"Nie zostało nic". Pod Kijowem Rosjanie zbombardowali nawet szpital
- Tam, gdzie były całe osiedla, teraz są krypty. Rosjanie zbombardowali sklepy, szkoły, budynki administracyjne, nawet szpital. Z 13 tysięcy osób w mieście zostało może 4-5 tys. - mówi Roman Sznurenko, mieszkaniec Borodzianki.
Miejscowość położona około 50 km od Kijowa została bardzo poważnie zniszczona w wyniku ostrzału rosyjskich wojsk. Sznurenko, z zawodu muzyk, opowiedział nam o koszmarze, jaki przeszli jej mieszkańcy.
- Przed napaścią rosyjskiej armii na Ukrainę mieliśmy dobre życie. W mieście był wodociąg, gazociąg, elektryczność, szybki internet. Teraz nie ma nic! Rosjanie zbombardowali sklepy, szkoły, przedszkola, budynki administracyjne, sąd – mówi Wirtualnej Polsce ukraiński artysta.
- Nawet szpital trzeba było ewakuować. On obsługiwał cztery regiony. Był tam oddział położniczy, kardiologia, traumatologia, leczyli tam chorych na koronawirusa, przeprowadzali operacje. Wszystko zbombardowali. Jak mogli nie wiedzieć, że strzelają w szpital, skoro on tam stoi od czasów carskiej Rosji? – dodaje.
Sznurenko relacjonuje, że do 28 lutego Rosjanie prowadzili tam ostrzał artyleryjski, potem zaczęli zrzucać bomby. - I to takie, które powodują, że całe domy rozpadają się na kawałki. Oni nie patrzą, na co je zrzucają. Na oczach mojej mamy pociski spadły na pięciopiętrowy blok mieszkalny. Mama słyszała krzyki kobiet i dzieci, widziała męskie stopy spadające z powietrza. Wybuchł potężny pożar, a straż pożarna nie mogła przejechać, bo te dranie kadyrowcy zablokowały centrum miasta czołgami i transporterami opancerzonymi – relacjonuje pełen emocji muzyk.
- W miejscach, gdzie jeszcze kilka dni temu były całe osiedla, teraz są krypty. Z zawalonych domów słychać okropne krzyki. Kiedy ktoś chciał tym ludziom pomóc, kadyrowcy grozili, że go zastrzelą. Dla nich nasze życie jest nic nie warte - opowiada z wściekłością pan Roman.
Dodaje, że obok dworca kolejowego w Borodziance Rosjanie zrobili posterunek, tzw. blokpost, a potem chodzili po okolicznych budynkach i zabierali ludziom paszporty, telefony oraz pieniądze. Straszyli, że jeżeli mieszkańcy wyjdą na ulicę i spróbują blokować drogi, wszystkich zastrzelą.
- Tam cierpią i giną moi przyjaciele, bliska rodzina. Dom sąsiadów został zniszczony. Brata mojej mamy raniły odłamki szkła z okna, które pękło od eksplozji. Życie uratowali mu sąsiedzi. Wyciągnęli szkło z mocno poranionej szyi, zatamowali krwotok. Na szczęście żaden z odłamków nie uderzył w tętnicę – opowiada Sznurenko.
Mieszkaniec Borodzianki zadaje sobie pytania, na które wie, że nie ma racjonalnej odpowiedzi. - W czym im przeszkadzają zwykli ludzie? W czym im przeszkadzają domy mieszkalne? Widzę, że im ludzie niepotrzebni, potrzebne im terytorium…
Muzyk mówi, że w mieście zostało niewielu ludzi. - Z 13 tys. wciąż przebywa tam może 4-5 tys. Ja wyjechałem. Ale moi rodzice zostali.
Wojska reżimu Władimira Putina wkroczyli do Borodzianki z kilku powodów. Po pierwsze w pobliżu jest dawna baza wojsk powietrznych. Po drugie z punktu widzenia militarnego miejscowość ma duże znaczenie strategiczne. Przez Borodziankę przechodzą dwa ważne szlaki komunikacyjne. Pierwszy: Kijów-Warszawa i drugi, który prowadzi przez Iwanków do Czarnobyla. Jest tam również stacja i droga kolejowa. Jednak, jak wynika z relacji naszego rozmówcy, celem rosyjskich wojsk było nie tyle zajęcie miasta, co wręcz zmiecenie go z powierzchni ziemi i zastraszenie ludności cywilnej.