PolskaNeowieśniak wraca do miasta

Neowieśniak wraca do miasta

Mieszczuchu! Nie osiedlaj się na wsi. Dla miejscowych zawsze będziesz obcy i niezrozumiały. Ciesz się, jeśli skończy się na spluwaniu na twój widok. Bo mogą nawet spalić ci dom.

13.07.2006 | aktual.: 13.07.2006 10:02

Motywacja była prosta. Jak wielu innych wynieśliśmy się na prowincję, bo nie chcieliśmy już brać udziału w wyścigu szczurów - mówi Marzena F. z Wrocławia. - Praca menedżerów w międzynarodowej korporacji pochłaniała nam większą część życia, a w pewnym momencie przesłoniła wszystko. W sumie przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Emigrację na wieś traktowaliśmy jak ostatnią deskę ratunku przed rozpadem małżeństwa.

Emigrantami państwo F. zostali prawie cztery lata temu. Rzucili pracę i założyli gospodarstwo ekologiczne we wsi u podnóża Tatr. Nie powiedzą dokładnie gdzie, bo nawet teraz boją się byłych sąsiadów.

- Mieliśmy sporo entuzjazmu i zero doświadczenia - wzdycha Tomasz F. - O góralach wiedzę czerpaliśmy głównie z telewizyjnych reklam piwa, w których mieszkańców Podhala pokazuje się często i chętnie.

Informacje o ludziach gór były menedżer zdobywał też, jeżdżąc co roku na narty, jedząc przejazdem kwaśnicę w góralskiej karczmie pod Łodzią oraz bawiąc się "w góralską wioskę" podczas imprezy integracyjnej w jego korporacji. - Na imprezie gawędziarz opowiadał głównie świńskie kawały o blondynkach, kiełbasa była z hipermarketu, ale ja byłem pod urokiem tych ludzi. Ich jasnych prawd, soczystego poczucia humoru, przywiązania do barwnych tradycji - mówi Tomasz.

Dla małżeństwa F. z barwnej tradycji została teraz tylko kupka popiołu - zakończyli prowincjonalną przygodę, gdy spalono ich nowy wiejski dom. - Nasz pobyt na wsi to był zły sen. Wręcz koszmar - wspominają F.

- I w tym problem. Wieś to już nie są ich korzenie, ziemia nie zawsze przychylna, a sąsiedzi nie zawsze mili - mówi doktor Piotr Nowak, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

F. uparli się jednak, że do miasta nie wrócą. Ale tym razem przeprowadzają się konwencjonalnie - do jednego z powstających masowo podmiejskich osiedli, które symulują wieś swoimi rzędami bliźniaczych niby-chałup i niby-dworków.

Według raportów GUS w Polsce od lat 50. liczba mieszkańców wsi stale spadała. Dopiero po roku 2000 tendencja ta się odwróciła - teraz ludzi w miastach ubywa. W tempie 35-40 tysięcy osób rocznie rośnie liczba mieszkańców wsi, a właściwie - podmiejskich osiedli domków jednorodzinnych. - Kiedyś awans społeczny oznaczał przeprowadzkę do miasta - tłumaczy doktor Piotr Nowak. - Dziś przeciwnie: mamy do czynienia z wielką falą ucieczki na prowincję. Ludzie są zmęczeni zgiełkiem metropolii, marzą o własnym kawałku raju: o skrawku przychylnej ziemi otoczonej lasem i miłymi sąsiadami o spracowanych rękach. Często mówią o powrocie do źródeł, do korzeni.

Socjologa nie dziwi ani decyzja małżeństwa F., ani zły finał ich przygody. - Część wyjeżdża dalej niż za rogatki i marzenia się rozwiewają - mówi doktor Nowak.

Wsłuchaj się w tubylców

- Może my, mieszczanie, jesteśmy nawiedzeni? Naiwni? Pełni głupich ideałów? Za to polska wieś żadnych ideałów już nie ma, jest absolutnie bezmyślna i bezinteresownie okrutna - uważa Bożena Wahl, znana warszawska malarka, właścicielka prywatnego schroniska dla zwierząt.

Ze stolicy pod Rawę Mazowiecką przeniosła się 14 lat temu. Dziś mieszka w nieotynkowanym ceglanym domu na skraju wsi. Nie do końca samotnie, bo na swoim terenie trzyma 700 psów. - Po pierwsze, wyniosłam się właśnie dla psów, których nie mogłam już trzymać w mojej warszawskiej pracowni. Po drugie, wyniosłam się dla wschodów i zachodów słońca, dla ciszy i kolorów natury - wspomina.

Dziś przyznaje, że jej wybór zamienił się w dramat. Mieszkańcy podrzucali jej każde niechciane zwierzę, traktowali jak wariatkę. Czuła się przeklęta przez polską wieś. W końcu sama ją przeklęła.

