Nie bój się liberała
„Liberał” brzmi w Polsce gorzej niż przekleństwo. Od lat wmawia się nam, że liberałowie to nieczułe na ludzką biedę sknery, bezwzględni oszuści i zdemoralizowani złodzieje. Czas rozprawić się z kłamstwami, jakie politycy opowiadają o liberałach.
Oto kłamstwo numer jeden, powtarzane bodaj najczęściej: liberałowie są kompletnie niewrażliwi społecznie. Kłamstwo wygodne, bo umożliwiające zrobienie z liberała kozła ofiarnego, na którego można zwalić winę za powiększające się obszary nędzy. Prawda jest bowiem taka, że liberałowie, rozumiani jako zwolennicy wolnego rynku i wolnej gospodarki, od stuleci pomagają biednym dużo bardziej niż obiecujący złote góry populiści, o socjalistach nie wspominając.
Liberał, czyli wrażliwy na biedę
Największymi filantropami przełomu XIX i XX wieku byli magnat stalowy Andrew Carnegie i bajecznie bogaty nafciarz John D. Rockefeller. Pierwszy jest twórcą bodaj najkrótszej i najbardziej trafnej definicji liberała gospodarczego: „Liberał to człowiek, który rozumie, że ma w życiu dwie powinności wobec siebie i społeczeństwa: zarobić na swoje utrzymanie i pomagać biednym”. Na ten drugi cel Carnegie przeznaczył aż 90 proc. swojego majątku (około 350 mln USD). Za jego pieniądze zbudowano w Ameryce 2811 bibliotek, uniwersytet w Edynburgu, na którym studenci zawsze mieli się uczyć za darmo, i założono szereg fundacji dofinansowujących najzdolniejszych studentów i naukowców.
John D. Rockefeller, który dał początek najsłynniejszej na świecie dynastii finansistów, wydał na pomoc biednym większość swojego ogromnego majątku, czyli niewyobrażalną wtedy kwotę 540 mln dolarów. Oprócz fundacji pomagającej biednym na całym świecie zostawił po sobie uniwersytet w Chicago.
Na nieszczęście wielbicieli gospodarczego socjalizmu ubranego w piórka „solidarności społecznej”, współcześni liberałowie angażują się w dobroczynność jeszcze bardziej niż ich zasłużeni poprzednicy. Gordon i Betty Moore’owie, założyciele firmy Intel Corporation, produkującej m.in. znane procesory komputerowe Pentium, w ciągu ostatnich pięciu lat wydali na cele dobroczynne ponad 7 miliardów dolarów, finansista Geor- ge Soros – ponad 2 miliardy, a założyciel firmy komputerowej Dell, Michael Dell i jego żona Susan – miliard. Warren Buffett, drugi najbogatszy człowiek świata, przeznaczył na pomoc ubogim 37 mld dolarów, czyli ponad połowę więcej niż wynosi niemiecki budżet na pomoc socjalną.
Najbardziej wrażliwy na ludzką biedę okazał się Bill Gates, właściciel światowego potentata w handlu oprogramowaniem komputerowym. Gates i jego żona przeznaczyli na pomoc biednym ponad połowę swojego majątku – niemal 30 z 50 miliardów dolarów. To tyle, ile wynosi PKB Libii albo połowa rocznych francuskich wydatków na edukację.
Także w Polsce najbogatsi Polacy coraz częściej interesują się losem swoich mniej zamożnych rodaków. Według różnych szacunków tylko w ubiegłym roku wydali na pomoc najbiedniejszym od 20 do 25 mln zł. Nie tylko bogaci przedsiębiorcy, ale i mieszkańcy bogatych kapitalistycznych państw wspierają biednych częściej i chętniej niż obywatele krajów, w których rządzą populiści! Według Fundacji Giving USA („Dawać”), w 2005 r. bogaci Amerykanie ofiarowali na cele dobroczynne ponad 260 mld USD. W Ameryce dziewięć na dziesięć rodzin przeznacza część swoich rocznych dochodów na cele dobroczynne. Dla porównania: w 2005 roku w Polsce, według badań CBOS, tylko 9 proc. podatników przekazało 1 proc. podatku na rzecz organizacji pożytku publicznego. Największy udział w pomocy dla najbiedniejszych krajów Trzeciego Świata, liczony w dziesiątkach miliardów dolarów mają nie kraje „wrażliwe społecznie”, jak np. Argentyna czy Polska, ale właśnie państwa liberalne: USA, Japonia czy Wielka Brytania. Okazuje się, że im mniej państwo
zabiera obywatelom (np. w formie podatków), tym zamożniejsi są owi obywatele. A zamożnego człowieka, inaczej niż biedaka, stać na to, żeby pomagać innym. Liberał to nie złodziej
Dla wielu Polaków „liberał” oznacza to samo co „złodziej”. Pewnie dlatego, że jeden z premierów, Jan Krzysztof Bielecki, powiedział kiedyś w wywiadzie, że pierwszy milion trzeba ukraść. Bielecki był pierwszym z długiego łańcuszka polityków, którzy wmawiali ludziom, że bogaty równa się niemoralny.
