Nienawidzą swojej władzy. Irańczycy rozdarci wizją upadku reżimu
Irańskie władze nie tylko nie wychodzą zwycięsko z wojny z Izraelem, ale długo musiały czekać nawet na symboliczne wsparcie swoich deklarowanych sojuszników. Widzą to też zwykli Irańczycy. Czy to szansa na upadek reżimu, którego od lat nienawidzi duża część narodu? Dla Wirtualnej Polski analizuje to Jagoda Grondecka, iranistka i publicystka.
"Zapamiętaj moje słowa: już po nich" - powiedział mi o reżimie w Teheranie znajomy dziennikarz BBC Farsi po tym, jak USA włączyły się w wojenną kampanię Izraela przeciwko Iranowi.
Im dłużej trwa rozpoczęta 13 czerwca wojna, tym częściej słychać - niekiedy wyrażane z przestrachem, niekiedy z nadzieją - pogłoski o potencjalnej zmianie reżimu. Oliwy do ognia dolewają sami Benjamin Netanjahu i Donald Trump. Ten pierwszy niedługo po rozpoczęciu ataków zwrócił się do Irańczyków z odezwą, by "powstali i sprawili, że ich głos zostanie usłyszany". Sama izraelska operacja została zresztą nazwana "Powstający lew", odnosząc się do popularnego symbolu Iranu, obecnego na przedrewolucyjnej fladze. Sprawę może zmieniać ogłoszenie przez Trumpa zawieszenia broni. Może, ale nie musi, bo już zostało ono przez Iran złamane.
Kiedy na Teheran spadły pierwsze izraelskie bomby, część Irańczyków wyrażała swoiste schadenfreude. W miarę, jak na liście zabitych pojawiały się kolejne znienawidzone nazwiska przywódców zarówno regularnej armii, jak i Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, rosła mściwa satysfakcja. - Ci, którzy przez tyle lat zabijali nas, teraz sami są zabijani - napisała mi mieszkanka Teheranu, gdy zapytałam, jakie nastroje u nich panują. Nie była w tym odczuciu odosobniona. Wiele osób wyrażało radość z powodu śmierci ważnych wojskowych, oddanych reżimowi.
Kolejne głosy były już bardziej zniuansowane. - Nie cierpimy Islamskiej Republiki, ale to nie znaczy, że cieszymy się z ataków Izraela - usłyszałam od innego młodego Irańczyka.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Odwet Iranu na bazy w USA. Nagrania świadków w Katarze
Wielu mieszkańców czuje się po prostu złapanych w pułapkę konfliktu, którego sprowadzili na niego politycy obu stron. Winy często upatrują przede wszystkim po stronie własnego rządu. Ali, który w Teheranie prowadzi hostel, ubolewał nad wieloma latami agresywnej wobec Izraela retoryki irańskich przywódców. - Islamska Republika przez lata powtarzała: śmierć Izraelowi, zapewniała broń grup wrogim mu grupom. Dlaczego Iran w ogóle musi angażować się w konflikt, który nie ma niczego wspólnego z jego ludźmi? Przez lata płaciliśmy za to wysoką cenę w postaci sankcji i międzynarodowej izolacji - mówił.
Program nuklearny, który Izrael ze Stanami Zjednoczonymi tak zaciekle starają się zniszczyć, to dla znacznej części irańskiego społeczeństwa o wiele więcej niż projekt naukowy - to symbol. Niezwykle wrażliwi na dyskryminację w jakiejkolwiek dziedzinie, duża część Irańczyków postrzega rozwijanie cywilnego programu atomowego jako wrodzone, niezbywalne prawo ich narodu, a ataki na naukowców - zwyczajne morderstwa i próby odebrania im zgromadzonej przez lata wiedzy.
Irańczycy nie wybaczają ataku
Amerykańskie ataki odbierają jako ogromne upokorzenie, wobec którego reżim - nawet, jeśli go nie popierają i dotychczas opowiadali się przeciwko zaangażowaniu i eskalacji konfliktu - powinien odpowiedzieć z całą siłą. Ten sentyment w swoim artykule dla "The Washington Post" uchwycił przed laty Hasan Rouhani, irański polityk, który jako prezydent doprowadził do popisania tzw. umowy nuklearnej w 2015 r. "Dla nas opanowanie cyklu paliwowego i generowanie energii jądrowej jest kwestią zarówno dywersyfikacji naszych źródeł energii, jak i tożsamości narodu irańskiego, naszego zapotrzebowania na godność i szacunek oraz naszego miejsca na świecie" - pisał.