- Wieś nigdy nie zaakceptuje wrażliwości mieszczucha, jego litowania się nad głodnym psem albo kozą wystawioną bezsensownie w upalny dzień na słońce - twierdzi Wahl. - I jego stylu życia, który nie jest już tylko podporządkowany rytuałom takim, jak chrzciny, wesela i pogrzeby.

Pewien pogrzeb zapamięta do końca życia. Na wsi umarła starsza kobieta, której artystka miała namalować portret. Po pogrzebie Wahl zauważyła, że rodzina staruszki ją ignoruje. W końcu nie wytrzymała, spytała, w czym problem. Okazało się, że w przyjęciu po pogrzebie uczestniczyła cała wieś. Z wyjątkiem malarki.

- Byłam zszokowana - przyznaje Bożena Wahl. - W mieście w ostatnim pożegnaniu uczestniczą najbliżsi zmarłego, ewentualnie znajomi i przyjaciele. Nie przyszłoby mi do głowy, by swoją osobą zakłócać tak przykrą, ale też, jak mi się wydawało, prywatną uroczystość.

- Ludzie z miasta muszą zdawać sobie sprawę, że zawsze będą obcym wtrętem w lokalny organizm, w którym wszyscy od lat się znają i wiedzą o sobie wszystko lub prawie wszystko - podpowiada doktor Nowak.

- Przy wyprowadzce na wieś polecam mieszczanom zaopatrzenie się w empatię, czyli umiejętność wsłuchania się w potrzeby tubylców - wyjaśnia Krzysztof Czyżewski, szef fundacji Pogranicze w Sejnach, który wiele lat temu zamienił Poznań na prowincję. - Nie miejmy zbyt wielu oczekiwań wobec tych, do których się wprowadzamy. Pokażmy raczej, że dla społeczności, w której chcemy żyć, możemy być użyteczni.

Doktor Nowak podaje konkretny przykład: w bieszczadzkiej wsi grupa osiadłych w niej warszawiaków ostro zaoponowała, gdy tubylcy zaczęli domagać się od gminy kanalizacji i lepszych dróg. Neowieśniacy oznajmili wówczas, że nie po to przenosili się na zabitą dechami prowincję, by nagle zaczęła przypominać miasto. Oni chcą grzęznąć autami w błocie, a za potrzebą zamykać się w sławojce.

- Konflikt interesów jest nieuchronny - podsumowuje doktor Nowak. - Nie da się pogodzić tak różnych światów i światopoglądów. - Właśnie dlatego uciekłam do miasta - mówi Katarzyna, córka znanego polskiego artysty, która najpierw uciekła z miasta do wsi. Teraz boi się podawać szczegółów na swój temat. Jest przekonana, że gdyby ją zidentyfikowano, jej willa - czerwona, trzypiętrowa, zdecydowanie inna niż pozostałe domy w okolicy - w odwecie natychmiast zostałaby przez miejscowych złupiona.

Katarzyna mieszkała na wsi 10 lat. Ten okres określa jako "koszmar". - I nie chodzi o to - wyjaśnia - że musiałam robić raz w tygodniu wielkie zakupy w miejskich hipermarketach, bo wiejscy sklepikarze chodzili spać po dobranocce. Nawet nie o to, że straciłam większość znajomych, bo nikomu nie chciało się mnie tak daleko odwiedzać. Najgorsze było wścibstwo moich sąsiadów. Interesowali się każdym aspektem mojego życia. Towarzyskim, seksualnym, nawet religijnym. Kiedy nie przyjęłam księdza po kolędzie, następnego dnia pół wsi przestało mówić mi "dzień dobry".

Dwa miesiące temu Katarzyna przeprowadziła się do apartamentu w mieście. Przyznaje, że diabli wzięli jej sielskie wyobrażenia o wsi.

Dewolaja chłop nie dotknie

Marzena i Tomasz F. z Wrocławia kupili w końcu dom na Podhalu. Urządzili go dość ekstrawagancko: w oknach wiejskiej chaty nowoczesne witraże, na ścianach budynku wielobarwny, malowany kolaż.

- Górale przyglądali się naszemu domostwu z wyraźnym niesmakiem - opowiada Marzena F. - Bywało, że przechodząc, ostentacyjnie pluli nam do ogródka.

F. byli wieśniakami przez półtora roku. Dwa lata temu, gdy wyjechali na święta do Wrocławia, ich chałupa z niewyjaśnionych dotąd przyczyn poszła z dymem. - Od początku miejscowi traktowali nas jak obcych, odmieńców - przyznaje Marzena F. - Nasze próby zintegrowania się z lokalną społecznością były ignorowane lub wyśmiewane. Zapraszaliśmy sąsiadów na ognisko z kiełbasą, proponowaliśmy wspólne śpiewy. Zmieniliśmy nawet upodobania: przestało nam smakować sushi, zaczęły grule i moskole. Staliśmy się, chcąc nie chcąc, ludomaniakami. Czytaliśmy Tetmajera, a poza domem bywaliśmy jedynie w góralskich karczmach, ewentualnie restauracjach firmowanych przez innego ludomaniaka Jana Kościuszkę.
Zasługi Kościuszki dla nowej ludomanii są powszechnie znane. Rajdowiec i smakosz, do niedawna był właścicielem swojskiej sieci restauracji Chłopskie Jadło. Do niedawna, bo Kościuszko, choć wciąż kocha wszystko, co przaśne i prowincjonalne, nieoczekiwanie pozbył się interesu.

