ŚwiatNazywają sąsiada diabłem - "Czy ten człowiek oszalał?!"

Nazywają sąsiada diabłem - "Czy ten człowiek oszalał?!"

- Precz z Ameryką, precz z Zachodem. Jesteśmy silni, damy sobie radę bez nich. Musimy zjednoczyć się i stanąć z nimi twarzą w twarz. Musimy zjednoczyć się przeciwko Ameryce - tak młody wojskowy, który zaledwie trzy lata wcześniej przejął władzę w swojej ojczyźnie, zwracał się do świata arabskiego. Był rok 1972, a on rzucał wyzwanie Stanom Zjednoczonym. Czterdzieści lat później jego marzenie o konfrontacji z Zachodem się spełnia. Choć jawa nijak ma się do snu.

Nazywają sąsiada diabłem - "Czy ten człowiek oszalał?!"
Źródło zdjęć: © WP.PL | Aneta Wawrzyńczak

30.03.2011 | aktual.: 31.03.2011 09:46

Gdy 40 lat temu pułkownik Muammar Kadafi w czasie swojej pierwszej wizyty w sąsiedniej Tunezji przedstawił wizję świata arabskiego skonfrontowanego z Zachodem, w Habibie Bourguibie - pierwszym prezydencie niepodległej Tunezji - aż się zagotowało. Charyzmatyczny przywódca przemówienia Kadafiego słuchał w radio w swoim pałacu w Monastyrze, 170 km od stolicy. - Precz z Ameryką?! Czy ten człowiek oszalał?! - miał powiedzieć wzburzony. Po chwil był już w samochodzie, dwie godziny później - zajął miejsce Kadafiego na mównicy.

- Nawet jeśli weźmiesz milion Tunezyjczyków i milion Libijczyków, kim jesteś, by rzucać wyzwanie Ameryce?! Nie jesteśmy w stanie nawet wyzwolić Palestyńczyków, a mielibyśmy rzucać wyzwanie całemu światu?! Nie mamy doświadczenia, nie mamy pojęcia, jak odbudować nasze kraje. Zacznijmy najpierw od własnego podwórka. Później możemy stanąć naprzeciw całemu światu! - grzmiał, a Kadafi skręcał się ze śmiechu.

- Dziś Bourguiba powinien wstać z grobu, napluć mu w twarz, zaśmiać się i powiedzieć: k..., a nie mówiłem? - uważa 25-letni Tunezyjczyk Mouhaimen, który przemówienia pierwszego prezydenta zna na wyrywki. - Kadafi chciał wojny z Zachodem, to ma. Pytanie tylko, co dalej? - zamyśla się. Ten problem spędza sen z powiek nie tylko jemu.

Diabeł ma na imię Muammar

Tunis miesiąc po rewolucji, która strąciła ze stołka Zina el-Abidinę Ben Alego. Zatłoczone kafejki skryte w cieniu drzew, przy każdym stoliku kilka par błyszczących, czarnych oczu bacznie śledzi każdy ruch na ulicy. Z barów szybkiej obsługi dziesiątkami wylewają się mężczyźni i nieliczne kobiety. Niebo jest czerwone od rozpostartych między drzewami flag. Kołyszą się w rytm rewolucyjnej pieśni, której echa jeszcze pobrzmiewają na ulicach stolicy. Uzbrojeni po zęby żołnierze leniwie kryją się w cieniu czołgów, którymi wciąż poprzecinana jest Aleja Bourguiby. 20 marca Tunezja świętuje rocznicę uzyskania niepodległości. Tym razem jednak ten dzień jest inny niż w poprzednich latach - kilkanaście godzin wcześniej samoloty świeżo zawiązanej koalicji Zachodu zrzuciły pierwsze bomby na czołgi Muammara Kadafiego. Międzynarodowa interwencja w Libii to rysa także na sielankowym obrazie stolicy sąsiedniej Tunezji. Żarliwie dyskutujący mężczyźni zebrali się w grupy, blokując przejście szeroką Aleją Bourguiby. Kłócą się
dwójkami, trójkami, dziesiątkami. Skaczą sobie do oczu, przekrzykują. Kobiety trzymają się na uboczu, jeśli rozmawiają, to półgłosem. Wydaje się, że ten 10-milionowy naród, jeszcze niedawno zwarty i silny jak pięść w walce z mafijnym państwem prezydenta Ben Alego, poróżniła wojna domowa w Libii.

