Niezatapialny Piechociński skończy karierę "na kolanach"?
Prezes PSL ma duże szanse na przetrwanie pełnych czterech lat na stanowisku
lidera partii. A nawet na ponowny wybór. Przeciwnicy dawali mu najwyżej rok - czytamy w ostatnim numerze "Wprost".
Ostatnio "zastrzelił" wszystkich stwierdzeniem, że powinna powstać wielka koalicja PO-PiS-PSL i on – Janusz Piechociński – będzie jej architektem. Wicepremier i minister gospodarki lubi zaskakiwać. W jego partii, która od lat powtarzała, że najlepszym koalicjantem jest PO, te wyraźne umizgi do formacji Jarosława Kaczyńskiego nie wywołały trzęsienia ziemi.
– Za wartkim strumieniem myśli prezesa osobiście trudno mi nadążyć, ale na chłopski rozum, jeżeli PiS z PO by się połączyły, to po co im jeszcze PSL – mówi ironicznie Piotr Zgorzelski, poseł Stronnictwa. A Eugeniusz Kłopotek, inny poseł PSL, dodaje, że wyobraźnia prezesa jest ogromna, a jego samego dużo mniejsza.
Faktem jest jednak, że Zgorzelski jeszcze kilka tygodni temu, podobnie jak wielu innych działaczy PSL, wykluczał możliwość współrządzenia z PiS, a dziś nie mówi "nie". Co więcej, z pewnym podziwem przyznaje, że w terenie po wygranych wyborach prezydenckich partia Kaczyńskiego dostała niesamowitego napędu. – Posłowie PiS organizują masę spotkań, na każdym pozdrawiają ludzi od Andrzeja Dudy i mówią, że prezydent wie o tym spotkaniu – relacjonuje Zgorzelski. – Oczywiście opowiadają te swoje stare kłamstwa o prywatyzacji lasów i ziemi wyprzedawanej cudzoziemcom, ale widać w nich niesamowitą pozytywną energię.
Możliwe, że Piechociński wstrzelił się w nastroje panujące wśród wyborców PSL, z których wielu ma żal, że ludowcy tkwią w koalicji z PO. Według CBOS uważa tak 46 proc. elektoratu ludowców.
Można by sądzić, ze Janusz Piechociński ostatnio nie ma dobrej passy. W PSL nieodmiennie słychać narzekania – że jest nieskuteczny, bo dotąd nie załatwił jednego czy drugiego wiceministra. Że dał sobie odebrać górnictwo. Że to premier Ewa Kopacz wypowiadała się o sytuacji w energetyce w związku z upałami, a powinien to zrobić szef PSL jako minister gospodarki. Ze ludowcy stracili stanowisko wiceprezesa TVP, a to ważna rzecz, bo ludzie na wsi oglądają głównie telewizje publiczna i Polsat itd. itp.
Ostatnio do tej listy grzechów prezesa PSL doszedł kolejny obciążający go jako ministra gospodarki – fabryka Jaguara, która już, już miała stanąć w dolnośląskim Jaworze, wylądowała ostatecznie na Słowacji. Wicepremier na konferencji prasowej tłumaczył, ze Słowacja rzutem na taśmę zaproponowała tak dużą pomoc państwa dla koncernu samochodowego, iż czyniło to cała inwestycje irracjonalna. I zapewne jest w tym sporo racji, ale niedoszłych miejsc pracy mimo wszystko żal.
Tyle że dla elektoratu PSL ta porażka nie ma żadnego znaczenia, dlatego Piechociński nie musi się nią przejmować. Ważniejsze dla niego jest dzisiaj układanie list wyborczych, tak żeby osiągnęły jak najlepszy wynik w jesiennych wyborach do Sejmu i Senatu. Prezes Stronnictwa sięgnie do sprawdzonej metody. Na listach – według naszych informacji – znajdzie się 140 ze 150 radnych wojewódzkich, wielu starostów i ich zastępców, a także obecni parlamentarzyści. Czy to wystarczy na 12 proc. poparcia, o których oficjalnie mówi Piechociński, to się okaże po wyborach. Przy niskiej frekwencji jest to możliwe. A po wrześniowym referendum październikowe wybory mogą się cieszyć mniejszym zainteresowaniem.
Jednak w najgorszym wypadku – jak przewidują rozmówcy z PSL – powtórzy się sytuacja sprzed czterech lat, gdy partia zdobyła 8,36 proc. głosów, a to ochroni Piechocińskiego przed ewentualnymi rozliczeniami za zły wynik wyborczy.
– W PSL miedzy kongresami odwołuje się liderów tylko za przegrane wybory, a na razie pod rządami Piechocińskiego nic takiego się nie stało, przeciwnie, w wyborach samorządowych osiągnęliśmy nadspodziewanie dobry wynik – podkreśla Kłopotek.