- Kiedy zaczynałem podawać chłopskie jedzenie, panie w szpilkach wchodziły do naszej chaty, by zapytać o de volaille'a i klimatyzację. Odpowiadałem wówczas, że jakiegoś tam dewolaja żaden porządny chłop by nie tknął, a jak mu było gorąco, to wyjmował sobie okno ze ściany. To była praca u podstaw - przekonać ludzi do prostoty, do szlachetności potraw i zwyczajów, u których źródeł jest ziemia - wspomina. - A teraz? Wkurzyłem się, znudziłem. Okazało się, że chłopomania, nie tylko kulinarna, weszła w fazę groteskowego szaleństwa. Mam wrażenie, że zewsząd jak w wielkim McDonald's ogarnia nas wieśniactwo.

W związku z tym Jan Kościuszko będzie zakładał zupełnie inne restauracje. Także regionalne, ale dalekie od polskiej prowincji: meksykańską, teksaską, andaluzyjską.

O tym jednak małżeństwo F. nie ma zielonego pojęcia. - My zrobiliśmy wszystko, by zasymilować się z "chłopstwem" - zapewniają. - Zaczęliśmy nawet uczyć się gwary, żeby choć w ten sposób obłaskawić sąsiadów. Wszystko na nic. Wciąż byliśmy dla nich jak przybysze z kosmosu.

Nowa jakość wzięła w łeb

Waldemar Kuligowski, antropolog kultury z Poznania, o konflikcie cywilizacji miejskiej i wiejskiej przekonał się, prowadząc badania w Alternatywnej Wiosce Ekologicznej w Wolimierzu. Wioska jest kojarzona najczęściej z artystycznym przedsięwzięciem Klinika Lalek.

W założeniu miało to być miejsce, w którym ludzie miejscy integrują się z wiejskimi, by stworzyć nową, wspaniałą ekologiczno-estetyczną jakość. Z badań Kuligowskiego wynika tymczasem, że przedsięwzięcie wzięło w łeb. Najpierw spłonęła karczma, w której miały odbywać się przedstawienia, potem z dymem poszedł dom jednego z aktorów. Miastowych artystów (początkowo osiedliło się kilkadziesiąt osób) mieszkańcy Wolimierza nazywali buszmenami i cudakami. Irytowały ich stroje aktorów, ich odmienny styl życia. W tym poruszanie się po wolimierskich polach na koniach i bez odzienia.

- Panie - usłyszał od rozżalonego miejscowego poznański naukowiec - 45 lat z babą żyję i ani razu nie widziałem jej rozebranej, a tu taka miastowa całkiem goła jeździ!

Dlatego w ekologiczno-artystycznej wiosce Wolimierz od dawna nie wystawiono nowego przedstawienia, a zdrową żywnością bez większych sukcesów zajmuje się jeden neowieśniak. Inni wyjeżdżają do Niemiec na prace sezonowe lub propagują na miejscu masaż shiatsu.

- Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że dzieci nowych osadników uciekły do miasta - zauważa Waldemar Kuligowski. - Odrzuciły wielkie ideały rodziców i proste wieśniacze życie. Nie chciały odśnieżać dróg, łatać dachów, rąbać drzewa na opał i palić w piecu.

Swingujący las to przyszłość

Małżeństwo F. nosi się teraz z zamiarem kupna domu niedaleko Wrocławia. Z widokiem na las i sąsiadów mieszczuchów. Najchętniej w osadzie takiej, jak proponuje rodzima firma deweloperska, która zamierza wzbogacić podwrocławską Dolinę Krzeptową o 172 domki jednorodzinne. "To właśnie tam - reklamuje się AS Bau - swingujący las wprawia w dobry nastrój, a pszczoła sąsiadka niby ukradkiem zwiedza filiżankę kawy".

- To będzie swojskie, ale bardzo bezpieczne życie - przekonuje Monika Kuczyńska, przedstawicielka dewelopera. Jej zdaniem domy na podmiejskiej, ale "cywilizowanej" prowincji to przyszłość polskich firm budowlanych.

- Mieszczuchy, nie próbujcie osiedlać się na wsi! - apeluje Bożena Wahl. - Jeśli już musicie, kupujcie domki pod lasem, daleko od wiejskiej społeczności. Nigdy nie będziecie przez nią zaakceptowani. Jesteście z innej bajki.

Anna Szulc

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)