Nepalczyk widzi Europę, a nie Polskę. Trafi źle i będzie jak niewolnik
Bodha miał w kieszeni sto dolarów, gdy wylądował. Nieważne, bo przed oczami była Europa. To znaczy Polska. On i tysiące Nepalczyków lecą, żeby zacząć lepsze życie. Ale na podróż wydadzą majątek i nie zawsze znajdą raj.
Piszą w ogłoszeniach, że Nepalczyk nie ucieknie. Pracodawcy nie oszuka. O podwyżkę nie poprosi. Jest lojalny i wydajny.
Zalety: pracowity, rzetelny, zmotywowany.
Polska, Niemcy, Hiszpania? To nie ma większego znaczenia, bo widzą Europę. Później zobaczą przepaść.
Niektórzy dają gwarancję: pracownika wymienimy, gdy nie spełni oczekiwań.
Przyjeżdżają ich setki, a nawet tysiące. I to nie od dzisiaj. Z Nepalu do Polski po lepsze życie.
Sto dolarów i Europa
Wtedy na lotnisku nie było lśniących witryn sklepowych, czarterów na Rodos i biznesmenów z Zachodu. Ludzie tłoczyli się w blaszanym terminalu. Od niedawna mogli latać tam, gdzie chcieli. Na takim Okęciu wylądował Bodha. Trzydzieści lat temu.
- Po angielsku był tylko napis TAXI - snuje wspomnienia, gdy popija kawę, ubrany w elegancką koszulę.
Wyrwać się z biednego Nepalu… To była życiowa szansa. Rząd zaoferował mu stypendium na studia medyczne w Polsce. Nie mógł nie skorzystać. Miał w kieszeni sto dolarów, a Europę przed oczami.
Najpierw ruszył do Kielc, by tam uczyć się języka. Wsiadł więc do jednej z taksówek. - Pięćdziesiąt dolarów - rzucił cenę kierowca. Zaniemówił. To połowa tego, co miał.
Zatem dworzec. Tylko jak to wytłumaczyć? Nazwę miał gdzieś zapisaną. Jeszcze w konsulacie dali mu kartkę, a na niej dwa słowa: Dworzec Zachodni. Tyle że kartkę zgubił, wcięło ją przy którejś przesiadce.
Postanowił więc pociąg narysować. Tory, lokomotywa, wagony… Krzywo kreślone na kolanie. - I powiedziałem ciap, ciap, ciap - śmieje się. Całe szczęście, że taksówkarz zrozumiał.
Bilet chciał kupić w dworcowej kasie. Po polsku nie rozumiał nic. Dzień dobry? Dźwięk do niczego niepodobny. Kasjerka próbowała coś tłumaczyć. Pokazała mu najpierw jeden palec, a potem dwa. - O co ona pyta… - zastanawiał się. - Pewnie o liczbę biletów - pomyślał.
Pokazał więc, że chce jeden. A to była pierwsza klasa.
W kolejce poznał wojskowego, który umiał parę słów po angielsku. Gdyby nie on, to trudno byłoby nawet pociąg znaleźć. Usiedli w tym samym przedziale. Ale wojskowy wysiadł w Radomiu, a Yacob jechał dalej.
Dotarł samotnie. Wieczorem poszedł kupić coś do jedzenia. Kolejka przed osiedlowym sklepem wiła się aż za drzwi. - Za czym mogą tak stać? - pomyślał, po czym wszedł do środka.
- A tam tylko alkohol! - dziwi się do dzisiaj. - To była kolejka do monopolowego.
Przeszkodą w sklepie okazała się być lada. Nie szło sięgnąć produktów samemu, a z kasjerką się dogadać. Zastosował więc patent z taksówki. Narysował to, co chciał kupić.
Tak mu minął pierwszy dzień w Polsce. Trzydzieści lat temu.
- Zaatakowali nas gazem i pobili - wzdycha.
To był drugi dzień. Spędził go w szpitalu. Ale przynajmniej poznał innych obcokrajowców.
