Nie śpij, bo Cię okradną! W Irlandii
Wraz z kryzysem powróciło do Irlandii zjawisko drobnej przestępczości. Wielu miejscowych po raz pierwszy w życiu zetknęło się ze słowami „kradzież” i „włamanie”. Zarówno z pozycji ofiary jak i sprawcy. Do tej pory przywłaszczanie sobie cudzego mienia było w tym kraju charakterystyczne głównie dla osób nietrzeźwych, chorych umysłowo albo przybyłych z Polski.
Renesans irlandzkiego złodziejstwa jest jednak świetną okazją do zarobienia łatwych pieniędzy; producenci zamków, kłódek i systemów alarmowych mogą już zacząć je liczyć.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Jest jedna cecha irlandzkiej ziemi pseudo-obiecanej, którą zawsze sobie ceniłem i do dzisiaj nie przestaję, a mianowicie względny brak złodziei. Ciężko było mi się przyzwyczaić do takiego miejsca. Spędziłem ponad trzy dekady w kraju, w którym wszyscy kradli wszystko, każdemu i przy każdej okazji, a robili to z taką pasją, że nie można było odwrócić się na pół sekundy od pudełka zapałek, bo w przeciwnym razie znikało bezpowrotnie.
Jakże dogłębnym przeżyciem było więc znaleźć się w kraju, w którym nikt nikomu nie kradł niczego, wśród ludzi, którzy przechodzili obojętnie obok porzuconej siatki zakupów, a wolno leżące teczki-aktówki zgłaszali na policję, w obawie czy aby nie podejrzane terrorystycznie. Nikt nie zwijał kół ratunkowych, wywieszonych na słupkach nad brzegiem morza, nikt nie wyrywał słuchawek w budkach telefonicznych i nikt nie wynosił kufli z pubu, chyba że przez roztargnienie. Jaki chory kraj, moi Państwo.
W irlandzkich samochodach nigdy nie widziałem metalowej lagi u kierownicy, nigdy też nie znałem osobiście nikogo, komu ukradziono samochód, podobnie jak nie zetknąłem się z nikim, kto by je kradł. Proceder ten był zarezerwowany dla pijanych nastolatków, którzy podprowadzali samochody, by przejechać nimi dwa kilometry i rozbić się na drzewie albo wrzucić wehikuł do rzeki, a ponieważ kradli głównie stare modele, właściciel takiego auta w zasadzie mógł tylko cieszyć się na wieść o dobrym dilu z ubezpieczalnią. Poza tym działo się to tak rzadko, że za każdym razem gdy jakiś nażelowany młodzian przerabiał się na kebab w kradzionym samochodzie, na pierwszej stronie donosiły o tym wszystkie gazety.
Idąc dalej tym tropem, w irlandzkich drzwiach niemal obowiązkowo zamontowany jest tylko jeden zamek, w dodatku najprostszy na świecie dwuobrotowiec typu Yeti. Większość z tych zamków posiada mechanizm zatrzaskowy i od zewnątrz nie wymaga nawet klamki, toteż wielu ludzi nie zadaje sobie nawet trudu obracania dwuobrotowca. Po prostu wychodzi się z domu, nie patrząc za siebie; przecież drzwi i tak są na sprężynie.
Irlandzkie domy nie mają płotów, a jeśli je mają, to nie mają bram. Jeśli ktoś założył bramę, nigdy jej nie zamyka, a jeżeli to robi, musi być paranoikiem. Większość domostw jakie widziałem w cywilizowanych częściach miasta, otoczonych jest symbolicznym murkiem sięgającym kolan. Widnieją za nim rowery, wózki dziecięce, sprzęt ogrodowy oraz buty, których nie próbuje sobie przywłaszczyć nikt z przechodzących ulicą.
W niecywilizowanych rejonach Dublina jest trochę inaczej, tam nawet drut kolczasty pod prądem nie pomoże, kiedy przyjdą podpalić dom. Ale to osobny temat-rzeka, na zupełnie inny telefon.