Premier Netanyahu i prezydent Trump zdają się też zapominać - lub też świadomie ignorować - że jedną z najsilniejszych właściwości irańskiego podejścia do porządku międzynarodowego jest niechęć do ingerencji obcych mocarstw. W zbiorowej pamięci Irańczyków wciąż żywe jest pokłosie operacji "Ajax", gdy CIA na wespół z MI6 doprowadziły do obalenia demokratycznie wybranego i cieszącego się znaczą popularnością premiera Mohammada Mosaddeka, który nacjonalizację irańskiej ropy naftowej przypłacił trzema latami w pojedynczej celi i dożywotnim aresztem domowym. Włączenie się USA do wojny obudziło też echa amerykańskiej inwazji na Irak, którą kraj przypłacił latami wojny i chaosu.
Nawet ci, którzy przez lata ryzykowali wolnością i życiem, domagając się zmian, swobód i demokracji, protestują przeciwko wojnie toczonej w ich kraju. Choć irańscy opozycjoniści, protestujący, więźniowie polityczni, czy ci, którzy musieli zbiec z kraju, teoretycznie powinni być grupą docelową odezwy Benjamina Netanjahu, otwarcie sprzeciwiają się wojnie. Nie pomógł nawet fakt, że jedna z rakiet miała uderzyć obok wrót okrytego ponurą sławą więzienia Evin, które gromadzi tak wielu irańskich intelektualistów, że ukuło się powiedzenie: Iran to więzienie, Evin to uniwersytet.
Jednym z osadzonych jest Mostafa Tadżzade, były wiceminister spraw wewnętrznych i doradca prezydenta Mohammada Chatamiego. Choć sam wielokrotnie krytykował ajatollaha Alego Chameneiego, w oświadczeniu wydanym zza więziennych murów zdecydowanie potępił działania Izraela.
"Wiem, że niektóre części społeczeństwa są szczęśliwe z powodu ataków, bo postrzegają je jako jedyną drogę do zmiany przegranego rządu duchownych. Ale nawet zakładając, że wojna doprowadzi do takiego wyniku, Iran będzie w ruinach, w których najprawdopodobniej zapanują chaos i bezpaństwowie - o ile kraj nie zostanie rozdarty" - napisał.
Wreszcie, wojenna rzeczywistość pozostawia niewiele czasu i przestrzeni na aktywizm. Większość Irańczyków jest zajęta walką o przetrwanie - czy oznacza to robienie zapasów żywności, paliwa czy próby opuszczenia bombardowanych miast i szukanie schronienia na wsiach, czy nieustanne próby nawiązania kontaktu ze swoimi bliskimi, co utrudnia praktycznie całkowita blokada internetu.
Łapanki mimo ataku
Oczywiście, Irańczycy, jak każdy naród, nie są monolitem. Część mieszkańców oskarża rząd o wykorzystywanie sytuacji, by jeszcze bardziej zaostrzyć inwigilację i uniemożliwić jakiekolwiek protesty. Blokada internetu, którą rząd wprowadził, by - oficjalnie - zakłócić działanie izraelskich operatorów, jest przez wielu postrzegana jako próba uciszenia własnej populacji. Mieszkańcy Teheranu mówią o licznych checkpointach, wzmożonej aktywności służb bezpieczeństwa, przeszukiwaniu zawartości plecaków i telefonów, a państwowa stacja telewizyjna grozi, że protestujący i szpiedzy będą poddawani egzekucji.
Rzeczywiście, od rozpoczęcia wojny aresztowano 53 osoby podejrzane o powiązania z Izraelem, a dwie w błyskawicznym procesie skazano i powieszono. To kolejna ze spektrum emocji i opinii: poczucie bycia w pułapce między opresyjnym reżimem, który coraz bardziej zaciska pięść, a wrogiem, który bezlitośnie zabija.
