Narkotyki doprowadziły Meksyk na skraj przepaści
Zamiast ciężarówki z lodami, dzieci podbiegają do narkobusa. Crack, heroina, metamfetamina, kokaina i marihuana - oferta jest bogata, a dilerzy szukają coraz młodszych klientów. Narkotykowe wojny zmieniły oblicze Ameryki Łacińskiej. Już nie tylko produkuje się tam używki "na eksport", ale narkotyki coraz częściej trafiają na rodzime rynki.
Ameryka Południowa, dotychczas największy producent narkotyków, powoli staje się też ich konsumentem. Ministerstwa zdrowia poszczególnych krajów alarmują: coraz więcej narkotyków zostaje na rodzimych czarnych rynkach. Coraz młodsze dzieci popalają skręty z marihuany i wciągają kreski kokainy. Coraz większy ich odsetek stanowią dziewczyny. Prasa w Peru, Kolumbii czy Boliwii coraz częściej zwraca uwagę na problem narkomanii. "Coraz więcej studentów bierze narkotyki", "Peru stosuje plemienne terapie wobec uzależnionych", "Konsumpcja narkotyków legalnych i nielegalnych w Boliwii potroiła się w ciągu ośmiu lat" - krzyczą nagłówki krajowych dzienników. Choć problem rosnących zastępów narkomanów dotyczy niemal całego kontynentu, najsilniej uderza on w kraju pogrążonym w wojnie domowej - Meksyku.
Światowa stolica narkotyków
Gdy w latach 90. kolumbijska policja, wspierana przez Stany Zjednoczone, rozbijała narkotykowe kartele z Cali i Medellin, politycy chełpili się, że to cios, po którym narkobiznes w Ameryce Południowej już się nie podniesie. Nie trzeba było jednak długo czekać, by okazało się, że bardziej niż Achillesa przypomina on hydrę lernejską. Zniszczenie karteli nie było bowiem ciosem w słaby punkt, ale odcięciem głowy, która błyskawicznie odrosła, tyle że silniejsza i nieco bardziej na północ, w Meksyku. W krótkim czasie stał się on narkotykową stolicą świata. Wtedy jeszcze relatywnie niewielu Meksykanów sięgało po używki. Dziś sytuacja diametralnie się zmieniła.
Według UNODC, oenzetowskiej agendy ds. narkotyków i przestępczości, w 2011 roku na całym świecie około 210 milionów ludzi choć raz wzięło "działkę" jakiegoś narkotyku, a 200 tysięcy zmarło z ich powodu. Wśród konsumentów prym wciąż wiodą Amerykanie i Europejczycy, ale rosną zastępy młodych Latynosów, którzy sięgają po używki. W przeciwieństwie do swoich rówieśników w Stanach Zjednoczonych i Europie, nie muszą włączać telewizorów czy szperać w internecie, by wiedzieć, jakie spustoszenie sieją narkotyki w człowieku, jego rodzinie, społeczeństwie, państwie. Dlaczego więc biorą?
Zamiast lodów narkobusy
W Meksyku, gdzie toczy się regularna wojna domowa, a ponad połowa społeczeństwa żyje w ubóstwie, przez lata o narkotykach mówiło się niemal wszędzie - ale w kontekście narkobiznesu, karteli narkotykowych, szmuglowania ton kokainy, metamfetaminy, marihuany i heroiny za północną granicę, do Stanów Zjednoczonych. Problem narkomanii wśród Meksykanów był gdzieś na marginesie. Jednak po 11 września 2001 roku, gdy wraz z wieżami WTC runęło poczucie bezpieczeństwa Amerykanów, administracja George’a Busha zabrała się za jego odbudowywanie. Wzdłuż granicy z Meksykiem stanął potężny mur, a służby straży granicznej zaczęły patrolować okolice znacznie intensywniej niż wcześniej.
Skutki odczuli i członkowie karteli narkotykowych, bo coraz trudniej jest im przecisnąć się przez szczelniejszą granicę, i miłośnicy narkotyków, zwłaszcza kokainy, bo brakuje towaru, a jego ceny przekroczyły już 200 dolarów za gram. Żeby nie stracić olbrzymich zysków, liczonych w miliardach dolarów, ci pierwsi zwrócili się na rynki lokalne. W meksykańskich miastach pojawiło się więcej dilerów. Obecnie, według szacunków, jest ich już ponad 35 tysięcy. Krążą po ulicach, zaglądają do szkół i na uniwersytety, szwendają się po dyskotekach. Współpracują z drobnymi sklepikarzami. - To jest plaga, która na nas spada - mówi w rozmowie z "US Today" Ulises Ocampo, aktywista z Mexico City.
