kolei kontrolę nad półmilionową Bamą. Choć po tygodniu wycofali się pod naporem rządowej kontroofensywy, nadal mają w swoich rękach dużą część północno-wschodniej Nigerii. Ciągle też stanowią realne zagrożenie dla najważniejszego punktu w regionie - Maiduguri. W czwartek BBC podawało, że islamiści "całkowicie otoczyli miasto".
Gdy w połowie kwietnia Boko Haram uprowadziła około 300 uczennic ze szkoły średniej w Chibok, o nigeryjskich terrorystach usłyszał cały świat. Część obserwatorów uwierzyła, że może to oznaczać początek końca brutalnej rebelii. Ignorowana wcześniej przez zachodnie media organizacja stała się antybohaterem wieczornych wiadomości, a jej demoniczny przywódca Abubakar Shekau - globalnym wrogiem publicznym numer jeden. Zewsząd napływały wyrazy oburzenia, słowa wsparcia i obietnice pomocy. Rząd w Abudży grzmiał, że nadeszła pora na ostateczne rozprawienie się z dżihadystami. Ale po pięciu miesiącach rezultaty wydają się odwrotne.
Jak wylicza miejscowa prasa, około 200 dziewczyn z Chibok w dalszym ciągu pozostaje w niewoli. Zagraniczna asysta ograniczyła się do wysłania kilku zespołów ekspertów od poszukiwań i negocjacji, a uwaga dziennikarzy szybko skupiła się na innych tematach. W międzyczasie sytuacja w trzech najbardziej dotkniętych stanach - Borno, Adamawie i Yobe - zupełnie wymknęła się spod kontroli władz.
Ataki Boko Haram stawały się jeszcze brutalniejsze - pochłaniały już nie dziesiątki, lecz setki ofiar. Ekstremiści coraz częściej rezygnowali z podjazdowych metod walki i otwarcie ścierali się z wojskiem. W końcu porzucili swe kryjówki w górach oraz ogromnym lesie Sambisa i zaczęli jawnie okupować tereny rozciągające się na tysiące kilometrów kwadratowych. W ostatnim tygodniu sierpnia Shekau poczuł się tak pewnie, że ogłosił - wzorem fundamentalistów z Iraku i Syrii - utworzenie na nich "Państwa Islamu".
Choć nigeryjskie władze starają się temu zaprzeczyć, Abudża wyraźne przegrywa wojnę z Boko Haram. Organizacje międzynarodowe szacują, że konflikt pozbawił dachu nad głową co najmniej 750 tysięcy ludzi. - Administracja nie kontroluje już regionu, nie ma tu żołnierzy, nie ma policji, nie ma żadnych przedstawicieli władzy - żalił się w tym tygodniu w rozmowie z "Deutsche Welle" Peter Biye Gumtha, poseł z Chibok i Gwozy, któremu islamiści spalili w połowie roku dom. - Jestem członkiem rządzącej partii, ale nie mogę nie oskarżać rządu, gdy ten robi zbyt mało - dodał.
Dlaczego Nigeria, dysponując największą gospodarką w Afryce i 80-tysięczną armią, nie potrafi obronić się przed religijnymi fanatykami? W czym leży problem: w sile Boko Haram, czy w słabości państwa? Trujące słowa
Jama’atu Ahlis Sunna Lidda’awati wal-Jihad (arab. Naród na rzecz Propagowania Nauk Proroka i Dżihadu) - tak brzmiała pełna nazwa sekty, którą na początku XXI wieku założył w Maiduguri młody kaznodzieja Mohamed Yusuf. W wielu aspektach przypominała inne religijne stowarzyszenia funkcjonujące wtedy na muzułmańskiej północy Nigerii: piętnowała zepsucie rządzących, krytykowała demokrację i domagała się wprowadzenia prawa koranicznego. Tym, co ją wyróżniało, była wyjątkowo radykalna niechęć do "wpływów Zachodu", zwłaszcza równouprawnienia kobiet i świeckich szkół. Nigeryjskie media nadały więc grupie inny przydomek: Boko Haram. W luźnym tłumaczeniu z hausa i arabskiego oznacza to "zachodnia edukacja jest zakazana".
