NATO przegrywa z Rosją w basenie Morza Czarnego
• NATO zaniedbało w ostatnich latach region Morza Czarnego
• Równowaga sił przechyla się tam na korzyść Rosji
• Tymczasem to akwen kluczowy dla bezpieczeństwa wschodniej i południowej flanki NATO
• Amerykański think tank CEPA wzywa do podjęcia środków zaradczych
• Sojusz musi zwiększyć swoją obecność w tym regionie
23.11.2016 | aktual.: 23.11.2016 16:05
Basen Morza Czarnego jest krytyczny dla bezpieczeństwa zarówno wschodniej, jak i południowej flanki NATO. Tymczasem równowaga sił w tym regionie przechyla się na korzyść Rosji, dążącej do rozszerzenia imperialnych wpływów i podważenia postzimnowojennego ładu międzynarodowego.
Taki obraz wyłania się z najnowszego raportu prestiżowego amerykańskiego think tanku Center for European Policy Analysis (CEPA), zajmującego się Europą Środkowo-Wschodnią. Eksperci zwracają uwagę, że Kreml forsownie dozbraja Flotę Czarnomorską i jeżeli zrealizuje swoje plany, będzie dominującą siłą na tym akwenie. Tym bardziej, że aneksja Krymu podbudowała mocarstwowe ambicje Rosjan i dała im wygodną pozycję startową.
Dlaczego Morze Czarne jest takie ważne? Przecinające je morskie szlaki komunikacyjne i handlowe (oraz porty) odgrywają kluczową rolę zarówno dla Rosji, jak i czarnomorskich członków i partnerów NATO. Ich przecięcie daje Moskwie narzędzie wywierania presji na te państwa, a także utrudnia bądź nawet uniemożliwia udzielenie im pomocy w przypadku konfliktu. Z drugiej strony to także najbliższe połączenie kontynentalnej Rosji z basenem Morza Śródziemnego i Bliskim Wschodem.
Nie można przy tym zapominać o potencjalnie bogatych podmorskich złożach surowców energetycznych. Jednocześnie Morze Czarne ma strategiczne znaczenie z racji rurociągów, które mogłyby połączyć Europę z bogatym w ropę i gaz basenem Morza Kaspijskiego.
Długie ramię Moskwy
Jak czytamy w raporcie CEPA, głównym celem Kremla, realizowanym poprzez hegemonię na czarnomorskim teatrze działań, jest uzyskanie dominującego wpływu na sąsiednie państwa, by przeciągnąć je na swoją stronę lub przynajmniej zmusić do zachowania neutralności. Rosja niemal od zawsze miała obsesję na punkcie przesuwania granic własnej strefy wpływów. Powstały w ten sposób bufor miał chronić jej macierz przed bezpośrednią agresją wrogich sił. Ta strategiczna głębia uratowała Rosję przed Hitlerem i Napoleonem, o czym w Moskwie dobrze pamiętają.
Aby zrealizować te zamierzenia, Kreml potrzebuje w regionie Morza Czarnego środków militarnych do projekcji siły i zastraszania innych. Z tego powodu intensywnie modernizuje Flotę Czarnomorską, inwestując nie tylko w okręty, ale również w lotnictwo morskie. Do tego rozbudowuje arsenał rakietowy i komponent bombowców dalekiego zasięgu. CEPA ostrzega, że jeśli Rosjanom uda się w pełni zrealizować prowadzone programy zbrojeniowe, to w przypadku konfliktu będą mogli łatwo odciąć regionalnych członków NATO od reszty Sojuszu.
Tymczasem Pakt Północnoatlantycki jeszcze do niedawna traktował basen Morza Czarnego po macoszemu, w dużej mierze lekceważąc agresywne zapędy Rosji. Sytuację pogarsza fakt, że kluczowe i najsilniejsze państwo Sojuszu w tym regionie, czyli Turcja, po lipcowym puczu dokonała zaskakującego zwrotu, ocieplając stosunki z Moskwą. Dziś tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana o wiele więcej łączy z Władimirem Putinem niż z zachodnimi przywódcami. To jeszcze bardziej komplikuje i tak niełatwe relacje na linii NATO-Rosja.
Z czarnomorskich państw Sojuszu najbardziej asertywną postawę wobec Moskwy zachowuje Rumunia. Nie jest więc przypadkiem, że to tam powstała amerykańska baza stanowiąca element tarczy antyrakietowej. W Bukareszcie powołano też Dowództwo Wielonarodowej Dywizji Południe-Wschód, któremu podporządkowana będzie planowana sojusznicza brygada ramowa. Z drugiej strony Rumunia nie otrzymała jednak gwarancji utworzenia czarnomorskiego zespołu okrętów NATO, czego oczekiwała na niedawnym szczycie w Warszawie.
Z kolei Bułgaria, z racji silnych związków historycznych i gospodarczych łączących ją z Rosją, łagodniej ocenia politykę Kremla. Nie zmienia to jednak faktu, że również Sofia domagała się zwiększonej obecności sojuszniczych wojsk na swoim terytorium.
NATO musi zacząć działać
Amerykańskie siły dość intensywnie korzystają z rumuńskich i bułgarskich baz wojskowych, co ma związek z obecnością wojskową USA na Bliskim Wschodzie. Poza tym okręty US Navy praktycznie cały czas operują na Morzu Czarnym, gdzie biorą udział w licznych ćwiczeniach międzynarodowych. Nie da się jednak ukryć, że region ten w ostatnich latach otrzymał stosunkowo nieduże NATO-wskie wsparcie, szczególnie w porównaniu do Polski i krajów bałtyckich.
Raport CEPA sugeruje, że sojusznicza obecność w basenie Morza Czarnego musi zostać znacząco wzmocniona. Zauważa również, że swoje zdolności obronne zwiększyć powinni sami Rumuni i Bułgarzy - ze szczególnym uwzględnieniem sił morskich i systemów antydostępowych (np. obrona powietrzna, pociski przeciwokrętowe). Konieczne jest także pogłębienie współpracy regionalnej w zakresie bezpieczeństwa, w tym również z partnerami spoza NATO - Ukrainą, Gruzją i Mołdawią.
Warto przy tym podkreślić, że analiza amerykańskiego think tanku pojawia się w krytycznym dla całego Zachodu momencie. Istnieją przesłanki, że istniejąca w Europie architektura bezpieczeństwa może zostać znacząco przebudowana przez nową administrację prezydenta Donalda Trumpa. Jeśli przyszły gospodarz Białego Domu będzie chciał dogadać się z Władimirem Putinem - co sugerował nie raz w kampanii wyborczej - basen Morza Czarnego, podobnie jak cała wschodnia flanka NATO, może stać się jedną z kart przetargowych.