Liberałowie często są zamożni, dlatego, zgodnie z przekonaniem wielu Polaków, zapewne musieli kraść. W Ameryce i krajach liberalnych, takich jak Irlandia, Wielka Brytania, Kanada, Estonia czy Chile, bogactwo jest synonimem ciężkiej pracy, przedsiębiorczości, odpowiedzialności, rozumu i społecznego prestiżu. U nas ciągle jeszcze powodem do wstydu. Statystyki pokazują, że aż 80 proc. Polaków uważa, iż drogą do zdobycia fortuny jest wygrana w toto-lotka, układy polityczne oraz oszustwo i kradzież. Tylko co piąty z nas rozumie, że majątek to najczęściej konsekwencja harówki i wielu bolesnych wyrzeczeń. Czy oznacza to, że nie ma ludzi, którzy dorobili się nieuczciwie? Oczywiście, że są, ale za to nie należy winić liberałów, tylko państwo, które nie potrafi zapewnić obywatelom równego startu i warunków do uczciwej konkurencji, a dzieli obywateli na lepszych i gorszych, tworząc grupy mniej i bardziej uprzywilejowane.
Hollywoodzki mit milionera: bezwzględnego, pozbawionego ludzkich uczuć oszusta, oddającego się rozpuście i szastającego pieniędzmi, które najczęściej ukradł, obala znana książka „Sekrety amerykańskich milionerów”. Autorzy opisują w niej codzienne zwyczaje i życie najbogatszych Amerykanów. Pomijając fakt, że aż 83 proc. milionerów w USA zawdzięcza majątki wyłącznie własnej pomysłowości i ciężkiej pracy, okazuje się, że typowy milioner to człowiek bogobojny, pracujący po 80–100 godzin tygodniowo właściciel firmy betoniarskiej, transportowej czy agencji ubezpieczeniowej, żyjący skromnie, jeżdżący używanym autem, łożący hojnie na dobroczynność, wzorowy mąż i rodzic. Niestety, dowie się o tym niewielu ludzi, bo książka, mimo że szeroko reklamowana, dobrze napisana, podparta danymi oraz anegdotami z życia najbogatszych, cieszy się umiarkowanym zainteresowaniem czytelników, którzy, jak ujął to jeden z krytyków, wolą swoje fałszywe przekonania od „uciążliwej i niewygodnej” prawdy.
Sam wybierasz
Zastanówmy się, napisał kiedyś jeden z zachodnich liberałów gospodarczych, jaki ustrój był lepszy od atakowanego przez socjalistów liberalizmu. Niewolnictwo? System feudalny z chłopami przymusowo odrabiającymi pańszczyznę? A może kastowy, ze sztywnym podziałem na szlachtę, arystokrację, mieszczaństwo i lud, w którym jednym ludziom przywileje należały się z tytułu urodzenia, a inni żyli i umierali w nędzy, mimo nieprzeciętnych zdolności? System liberalny, który ocenia ludzi tylko według ich osobistych zalet, cnót, talentów i charakterów, daje każdemu równe szanse w dążeniu do bogactwa, godnego życia i osobistego szczęścia. Zakłada, że od człowieka, a nie jakichś okoliczności zewnętrznych zależy, jakie będzie jego życie. To przecież kapitalizm spowodował wielokrotny wzrost liczby ludności i podniesienie długości oraz średniego standardu życia w sposób niespotykany wcześniej w dziejach. Kapitalizm awansował szarego człowieka na wszechwładnego konsumenta, który decyduje o jakości, rodzaju i ilości produkcji. Jak
słusznie zauważył Richard Pipes w książce „Własność a wolność” ci, którzy w poprzednich wiekach tworzyli zastępy niewolników czy chłopów pańszczyźnianych, w kapitalizmie stali się władcami, o których względy zabiegają elity. W systemie ekonomii rynkowej, niezakłócanym większą ingerencją rządów i polityków, nie ma rządców i dziedziców, utrzymujących pozostałych ludzi w stanie poddaństwa, zbierających daniny i kontrybucje i stąd mających pieniądze, by żyć na poziomie rażąco odbiegającym od poziomu życia reszty społeczeństwa. W codziennie powtarzanym plebiscycie, w którym każdy grosz jest wrzuconym do urny głosem, ludzie – jako konsumenci – decydują, kto powinien posiadać i prowadzić sklep czy fabrykę; jako wyborcy – kogo wynieść na piedestał i komu powierzyć wielką władzę, a jako obywatele – jak ma wyglądać ich kraj, prawo, język i zwyczaje. Czas przestać wierzyć w kłamstwa, jakie od lat wmawiają nam o liberałach.
Eliza Michalik