Nawet Arabem był
Wtedy Polacy mówili po angielsku albo słabo, albo wcale. Wystarczyła ciemniejsza skóra, a na ulicach się oglądali. Tym bardziej w takich miastach, jakim były wtedy Kielce.
- Byłem murzynem i żółtym. Wietnamczykiem, Chińczykiem i Arabem - wylicza na palcach Bodha. - Nikt nie powiedział, że jestem Nepalczykiem - rozkłada ręce.
Dzisiaj jest mężem, ojcem i chirurgiem-onkologiem. Po latach studiów dostał pracę w szpitalu, a w międzyczasie sprowadził do Polski swoją żonę, urodziły mu się dzieci.
- Co się zmieniło przez te lata? - pytam.
- Wszystko - stwierdza krótko.
Polacy zobaczyli świat, więc Nepalczyk już ich nie dziwi. Przynajmniej nie tak bardzo jak kiedyś. Raz zdarzyło się, że pacjent kazał mu wracać do Afryki. Ale tak to są uprzejmi, ufają, bo jak inaczej mogliby dać mu się pociąć na stole operacyjnym.
Zmieniła się też liczba rodaków, których Bodha może spotkać. Przyjeżdżają, żeby studiować, pracować. Dorobią się i wrócą, niektórzy zostaną na stałe, zaczną nowe życie.
W 2015 roku Nepalczycy dostali 569 zezwoleń na pracę. Dwa lata później było to już... 7075, a w tym roku może paść kolejny rekord. To sprawia, że po Ukraińcach i Białorusinach są najliczniejszą grupą wśród pracowników zza granicy.
Matka dla ośmiuset osób
Nepalczycy trafiają do miejsc takich, jak jedna z podwarszawskich wsi. Wchodzą do podłużnego budynku, gdzie pachnie jeszcze świeżą farbą. Ściany są sterylnie białe, po korytarzach niosą się rozmowy w obcych językach. Pukają w drzwi, które otworzy im Platima.
- Jestem jak matka dla ośmiuset osób - śmieje się, a jej kruczoczarne włosy opadają na kołnierzyk wyprasowanej koszuli.
Jeszcze parę lat temu też mieszkała w biednym Nepalu. Kraju, który wciąż nie podniósł się po trzęsieniu ziemi. Gruzy zalegały na ulicach, ruiny domów pozostawiono, bo nie było za co ich odbudować. Pracowała jako nauczycielka - wykładała swoim uczniom angielską gramatykę.
Do czasu, gdy zaczęła spotykać tych, którzy chcieli zaznać europejskiego życia. Znała język, więc pomagała rekrutować ich na wyjazdy. Tłumaczyła to, co mówili do nich przyszli pracodawcy. Aż w końcu sama dostała ofertę.
- To było jak spełnienie marzeń - mówi z błyskiem w oczach.
Marzenie ziściło się w Górze Kalwarii. Wśród domów obwieszonych pstrokatymi szyldami, gdzie przechodnie wciąż patrzą na nią ze zdziwieniem.
- Ale tylko się patrzą. O nic nie pytają - uśmiecha się.
- To rodacy co mówią? - Pytam.
- Że ludzie są tu cały czas tacy sami! My pokazujemy wszystkie emocje. Płaczemy się i śmiejemy. A tutaj nic - odpowiada. - Dziwi ich też, że ludzie potrzebują przestrzeni.
Bo u nich całe pokolenia żyją pod jednym dachem. Córka, matka, brat, synowa i teść. Wszyscy blisko siebie. Każdy każdemu pomaga. Wierzą, że swoim zachowaniem pracują na przyszłe życie. Dlatego muszą być uczciwi, lojalni i uczynni. Nie mogą nikogo oszukać. Oczy Buddy przypominają im, że są pod stałą obserwacją. A tu przyjeżdżają i widzą grodzone osiedla.