Szaleniec, rzeźnik, potwór, diabeł - lista epitetów, którymi Tunezyjczycy "obdarzają" Kadafiego jest długa. - To psychopata, nigdy się nie podda. Prędzej da się zabić niż odpuści - przewiduje Khalefi Samira, malarka. Rewolucyjny wiatr dwa miesiące temu porwał i ją - wraz z tysiącami mieszkańców stolicy maszerowała w niekończących się pochodach i krzyczała: "Precz z Ben Alim!". Teraz może spokojnie wyjść z dziećmi na spacer, a mężczyznom wykłócającym się o rację w sprawie Libii przygląda się z boku. - To wielka tragedia - wojnę w Libii widzi tak samo, jak każdy zagadnięty Tunezyjczyk. - Niektórzy są przeciwni interwencji Zachodu, ale co mają zrobić ci ludzie? Jak walczyć z potworem, który chce zniszczyć swoich rodaków? - pyta retorycznie. Gestykuluje energicznie, co chwilę zerka na synka i córeczkę, biegających wokoło z flagami Tunezji. - Boję się tylko jednego - pochyla się lekko i ścisza głos. - To się może skończyć drugim Irakiem.

Bractwo śmierci

Słowo "Irak" ma tu magiczną moc - wystarczająco głośno wypowiedziane sprawia, że w ułamku sekundy tworzy się kolejna uliczna grupa dyskusyjna. Już dwóch Tunezyjczyków wystarczy, by rozpętała się mała awantura. - To, że wszyscy jesteśmy przeciwni Kadafiemu i rzezi, której dokonuje w państwie jest oczywiste - mówi na boku Rijad. Chłopak przysłuchuje się kłótni dwóch starszych mężczyzn. - Chodzi o interwencję Zachodu. Wiesz, to może skończyć się jak w Iraku - stwierdza beznamiętnie i zaciąga się papierosem.

W samym jądrze rozrastającego się kręgu trwa wojna na słowa. Tu liczy się argument siły - kto głośniej i szybciej wykrzyczy swoje racje. Kadafi, zbrodnia, wojna, szaleniec, inwazja, ropa naftowa - słowa powtarzają się niczym mantra. Ci, którzy są przeciwni interwencji, boją się, że Zachód położy łapę na libijskiej ropie, wojna będzie przeciągać się w nieskończoność, a Stany Zjednoczone "zadomowią się na dobre", jak stwierdza jeden z najgłośniej krzyczących mężczyzn, adwokat w słusznym wieku. Gdzieś bocznym torem przemyka bardziej prozaiczna przyczyna strachu Tunezyjczyków - bałagan w Libii ostatecznie odstraszy turystów, którzy wydają miliony euro w ich ojczyźnie - "śródziemnomorskim raju".

Ci, którzy popierają inwazję koalicji wyjaśniają, że słabo zaludniona i względnie jednolita etnicznie i religijnie Libia to nie 30-milionowy Irak - mozaika wyznań i kultur. - Poza tym USA od dawna planowały inwazję w Iraku i obalenie Husajna, robiły wszystko, by do niej w końcu doszło. Libia ich zaskoczyła. Działają trochę po omacku, ale chcą pomóc - mówi Abdel, drobny przedsiębiorca z Tunisu. Bezrobotny Rijad nie wierzy w dobre serce Amerykanów. - Oni mają w tym swój interes. Tak jak zawsze - rzuca, wzruszając ramionami. Zerka na prowizoryczne transparenty smutno oparte o drzewa zacieniające Aleję Bourguiby.

Uśmiechają się z nich Barack Obama, Ban Ki Mun, Benjamin Netanjahu - członkowie "bractwa śmierci", jak nazwali ich demonstranci. Tego dnia Sekretarz Generalny ONZ gości w stolicy Tunezji. - Jestem tu przede wszystkim po to, by wyrazić swoją solidarność i podziw dla pokojowej drogi, którą podążyliście - mówi podczas konferencji prasowej. Tunezyjczycy odpowiadają mu plakatami. Jeden to jego karykatura i napis: "Wynoś się, wynoś się, wynoś się!". Drugi to kompozycja zdjęć z dyplomatycznych spotkań architektów interwencji w Libii - Ban Ki Munem, Barackiem Obamą, Nicolasem Sarkozym - podpisanych "kuluary kolonizacji".

