Niewidzialni odpowiedzialni
Jest już jasne, że na ławie oskarżonych w sprawie ostrzelania afgańskiej wioski może zasiąść wielu generałów i polityków.
19.02.2008 | aktual.: 19.02.2008 11:04
Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie przedłużył na dalsze trzy miesiące areszt tymczasowy dla siedmiu żołnierzy pozostających pod zarzutami ludobójstwa i innych czynności przestępczych, w związku z ostrzelaniem 16 sierpnia 2007 r. afgańskiej wioski Nangar Khel. Mimo że wielu znawców przedmiotu właśnie takiej decyzji sądu się spodziewało, opinia publiczna jest zbulwersowana i obywatele domagają się, do czego mają naturalne prawo, całościowego wyjaśnienia tej brzydkiej i mocno śmierdzącej sprawy.
Faktografia wydarzenia jest znana, aczkolwiek nie do końca. Wiadomo, że polski patrol z bazy Wazi Kwa został
skierowany w celu rozpoznania
newralgicznego rejonu wioski Nangar Khel oraz wznoszących się nad nią wzgórz. Ten rejon należał do wysoce niespokojnych i niespacyfikowanych.
A raczej ludzie z tej i innych wiosek z jednej strony udawali lojalność w stosunku do rządu centralnego w Kabulu i władz prowincji, ale po cichu kolaborowali z talibami. To niestety prawie reguła w południowo-wschodniej części tego górzystego kraju. Wiedziano z danych operacyjnych, że właśnie w wiosce Nangar Khel często gościli talibowie, i to nie szeregowi. Podejrzewano też, że na okolicznych wzgórzach znajduje się kilka jaskiń z zapasami broni i amunicji, czyli logistyka talibów. Dane te wynikały z działalności operacyjnej wywiadu amerykańskiego, a nie polskiego kontrwywiadu kierowanego przez Antoniego Macierewicza. Tajemnicą poliszynela bowiem było, że instruktorzy ZHR, którzy pełnili kluczowe funkcje u Macierewicza, praktycznie oślepili i ubezwłasnowolnili nasz kontrwywiad, również jego agendy w Afganistanie. Nie lepiej sytuacja wyglądała w tym czasie z polskim wywiadem wojskowym. Natomiast to, że Polacy operacyjnie podlegali Amerykanom, było i jest w Afganistanie czymś zupełnie normalnym. Wszystko
odbywało się w ramach procedur NATO. Dzień 16 sierpnia należał do zdecydowanie najgorszych w tej strefie walk. Dwa kolejne patrole zostały ostrzelane przez rebeliantów. Trzeci wysłany im na pomoc wpadł natomiast na pułapkę minową. Ruszający do akcji siedmioosobowy patrol Delta był tego dnia praktycznie ostatnim odwodem taktycznym dowódcy bazy. Patrol działający na dwóch samochodach Hummer wyposażony był
w ciężki karabin maszynowy,
klasy PK, umieszczony na jednym z samochodów w wieżyczce strzelniczej oraz moździerz kal. 60 mm, czyli standartowy moździerz piechoty NATO. Dlatego dość szczegółowo piszemy o uzbrojeniu, żeby mieć świadomość, że patrol Delta wybierał się na rutynowe działanie, a nie jakieś wielkie ostrzeliwanie wioski. Bo wtedy zabrano by po prostu kilka moździerzy kalibru 98 mm o znacznie większych możliwościach bojowych. Poza dyskusją jest fakt, że wioskę i przyległe wzgórza ostrzelano i z moździerza, i z karabinu maszynowego PK, natomiast między bajki można włożyć fakt, że moździerz wystrzelił tylko jeden pocisk. Musiano wystrzelić co najmniej kilkanaście. Ale pozostaje pod znakiem zapytania, i to wielkim, kto wydał rozkaz ostrzelania wioski i wzgórz. Nie ulega wątpliwości, że dowódca patrolu nie miał kompetencji wydania rozkazu ostrzeliwania obiektu na własną rękę. Mógł tylko odpowiedzieć ogniem na agresję przeciwnika. Nie ulega już wątpliwości na tym etapie, że otrzymał rozkaz od polskiego majora, swego przełożonego. Z
kolei dalsze pytanie musi się samo nasuwać – czy major z własnej inicjatywy kazał ostrzelać wioskę z przyległościami, czy też dostał polecenie od wyższych przełożonych. Tu musimy trochę się przyjrzeć anachronicznym niestety i asekuranckim procedurom, jakie mimo upływu lat panują w Wojsku Polskim. Dalej uprawia się radosne dowodzenie na odległość za pomocą niedoskonałych środków łączności, dowódca na polu walki jest krępowany rozkazami z góry, od ludzi, którzy co najwyżej patrzą na mapy topograficzne, bynajmniej nie na symulację komputerową. O każdym swoim posunięciu dowódca niższego szczebla musi meldować. Bez mała szef sztabu generalnego musi w polskich, mocno przestarzałych procedurach wiedzieć o działaniu pojedynczej kompanii czy nawet plutonu. To prawie jak w I wojnie światowej.