- Jesteśmy bardzo zależni - oznajmia. - Żeby pójść do szpitala, potrzebujemy kogoś. Żeby pójść do sklepu, potrzebujemy kogoś.
- Tutaj jak jest?
- Wszystko robi się samemu. My przez całe życie na kimś polegamy, kimś innym się opiekujemy.
Nawet ona potrzebowała czasu, żeby do tego przywyknąć. I do klimatu. Raz jak spadł śnieg, to żaden Nepalczyk do pracy nie przyszedł.
I oczywiście do kuchni. Bo u siebie nawet ścian na biało nie malują. Same by się żółte od przypraw i tłuszczu zrobiły, tak intensywne są ich potrawy. Wstyd jej było gotować w towarzystwie.
Nepalczyk na gwarancji
Jedni przyjeżdżają, żeby tapicerować meble, a inni tną i pakują kurczaki. Wszyscy szukają pracy, a praca szuka ich. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę: Nepalczyk do pracy.
- Pracownik z Nepalu idealny na produkcję - oznajmia pierwszy nagłówek - Dokładna selekcja, nasi pracownicy szukają pracy z dużą liczbą godzin, są lojalni, minimalna lub zerowa rotacja - zachęca kolejne ogłoszenie.
Firmy licytują się liczbami. Jedna sprowadziła 1500 pracowników. Inna 500. Zawsze sprawdzeni ludzie. Pewni i solidni. Lojalni. Przede wszystkim lojalni.
- Dajemy miesięczny okres gwarancji na pracownika - brzmi inny opis.
To opcja bardzo bezpieczna. Nie trzeba płacić, gdy uznamy, że pracownik nie spełnia wymagań. Albo dostaniemy innego.
Wymienia się zalety: solidny, sumienny, dokładny. - Jest to wynikiem azjatyckiej kultury wychowania i środowiska, z którym jest związany pracownik - tłumaczy następne ogłoszenie.
Nepalczyk ma sprawdzić się w powtarzalnych czynnościach. Takiej pracy fizycznej, która wymaga umiejętności manualnych, wytrwałości i uwagi. Taśma produkcyjna? W sam raz.
I w końcu największa zaleta. Nepalczyk nie ucieknie. - Zezwolenie na pracę dedykowane jest tylko na jednego pracodawcę - zapewnia jedno z ogłoszeń. - Ewentualna zmiana wymaga wieloetapowej i biurokratycznej procedury.
Tak pracodawca może być pewien ich stabilności. Mówią, że to same zalety.
Pierwszy raz przy taśmie
Blaszana hala stoi na skraju miasteczka. Wokół przemysłowe budynki, hałdy gruzu i ciasno zaparkowane samochody. Po uliczce kursują ciężarówki. Przewożą tony mięsa. które w hali pakują setki pracowników.
- W Nepalu tak się nie pracuje. Nie widziałem takich maszyn - mówi Keshab. Uśmiecha się nieśmiało. Obok siedzi jego żona, opatulona w kurtkę, a dalej syn.
Swoje europejskie życie zaczął samotnie. Pracował u siebie w rolnictwie, ale to było zupełnie co innego, niż tutaj. Nie tylko dlatego, że nie było nowoczesnej hali. Nie było też pośpiechu i ośmiogodzinnych zmian, a spóźnieniami nikt się nie przejmował.
Jednak pracę w Nepalu stracił. O kolejną starał się i starał, ale bezskutecznie. Zdecydował więc, że lepszego życia poszuka w Europie. I tak wylądował w Karczewie.
- Taśma produkcyjna to było zaskoczenie - opowiada spokojnym, przyciszonym głosem. - Język był problemem, bo nie mogłem się z kolegami porozumieć - starannie dobiera angielskie słowa, czasem się myli.
Kolejny problem: samotność. Musiał wytrzymać tu sam osiem lat. Cała jego rodzina, żona i synowie, została w Nepalu. Odwiedził ich tylko trzy razy. Dopiero niedawno dołączyli do niego.
- Ludzie nie mają żadnego doświadczenia w takiej pracy - mówi dalej.