Wielki gracz i jego marionetki

Parę metrów dalej młoda kobieta energicznie rozwija na chodniku dużą kartkę papieru i zwinnymi ruchami błyskawicznie kreśli "Solidarni z ludem Libii i jego rewolucją. Lud chce odejścia dyktatora!". Rzuca szybkie, urwane zdania, "Wolność dla Libii", "Precz z Kadafim". Nie może się przedstawić, nie może rozmawiać, nie może się zatrzymać - wojna domowa za miedzą nagli. Przystaje tylko na chwilę, pozwala zrobić sobie zdjęcie. Przyciśnięta, mówi w międzyczasie: Libijczycy są szalenie odważni, dużo bardziej niż Tunezyjczycy. Kadafi ich morduje, a oni ciągle walczą. My już dawno byśmy się poddali! Po chwili pędzi w stronę grupy aktywistów. Wbija się w tłum. Jedyny po niej ślad to kartka papieru kołysząca się nad głowami manifestujących.

- Taka jest mądra? To niech się pakuje, bierze karabin i jedzie, granica jest blisko - komentuje Mouhaimen. - Padłaby na sam dźwięk wystrzału. Nie ma pojęcia o czym mówi, czym jest wojna, cierpienie, śmierć - dodaje z emfazą. - Dla mnie to też niesamowita tragedia, ale niech się cieszy, że naszą rewolucję zrobiliśmy pokojowo. Ja tam chcę żyć - dodaje wciąż wzburzony.

Nagle z tłumu wyrywa się dwóch nastolatków. Skaczą od przechodnia do przechodnia. Każdemu wciskają w dłoń kartkę. Niektórzy rzucają tylko okiem, zgniatają, upuszczają na chodnik i idą dalej. Inni przystają, na kilka minut zatrzymują wzrok na słowach apelu grupy Tahrir (Wyzwolenie), kiełkującej na gruncie jaśminowej rewolucji opozycyjnej partii. "Rządy krajów arabskich są współwinne zbrodni, które w każdej minucie popełnia Kadafi, przelanej krwi każdego Libijczyka. W nocy z 19 na 20 marca Zachód rozpoczął inwazję w Libii. To dla niego doskonała okazja, by przejąć kontrolę nad krajem, a stworzyli ją zarówno Kadafi, jak i powstańcy. Są sprawcami zbrodni, do której dojdzie później, po obaleniu dyktatora".

- Pisał to jakiś głupiec. Przeczytałem tylko kilka słów "masakra, dyktator, krew, odpowiedzialność rządów arabskich" i wiedziałem, że to się nadaje do śmieci. To samo zrobiła pewnie połowa ludzi, którzy dostali ten świstek. Albo i więcej. To czcze gadanie, pusta gadka-szmatka. Rządy arabskie się boją. Te, które mają realną władzę i pieniądze: Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Arabia Saudyjska, Kuwejt nie mogą grać, jak chcą. Zawsze jest ktoś, kto pociąga za sznurki, w tym przypadku - jak i wielu, wielu innych - to USA. Od nich wszystko zależy. I żadne gadanie tu nie pomoże - uważa Mouhaimen.

Wyzwolenie

Młodzi aktywiści z Tahrir mają żal szczególnie do Egiptu, który "nie rozumie powagi sytuacji", któremu "brak odwagi, by rzucić swych żołnierzy do Libii", któremu "brak kogoś, kto byłby w stanie podjąć decyzję, podjąć ryzyko".

- Fakt, Egipt mógłby - i powinien - interweniować w Libii - uważa Fahed. Studiuje w Paryżu, ale często wpada do rodzinnego Monastyru i na bieżąco śledzi, co dzieje się w regionie. Smykałkę do polityki ma we krwi - jest spokrewniony z Habibem Bourguibą, a jego rodzina od pokoleń aktywnie uczestniczy w życiu politycznym kraju. Zaciąga się sziszą i żywo wyjaśnia meandry arabskich rozgrywek politycznych. - Egipt ma największą armię w świecie arabskim. W Libii mieszka tylko sześć milionów ludzi, co czwarty z nich jest Egipcjaninem. Powinni to zrobić chociażby ze względu na nich. Ale nie mogli - i dalej nie mogą. Dlaczego? Nie mogą ruszyć palcem bez błogosławieństwa Stanów Zjednoczonych. Nie starają się o nie specjalnie, bo znają Kadafiego; boją się, że skąpie libijskie ulice w egipskiej krwi. On jest nieobliczalny, nie ma rzeczy, której nie byłby w stanie zrobić - wyjaśnia.