Przeciwnicy prezesa, których liczba z miesiąca na miesiąc topnieje, wiedzą o tym doskonale. Dlatego podjęli nieudaną próbę odwołania go za kiepski wynik Adama Jarubasa w wyborach prezydenckich. Twierdzili wtedy, ze muszą to zrobić, bo z Piechocińskim na czele z pewnością przegrają wybory parlamentarne. Dziś nikt już tak nie mówi.
Piechocińskiego przez lata nikt w Stronnictwie nie brał na poważnie. Mówiono o nim kpiąco, ze jest chłopem na niby, bo z podwarszawskiego Piaseczna, i dlatego w partii chłopskiej nie ma szansy na karierę. Tymczasem nie tylko ją zrobił, ale na dodatek wykazał się zręcznością w grach partyjnych, o którą mało kto go podejrzewał. Na dodatek ten zapalony grzybiarz, ze skłonnością do opowiadania dziwnych rzeczy, np. że za pięć lat to on zostanie prezydentem Polski, bo wygra starcie z Donaldem Tuskiem, okazał się prawdziwym szczęściarzem. A dla polityka ma to niebagatelne znaczenie.
Jego pierwszy fart polegał na tym, ze jego poprzednik Waldemar Pawlak, korzystając z afery taśmowej, pozbył się z rządu Marka Sawickiego, ministra rolnictwa, a ten odpłacił mu pięknym za nadobne, wspomagając kampanię Piechocińskiego.
Później Pawlak obrażony na cały świat, a na swoją partię w szczególności, nie chciał nawet słyszeć, by stanąć do walki przeciw nowemu prezesowi i w ten sposób lider dostał czas na otoczenie się zaufanymi ludźmi i umocnienie swojej pozycji. No i wreszcie jak manna spadł Piechocińskiemu z nieba fenomenalny wynik PSL w wyborach samorządowych, co wytraciło jego przeciwnikom argumenty za zmianą prezesa. I tak w atmosferze nieostających plotek o rychłym odwołaniu Piechociński przetrwał trzy lata. Najpoważniejsza próba jego utracenia miała miejsce właśnie po wyborach prezydenckich, bo wydawało się, że prezesa opuścili wszyscy łącznie z Markiem Sawickim. Tymczasem Piechociński zręcznie storpedował tę rozgrywkę.
– A teraz, jeżeli wynik partii okaże się w miarę przyzwoity, to na rok przed kongresem nikt go nie będzie próbował odwołać – martwi się jeden z naszych rozmówców. Tym bardziej, że przeciwnicy Piechocińskiego znowu nie będą mieli w ręku argumentów. Według informacji "Wprost" prezes ma zamiar do końca swojej kadencji na stanowisku lidera, czyli do jesieni 2016 r., spłacić stary dług ludowców wobec Skarbu Państwa, wynoszący jeszcze około 8 mln zł. A jeżeli mu się to uda, to zamierza kupić 120-metrowy lokal w apartamentowcu przy ul. Grzybowskiej, który stanął w miejscu historycznej siedziby PSL, sprzedanej za czasów prezesury Pawlaka. Działacze terenowi do dzisiaj nie mogą tego przeboleć. Jeżeli więc Piechocińskiemu uda się ta transakcja i będzie mógł ogłosić symboliczny powrót PSL na ul. Grzybowskiej, to ma nawet szanse na powtórny wybór na prezesa Stronnictwa.
– I to wcale nie jest niemożliwy scenariusz – mówi smętnie jeden z przeciwników Piechocińskiego. – Rada naczelna i kongres to są gremia trudne do okiełznania. Piechocińskiemu udaje się trochę nimi kierować, bo mu na tym zależy. A ponieważ innym się nie chce, to w ten sposób nasz obecny prezes może trwać i trwać.
To oczywiście nie jest do końca prawda, że tylko Piechocińskiemu się chce. W PSL wielu nosi buławę prezesa w aktówce. Ale wicepremierowi wyraźniej chce się najbardziej. W tej obiecującej układance niepewny jest tylko jeden kluczowy element – wynik wyborów.
Politolog Wojciech Jabłoński w rozmowie z "Wprost" ocenia, że najbliższe wybory nie będą szczęśliwe dla PSL, co wynika m.in. z trwania w koalicji z PO. – Jestem pewien, że ludowcy nie wejdą do następnego Sejmu i na tym skończy się fart Piechocińskiego – mówi zdecydowanie.
Jego zdaniem prezes PSL powinien był tak jak kiedyś Pawlak wyjść z koalicji z PO pół roku temu albo stanąć murem przy słabnącej Platformie i zdecydowanie wesprzeć kampanię Bronisława Komorowskiego. – Wtedy jeszcze Stronnictwo miałoby szansę na wejście do Sejmu i utrzymanie się u władzy, a tak stanęło w rozkroku, co skończy się dla niego źle – prorokuje Jabłoński. – A Piechociński tak jak zaczął swoją karierę prezesa PSL od rzucenia się na kolana przed delegatami kongresu, skończy ją również na kolanach - ocenia.