Również kieszonkowcy nie byli nigdy w Irlandii specjalnie obecni. W większych skupiskach ludzkich, ze szczególnym uwzględnieniem młodzieżowych hosteli, wystarczyło po prostu unikać osób głośno mówiących „kurwa”, by obyło się bez przepadku mienia. Ta sama reguła dotyczyła tak zwanej napaści zuchwałej oraz wszystkich innych form współżycia między ludźmi, które my Polacy znamy z własnego podwórka, autobusów i wszystkich innych meandrów życia. Tu ich po prostu nie było.
Największym przeżyciem było jednak spotkanie z kasą samoobsługową w supermarkecie, w dodatku nie strzeżoną przez żadnego ochroniarza ani nawet bramkę, otwierającą się po dokonaniu transakcji.
Trudno było znieść taki stan rzeczy i nie trzymać się wiecznie za portfel, ale po jakimś czasie, z jakże ogromnym trudem, nauczyłem się, że nie muszę montować w domu pancernych drzwi, blokować kierownicy samochodu żeliwną sztabą, a wszystko, co noszę przy sobie i nie jest przywiązane do paska łańcuchem, nie zostanie mi ukradzione w niejasnych okolicznościach. Mało tego, mogę zostawiać zakupy na tylnym siedzeniu samochodu i nikt nie wybije mi szyby, a jeśli chodzi o radio samochodowe, moi Państwo, to trudno mi było w ogóle wytłumaczyć tubylcom, że są takie miejsca na świecie, gdzie ktoś mógłby je ukraść. W Irlandii za sam pomysł ukradzenia samochodowego radia człowiek skazałby się na pośmiewisko, a lekarz rodzinny wypisałby mu skierowanie do psychiatry.
Być może nie nadaję się na prawdziwego Polaka, ponieważ nie potrafię kraść i nigdy nie ukradłem niczego, przez co znalezienie się w tak odmiennym wymiarze uznałem za prezent od losu. Z czasem jednak dobrobyt, jak wiadomo, znudził się w końcu mieszkańcom tej baśniowej krainy, mydlana bańka z pieniędzmi pękła, nastał kryzys i okazało się, że można znowu kraść, tak jak to robią inne narody, które ominęła recesja. I tak oto po raz pierwszy od lat na moim osiedlu usłyszeliśmy słowo „włamanie”.
Intruzi byli amatorami (Irlandia dopiero się uczy), toteż wyrwali ze ściany drzwi z framugą, nie potrafiąc rozprawić się z dwuobrotowcem, ale fakt, że bezbłędnie rozpoznali wartościowe przedmioty i wynieśli je skutecznie na zewnątrz, jest godzien uwiecznienia. Mnie samemu zwinięto w mieście pusty wózek dziecięcy typu spacerowego, który zostawiłem za przysłowiowym rogiem dosłownie na minutę. Koledze rąbnięto prosto z ręki telefon komórkowy, w dodatku nie zrobili tego Polacy, których do tej pory podejrzewałbym o wyłączność w tym sporcie. Jak wieść niesie, w Dublinie powstały specjalistyczne gangi wyrywaczy komórek z rąk i nawet policja utworzyła osobny wydział do rozprawiania się z tymi gangami.
W mojej okolicy, która zawsze uchodziła w moich oczach za symbol ucywilizowanej Irlandii, coraz częściej słychać syreny radiowozów i wycie alarmu, a coraz więcej ludzi montuje sobie bramy. Co więksi paranoicy zakładają w nich zamki. Idzie nowe, moi Państwo, idzie nowe. Człowiek powoli zaczyna się tu z powrotem czuć jak w domu.
Jakby tak dobrze się zastanowić, ten irlandzki brak złodziei, otaczających mnie zewsząd dookoła, był naprawdę irytująco nienaturalny. No bo kto to widział, żeby tak żyć, żyć i nie zarąbać niczego sąsiadowi. Nie wybić szyby w samochodzie i nie wyjąć radia, nie ukraść niczego ze sklepu i tak egzystować jak ten pajac, w swoim paneuropejskim etosie uczciwości. No przecież to utopijne frajerstwo. Europa nie nadaje się do takich eksperymentów, bo widać jak na dłoni, że nie sprawdzają się w praktyce. Powinna brać przykład z Polski, kraju, który stworzył dewizę: „Nie śpij, bo cię okradną!”.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com