Grupa prędko zdobyła sporą popularność. Yusuf był świetnym mówcą, który skutecznie rozdrapywał rany nękające mieszkańców dramatycznie zaniedbanych północno-wschodnich stanów. Prędko stał się tak znany, że mógł wpływać na wyniki okręgowych wyborów. Jego front rósł w siłę i zachowywał się coraz bardziej zuchwale, momentami nawet brutalnie. Gdy w czerwcu 2009 roku ludzie Yusufa zaatakowali kilka posterunków policji, służby bezpieczeństwa odpowiedziały zabijając ponad 700 rzekomych sekciarzy, w tym ich przywódcę. Jedna z teorii mówi, że całe zajście zostało sprowokowane przez lokalnych polityków, którzy chcieli zatrzeć ślady swych wcześniejszych układów z islamistami. Nie ma wątpliwości, że kaznodzieja zabrał do grobu wiele tajemnic. Ale Boko Haram nie była skończona. Już wkrótce pokazała nową twarz - znacznie bardziej anonimową, fanatyczną i krwiożercą.
Bez Yusufa, ekstremiści porzucili pozory ruchu społecznego i postawili na przemoc. Morderstwa oraz zamachy na komisariaty, dyskoteki i ogródki piwne stały się codziennością w Maiduguri, a potem także i w innych ważnych miastach regionu. Gdy rebelia ogarnęła aż trzy stany, rząd wysłał na północ Joint Task Force (JTF), specjalną policyjno-wojskową formację do walki asymetrycznej. Ponoć specjalnie wyselekcjonowaną.
Niestety, efekty były mizerne. Terroryści atakowali z zaskoczenia i błyskawicznie rozpływali się wśród cywilów. Tymczasem sfrustrowani funkcjonariusze zatrzymywali, torturowali i nierzadko zabijali setki zupełnie przypadkowych ludzi. Według obrońców praw człowieka z Amnesty International, z czasem JTF zaczęła być postrzegana przez Nigeryjczyków jako zagrożenie niemal równe terrorowi Boko Haram. W skrajnych przypadkach nienawiść do mundurowych skłaniała pokrzywdzonych do wstępowania w szeregi sekty.
Międzynarodówka?
Do dzisiaj nie wiadomo, czy i w jakim stopniu nigeryjska szajka otrzymywała wsparcie z zewnątrz. Choć Shekau wielokrotnie deklarował ideologiczne braterstwo z Al-Kaidą i jej "córkami", organizacje nigdy nie ogłosiły formalnego przymierza. Nie ma też twardych dowodów, by kiedykolwiek prowadziły szerszą wymianę bojowników.
Faktem jest jednak to, że Boko Haram systematycznie rozwijała swój terrorystyczny repertuar. Jako pierwsza w historii kraju sięgnęła po samochody pułapki i samobójcze zamachy, uderzyła w międzynarodowe obiekty (m.in. siedzibę ONZ w Abudży), a nawet przeprowadziła udany atak cybernetyczny, wykradając z serwerów jednej z agencji bezpieczeństwa prywatne dane oficerów wywiadu i polityków.
Regularnie niszczyła również chrześcijańskie świątynie, czym skutecznie podgrzewała animozje między Nigeryjczykami. 160-milionowa populacja dzieli się prawie po połowie na muzułmanów i chrześcijan.
Zajmujący się zagadnieniem Boko Haram francuski analityk Marc-Antoine Perouse de Montclos przestrzega jednak przed postrzeganiem konfliktu w kategoriach zderzenia religii. - To jest przede wszystkim wojna między muzułmanami, powstanie islamistów przeciwko tym, których uważają za złych współwyznawców - mówi. - Boko Haram istnieje od kilkunastu lat i chociaż krzywdzi chrześcijan, większość jej ofiar stanowią muzułmanie - dodaje ekspert Francuskiego Instytutu Geopolityki w Paryżu. Sekciarze zamordowali wielu wpływowych imamów (w tym i radykałów), przeprowadzili nieudane zamachy na emira Kano i szehu Borno, a nawet grozili sułtanowi Sokoto, najważniejszemu muzułmańskiemu duchownemu w Nigerii. Religia nie jest więc w stanie nikogo przed nimi ochronić. Eskalacja
Dostrzegając rosnące zagrożenie, w maju 2013 roku rząd Goodlucka Jonathana wprowadził stan wyjątkowy w trzech prowincjach: Borno, Adamawie i Yobe. Parę miesięcy później skompromitowaną Joint Task Force zastąpili żołnierze nowo utworzonej 7. Dywizji. W tym samym czasie lokalna ludność zaczęła formować oddziały samoobrony. Cel był jasny: polowanie na członków Boko Haram. Obywatelskie grupy, zwane "Cywilnym JTF", pojmały setki rzekomych islamistów. Były w tym tak efektywne, że ich finansowanie szybko wzięły na siebie miejscowe władze. Wkrótce terroryści nie byli już w stanie swobodnie poruszać się po ulicach miast. Musieli wycofać się na prowincję. Ale nie wpłynęło to pozytywnie na losy wojny.