Bo przecież tego, co robią tutaj, zwykle nie robili u siebie. Muszą się uczyć od początku. Łatwo nie jest, ale Keshab narzekać nie może. Pracuje przecież legalnie. W miateczku sklepikarze zaczęli nawet sprowadzać produkty pod gust Nepalczyków, a firma organizuje imprezy z okazji hinduskich świąt.
Gorzej mają ci, którzy nie trafili tak dobrze.
Ważne, że Europa
Niektóre agencje mamią ich europejskim rajem. Opowiadają o zarobkach, których nigdy nie osiągną. Tyle że oni o tym nie wiedzą. Inne wezmą pieniądze, a potem znikną. Nie wystawią żadnych dokumentów. Albo dadzą fałszywe papiery, które wyśmieją urzędnicy.
Chociaż wciąż może być gorzej. Można trafić do takiej agencji, która oszuka dopiero na miejscu. Wyda się majątek na podróż, a potem zarobki będą parokrotnie niższe niż miały być. Pracy nie da się zmienić, wrócić nie ma za co, więc zostaje się jak niewolnik.
- Wiele osób nie ma tyle, żeby agencji zapłacić - tłumaczy mi L. - Dlatego biorą pożyczkę. Przyjeżdżają i sam wiesz, ile zarabiają.
- Ile muszą zapłacić? - Dopytuję.
- Nawet 50 tys. złotych - wyjaśnia. - Wyobraź sobie, co potem można zrobić. Mroczna przyszłość.
Czasem w ogłoszeniu brakuje istotnego szczegółu: waluty. Dla Nepalczyków najważniejsze jest, że lecą do Europy. Nieważne czy to Polska, czy Niemcy. Nie mówi im się, że 2 tysiące złotych to nie jest to samo, co 2 tysiące euro. Dopiero na miejscu zobaczą przepaść.
Uświadamiać trzeba
- Rzeczywistość się zderza z wyobrażeniami - rzuca krótko Yacob, bierze ostatni łyk kawy i poprawia okulary na nosie.
Po trzydziestu latach słyszał już niemal wszystko. Rodacy przychodzą do niego regularnie. Nie raz radził im, co mają zrobić.
- Tutaj regularność w pracy musi być. Nie można się spóźnić. Przy linii produkcyjnej trzeba spędzić określony czas - wylicza to, do czego muszą w swoim europejskim śnie przywyknąć.
Uczciwie agencje pokazują filmy, jak taka europejska praca wygląda. Urządzają seanse z nagraniami taśm produkcyjnych. Weryfikują, czy kandydaci podołają. Tłumaczą, jakie panują zwyczaje. Wielu z nich musi opuścić swoje domy, gdzie sami hodują warzywa, owoce i mieszkają z całymi rodzinami. Europa to dla nich jak podróż do innego świata.
- To jest tak, jak Polacy wyjeżdżali do USA. Bardzo często chcieli tam zbudować swoją przyszłość i rodzinę. Po prostu szukali lepszego życia - mówi Ariel Sobczak, który z Nepalczykami pracuje od dekady.
Jednak niektórzy nie wytrzymają zderzenia z europejską rzeczywistością. Będą chcieli wrócić do domu za wszelką cenę. Inni rozczarują się w Polsce i ruszą szukać godnego życia dalej, do Niemiec, Hiszpanii, Portugalii…
- Jeżeli jesteś w stanie taki wysiłek podjąć, przyjeżdżaj. Ale tu nie można na nikim polegać, tylko na sobie, bo nikt nie ma czasu - tak Platima mówi do swoich rodaków. - Życie jest tu ciężkie, intensywne, musisz być przygotowany na wszystko. To nie jak w Nepalu - przestrzega ich.
Część trafi na oszustów, przez których wyda majątek i utknie, będą jak niewolnicy. Ale będą i tacy, którym powiedzie się od początku. Znajdą stabilną, legalną pracą i sprowadzą swoich bliskich.