Fahed zgadza się z opinią aktywistów partii Tahrir - powstańcy, którzy wezwali na pomoc siły zachodniej koalicji, są zdrajcami narodu. - Chcą amerykańskimi łapami usunąć Kadafiego? Tak się nie robi - uważa. Jego zdaniem, obcy żołnierze nie mają prawa postawić stopy na libijskiej ziemi. - Naloty tak, wprowadzenie wojsk lądowych - nie. Scenariusza irackiego tu nie przewiduję, ale może być gorąco - kwituje.

Swoje na temat wojny w Libii wie Mohammed. Potężnie zbudowany 50-latek, niegdyś opozycjonista regularnie "goszczący" w stołecznych aresztach, dziś taksówkarz kursujący kilkanaście godzin dziennie, by zarobić na utrzymanie czwórki dzieci. - Kadafi ustąpi na 65% - mówi z pewnością nieznoszącą sprzeciwu. Skąd te wyliczenia? Wcześniej szanse na odejście nieokiełznanego dyktatora wynosiły, jak sam stwierdza, zero. - Jego najmłodszy syn, Chamis, nie żyje (dowódca tzw. Brygady Chamisa, oddziału piechoty walczącego z powstańcami - red.), jego kraj płonie, jest osaczony jak zwierzę w pułapce - mówi Mohammad. Jego żona rozkłada bajeczną zastawę, częstuje na zmianę kremową kawą, nieprzyzwoicie słodką herbatą i ciastkami. Taksówkarz jednocześnie zdradza, dlaczego Kadafi utrzymał władzę w stolicy Libii. - Każdy, kto jest zameldowany w Trypolisie dostaje 500 libijskich dinarów (ok. 1200 zł - red.) na członka rodziny. Wystarczy, że zgłosi się do banku centralnego, machnie dowodem i ma kasę w kieszeni. Tak Kadafi trzyma
ludzi przy sobie. Tak ludzie trzymają się Kadafiego - mówi, uśmiechając się smutno.

Kadafi is a good man

Monastyr, czwarte co do wielkości miasto w Tunezji. Emocje związane z obchodami 55. rocznicy wyzwolenia kraju z rąk Francuzów opadły, choć nie były tak silne, jak w stolicy. Za wschodnią granicą trwa dramatyczna walka na śmierć i życie. Kanały informacyjne minuta po minucie relacjonują rzeź w Libii. Nieco mniej wrzenia wywołują wydarzenia w Jemenie i Syrii - im dalej, tym chłodniejsze emocje. W salonie Dalili i Salima dwa telewizory są włączone niemal przez całą dobę - w jednym jest ustawiona Al-Arabija, w drugim - Tunisi National 1 Channel.

Na ekranie przewijają się płonące budynki i zgliszcza samochodów, powykrzywiane w cierpieniu twarze cywilów, zacięte oblicza rebeliantów, łopoczące na wietrze flagi, błądzący nerwowo wzrokiem politycy, budzące postrach zbliżenia samolotów przysłanych zza oceanu na pomoc powstańcom, snajperzy leniwie ćmiący papierosy i rewolucyjna uwertura karabinów, niestrudzenie grających kolejne akty dramatu. W salonie zawsze siedzi ktoś - domownik lub przyjaciel domu - kto relacjonuje pozostałym, jakie żniwa zbiera arabska rewolucja. Kilka metrów dalej, w zatłoczonej kawiarni, grupy mężczyzn beztrosko rozmawiają o bardziej przyziemnych sprawach. W tle dudni techno. Tuż obok w salonie fryzjerskim personel i klienci oglądają mecz piłki nożnej. - Journaliste? (Dziennikarka?) - zagaja po francusku szef zakładu. Goli brzytwą przyjezdnego klienta i ukradkiem zerka na telewizor. - Kaddhafi is a good man (Kadafi to dobry człowiek) - dodaje łamaną angielszczyzną i uśmiecha się szelmowsko. - Yes, Kaddhafi is very nice. (Tak, Kadafi
jest bardzo miły) - powtarza jeszcze kilka razy, nie przestając się uśmiechać. Dla niektórych to, co dzieje się za wschodnią granicą, to już tylko dramat oglądany w telewizorze.

Z Tunezji Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)