Po pierwsze, samozwańczy strażnicy często wykazywali się zbytnią nadgorliwością - zdarzało im się nie tylko zatrzymywać, ale też pozbawiać mienia, torturować i mordować zupełnie niewinnych ludzi. Nierzadko działali pod wpływem alkoholu lub narkotyków. - Pomysł, by cywile na własną rękę wymierzali sprawiedliwość, jest po prostu zły. To się musi skończyć - apelował w listopadzie zeszłego roku wicegubernator Borno Zanna Mustapha.
Po drugie, działalność CJTF sprowokowała Boko Haram do jeszcze większego okrucieństwa. Szczególnie boleśnie odczuwają to młodzi mężczyźni, których terroryści obsesyjnie podejrzewają o przynależność do grup samoobrony. - Widziałam, jak wywlekli na ulicę i zastrzelili paru chłopaków. Próbowali się ukryć na strychach swoich rodzinnych domów - opisywała reporterowi Reutersa 16-letnia Musa, która 5 sierpnia uciekła z najechanej przez ekstremistów Gwozy. "Ostrzegamy wszystkich członków CJTF: kiedy będziecie błagać o litość, my będziemy miażdżyć wasze głowy" - groził w opublikowanym nieco później nagraniu Abubakar Shekau.
Po trzecie, walcząc na doskonale znanych sobie terenach wiejskich, Boko Haram stała się właściwie nieuchwytna. Gdy żołnierze przybywali na miejsce kolejnego ataku, wielokrotnie zastawali już tylko dogasające zgliszcza i okaleczone ciała.
W ostatnich miesiącach islamiści zaczęli masowo niszczyć mosty i linie telekomunikacyjne, dzięki czemu dodatkowo ograniczyli mobilność sił rządowych. Pozwoliło im to na stopniowe przejmowanie nieskrępowanej kontroli nad coraz większym obszarem. Podczas sierpniowej ofensywy napotykali jedynie symboliczny opór. Słabo opłacani, zniechęci i odcięci od wsparcia wojskowi zazwyczaj po prostu schodzili im z drogi. Pod koniec miesiąca ponad 400 nigeryjskich żołnierzy uciekło przed pochodem ekstremistów do Kamerunu.
Czerwona lampka
W ciągu ostatnich lat nigeryjskie władze dwukrotnie zwiększyły wydatki na bezpieczeństwo. Tłumaczą to głównie zagrożeniem ze strony islamistów. Jak wynika z najnowszego raportu brytyjskiego think-tanku Chatham House, pieniądze bardzo rzadko docierają jednak tam, gdzie trwa prawdziwa walka z Boko Haram. Środki rozchodzą się na wyższych szczeblach, a szeregowym zdarza się czekać miesiącami na żołd.
Dla wielu skorumpowanych oficerów i urzędników wojna z terrorystami jest istną żyłą złota. W czerwcu 2014 roku sąd wojskowy skazał aż 10 generałów oskarżonych o sprzedawanie broni i sprzętu ekstremistom. W tym samym miesiącu rozpoczęto śledztwo w sprawie instalacji kamer CCTV, które miały pojawić się w najbardziej narażonych miastach w całym kraju. Na projekt przeznaczono 475 mln dolarów. Jak się ławo domyślić - nigdy go nie zrealizowano, a pieniądze zniknęły. Choć konflikt wiąże się z cierpieniem tysięcy ludzi, wąska grupa potrafi na nim ciągle dobrze zarobić.
Bilans ponad pięciu lat zmagań z Boko Haram mówi jedno: siłowa strategia obrana przez rząd w Abudży nie działa, a wręcz bywa szkodliwa. Nigeria musi znaleźć nowe rozwiązania. Wydarzenia z frontu pokazują, że nie ma na to wiele czasu.
Tytuł i lead pochodzą od redakcji.