Dzienniki działań bojowych oczywiście zafałszowano, wpisując informacje, że patrol odpowiedział ogniem na ostrzał talibów. Tu też należy postawić pytanie, czy z własnej inicjatywy, czy na polecenie przełożonych. Kilka dni po incydencie ukazała się medialna informacja, niewiele mówiąca zresztą o ostrzale. I nic. Tyle że niedługo potem minister Szczygło odznaczył zastępcę dowódcy patrolu medalem „za zasługi dla obronności kraju”. Czyżby za celny ogień? Ale do rzeczy. Tenże właśnie chorąży, zastępca dowódcy patrolu, był bardzo doświadczonym żołnierzem o dużym autorytecie i poważaniu. Zresztą cały stan osobowy to weterani z Kosowa i Iraku. Niedługo później rozpoczęło się, nieładnie mówiąc,
tuszowanie incydentu.
I zostałby on zapewne całkowicie zamieciony pod dywan, gdyby nie przegrane w międzyczasie przez Prawo i Sprawiedliwość wybory. Aleksander Szczygło, a także jego polityczni i personalni pryncypałowie w dwóch osobach zdawali sobie sprawę, że z chwilą zmiany władzy oportuniści w mundurach zaraz na widelcu przyniosą nowej władzy informacje o incydencie. Tym bardziej że już jakieś przecieki były na porządku dziennym. System politycznego serwilizmu i paternalizmu wytworzony w polityce personalnej przez ludzi PiS mógł funkcjonować tylko w warunkach, kiedy ta partia dzierżyła władzę. Minister Szczygło dobrze wiedział, że awansował w ramach wojska ludzi wiernych, ale tylko do czasu. Inna rzecz, że sam będąc, oględnie mówiąc, osobnikiem nie najwyższego lotu, ciągnął do góry jeszcze mniejszych niż on sam. No, nie tylko wzrostem, chociaż i tu można znaleźć odniesienia, ale raczej do bliźniaczego duetu. Bracia Kaczyńscy długo tolerowali pewnego generała z Krakowa, przede wszystkim dlatego, że był równie mikrego wzrostu i
dobrze się na jego tle prezentowali. Ten generał lubił się jednak wysuwać na czoło i kiedy kilka razy zasłonił sobą braci, wypadł z dnia na dzień z łask. Ale awansowanie cieniasów, jak mówi się nie tylko w wojsku, miernot w miejsce najlepszych generałów i wyższych oficerów to właśnie zasługa polityki kadrowej ministra Szczygły. Mianowanie w większości miernot ma też złe strony. Ludzie ci bywają bardzo odwracalni. Postanowiono więc obarczyć całą winą za incydent w Nangar Khel członków patrolu. Miało to na celu ochronę przynajmniej części ludzi z lampasami oraz polityków jedynie słusznej partii braci Kaczyńskich. Stąd wielka
medialna akcja aresztowania
żołnierzy, a następnie cała akcja telewizji pana Urbańskiego i radia Czabańskiego, żeby pokazać tych złych morderców kobiet i dzieci w Afganistanie. Drugie dno ujrzało jednak światło dzienne szybciej, niż dzielny Szczygło przypuszczał. Tuszowanie sprawy jeszcze nie do końca jest transparentne i wiadome opinii publicznej, ale już jasne jest, że ewentualna ława oskarżonych może być długa i zasiądą na niej ludzie z lampasami i politycy. Na razie w sytuacji nie do pozazdroszczenia znalazł się gen. Tomaszycki, jeden z faworytów byłego ministra. On też zrobił błyskawiczną karierę mimo oczywistych braków, a za misję w Afganistanie Szczygło i bracia Kaczyńscy wyróżnili go kolejną gwiazdką. Ale dziś ten generał jest zawieszony w czynnościach i przesądzone jest, że nie będzie chciał brać winy wyłącznie na siebie. A łańcuszek prowadzi dalej, i to wysoko. Bo i gen. Tomaszycki miał swoich przełożonych w Dowództwie Operacyjnym i Sztabie Generalnym, a także w BBN. Nie podlegał pod to biuro bezpośrednio, ale informował o
wszystkim swego guru, też dwugwiazdkowego aktualnie generała, bardzo sprawnego skądinąd, lecz tylko fizycznie.
Humor i werwa, które chciał demonstrować jeszcze niedawno Aleksander Szczygło, wyleciały jakoś z niego jak z przekłutego balonu. Nie jest tajemnicą, że brakuje temu panu klasy i zwyczajnej kindersztuby, a w ostatnich dniach Szczygło w swych niskich lotach
przekroczył próg hańby.
Nieznany jest przypadek w demokratycznych państwach, żeby minister obrony, nawet były, o swoich podwładnych będących w dodatku w tragicznej sytuacji życiowej mówił per durnie. To obraza dla każdego człowieka, który nosi i nosił mundur, a pośrednio dla państwa. Bo to, że były minister jest zdenerwowany swoją pogarszającą się sytuacją, można jeszcze zrozumieć. Ale pełna hipokryzji wypowiedź, dobra w chwili, kiedy ten pan sądzi, że jest przed kamerą, a później, kiedy przeświadczony jest, że nagrywanie zakończono, rzuca na żołnierzy epitety, daje obraz psychologiczny tego aparatczyka PiS jednoznaczny... Dokładnie według schematu: dajcie mi władzę, a ja was usadzę.
Eugeniusz Januła, Katarzyna Kurzeja