Wreszcie, według GAMAAN, jedynych w miarę wiarygodnych badań opinii publicznej, jakie udało się na ten temat przeprowadzić w Iranie w ciągu ostatnich lat, zaledwie ok. 15 proc Irańczyków (spośród ok. 90 milionów) popiera obecną władzę. To wciąż znaczna grupa osób, często głęboko zaangażowanych ideologicznie w sprawę, jaką jest Islamska Republika. Poza regularną armią i Korpusem Strażników Rewolucji Islamskiej, częścią tego ostatniego jest także paramilitarna grupa basidżów - służących reżimowi wolontariuszy, którzy w razie wojny będą zaciekle walczyć nie tylko o utrzymanie systemu, ale tego, co postrzegają jako niepodległość Iranu. Według oficjalnych szacunków Islamskiej Republiki jest ich ponad 20 milionów - niezależni analitycy skłaniają się ku niższym liczbom, ale wciąż mowa o znacznej grupie w większości młodych mężczyzn pozostających lojalistami rządu.
Iran jest krajem zróżnicowanym etnicznie, religijnie i politycznie, a jego społeczeństwo wyraża różne, często złożone, niekiedy przeciwstawne, opinie, lęki i nadzieje. Konsensus wydaje się panować co do jednego - niezgody na wojnę, która niezależnie od politycznych czy militarnych rezultatów przyniesie cierpienie zwykłym ludziom.
***
Arasz Azizi, irański historyk i pisarz, twierdzi, że Irańczycy - w szczególności ci, którzy walczyli o demokrację i prawa człowieka - są jednocześnie przerażeni i pełni niepewności. - To jednocześnie zagrożenie i okazja. Zagrożenie, bo państwo może ulec dezintegracji. A okazja, by pchnąć je w innym kierunku - powiedział mi.
Tę dwoistość bodaj najlepiej oddaje przypadek mojego znajomego i kolegi po fachu, Irańczyka, o którym można powiedzieć wszystko poza tym, że jest zwolennikiem obecnej władzy. Przez ostatnie trzy lata nie odwiedził swojego kraju ani razu - jako fotoreporter został aresztowany, robiąc zdjęcia podczas jednego z protestów w Teheranie, a więzienie udało mu się opuścić jedynie dzięki rodzinnym koneksjom. Zgodnie z tym, co mu zasugerowano, natychmiast opuścił kraj, by przez kolejne lata wieść życie ekspaty.
Niespełna tydzień po ataku Izraela zdecydował się polecieć do Turcji, by drogą lądową dostać się do Iranu. Wieczór przed jego wylotem spędziliśmy przy piwie w jednym z barów w Bejrucie, z rozrzewnieniem wspominając czasy, gdy dzieliliśmy dom w Kabulu, a podczas licznych imprez tańczyliśmy na stole do dźwięków irańskiego rapu - słowem, robiąc wszystko, co Islamska Republika zaciekle tępi.
Wiedział, że podróż wiąże się z ryzykiem; zwierzył mi się, że boi się zarówno samego przekroczenia granicy, gdy będą sprawdzane jego dokumenty, jak i tego, że mogą spotkać go nieprzyjemności, gdy dotrze już do rodzinnego domu. Od lęku była jednak silniejsza chęć bycia z rodziną i wśród swoich ludzi, którzy nagle znaleźli się w śmiertelnym zagrożeniu. Działania premiera Netanjahu - było to bowiem jeszcze przed amerykańskim atakiem - postrzegał jako zbrodnicze.
Choć niewiele ucieszyłoby go bardziej niż upadek znienawidzonego reżimu i możliwość powrotu do ojczyzny, nie wyobrażał sobie, że wolność ofiarują mu izraelskie bomby, a wizja włączenia się USA w wojnę napawała go przerażeniem i wściekłością. Przez lata spędzone w Afganistanie widział, jakie są skutki prób przynoszenia demokracji karabinami; wojna we własnym kraju miała dla niego przede wszystkim oblicze jego zrozpaczonej matki, błagającej, żeby dla własnego bezpieczeństwa nie przyjeżdżał.
Po dwóch dniach w drodze dotarł do domu. Korzystając z nielicznych i krótkich chwil dostępu do sieci, na Instagramie zamieścił dwa krótkie nagrania: łopoczącej na wietrze flagi Islamskiej Republiki podpisanej po prostu: "Iran <3" (to symbol serca - red.) i dymu po kolejnym nalocie na Teheran.
Dla Wirtualnej Polski Jagoda Grondecka*
*Iranistka, publicystka i komentatorka ds. bliskowschodnich, współpracuje z "Kulturą Liberalną", publikowała też w "Krytyce Politycznej" i "Polityce". Absolwentka Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW. Doświadczenie zdobywała m.in. w ambasadach RP w Teheranie i Islamabadzie. Współautorka publikacji "Muzułmanin, czyli kto? Materiały dydaktyczne dla nauczycieli i organizacji pozarządowych".