Na północy Meksyku kursują samochody, w których dilerzy sprzedają wszystko, czego dusza zapragnie: crack, heroinę, metamfetaminę, kokainę i marihuanę. Doczekały się określenia "ciężarówki z lodami", bo przypominają popularnych niegdyś sprzedawców lodów, jeżdżących od osiedla do osiedla i obwieszczających swoje przybycie charakterystyczną muzyką, którą dzieci rozpoznają już z daleka. Narkobusy też wszyscy w północnych stanach rozpoznają. A dilerzy, tak samo jak sprzedawcy lodów, szukają klientów już wśród dziesięcio-, dwunastoletnich dzieci. Pierwszą działkę, oferują za darmo, na spróbowanie.
Nie tylko dla gringos
- Wszyscy wiemy, że nie jesteśmy już tylko krajem tranzytowym narkotyków przemycanych do Stanów Zjednoczonych, ale sami staliśmy się również rynkiem zbytu. Doświadczamy zjawiska przepełnienia ulic narkotykami po relatywnie niskich cenach - alarmował już w 2008 roku były prokurator generalny Eduardo Medina Mora. Faktycznie, ceny w Kolumbii czy Peru (3,5 dolara), a nawet relatywnie drogim jak na tę część świata Meksyku (19 dolarów) nie umywają się do cen "białej damy" w USA (215 dolarów) czy nawet Polsce (62 dolary).
Według Irvinga Aguilara, dyrektora kliniki odwykowej w stolicy kraju, kokaina w Meksyku "praktycznie nic nie kosztuje". W rozmowie z "US Today" mówił, że miejsce alkoholików stopniowo zajmują narkomani. Obok dilerów, polujących na coraz młodszych klientów, "kulturę" ćpania przywożą do Meksyku emigranci deportowani ze Stanów Zjednoczonych. Meksykańskie ministerstwo zdrowia poinformowało, że 23% młodych ludzi, którzy mieszkali w USA i wrócili do kraju, miał styczność z narkotykami, a wśród tych, którzy nigdy nie opuścili ojczyzny - 5%. O władzę nad narcomenudeo, czyli uliczną sprzedażą narkotyków, kartele walczą nie mniej zawzięcie niż o kontrolę szlaków tranzytowych do Stanów Zjednoczonych. Tak samo jak w przypadku przemytu narkotyków za granicę, każdego, kto staje im na drodze, czeka śmierć. Taki los spotkał burmistrza niewielkiej miejscowości w okolicach Mexico City, który walczył z lokalnymi dilerami. Również tajemnicza śmierć 12 mężczyzn, których pozbawione głów ciała znaleziono na Jukatanie, jest wiązana
z wojną na rynku lokalnym.
Pouczenie za pół grama
Według dwóch ostatnich spisów dotyczących nałogów (badań przeprowadzanych w kraju co pięć-sześć lat), między 2002 a 2008 rokiem przybyło milion osób, które biorą narkotyki okazjonalnie (wzrost z 3,5 na 4,5 miliona), a liczba narkomanów uzależnionych od ciężkich dragów wzrosła o połowę. Autorzy raportu przygotowanego na podstawie badań stwierdzili, że 80% społeczeństwa, w którym co druga osoba ma mniej niż 25 lat, wymaga działań profilaktycznych. Winą za rosnącą popularność narkotyków tradycyjnie obarczany jest Calderón. - Brakuje ośrodków odwykowych. Nie ma wystarczającej profilaktyki nawrotów. Wszystkie pieniądze są pakowane w helikoptery, żołnierzy i broń - uważa Haydee Rosovsky, były członek rządowej komisji ds. uzależnień. Prezydent Meksyku ma jednak również obrońców. - Calderón zrobił znacznie więcej niż poprzednie rządy - uważa Victor Marquez, dyrektor działającego na zasadzie non-profit ośrodka odwykowego.
Faktycznie, Calderón doprowadził do końca to, czego nie dokończył Vicente Fox. Poprzedni prezydent Meksyku to zgłaszał projekt depenalizacji posiadania narkotyków na własny użytek, to go wetował. Jednak to Calderón doprowadził sprawę do końca. Od sierpnia 2009 roku za posiadanie pół grama kokainy, 40 mg heroiny lub amfetaminy i jednego grama można co najwyżej usłyszeć pouczenie i zalecenie terapii odwykowej. Dopiero po trzecim incydencie, delikwent jest kierowany na przymusowe leczenie do jednego z kilkuset działających w kraju ośrodków odwykowych. Sam Calderón zarządził utworzenie ponad 300 placówek państwowych, gdzie tydzień terapii kosztuje pięć dolarów. Dla porównania, miesiąc leczenia w prywatnej klinice, które wyrastają w kraju z nie mniejszą częstotliwością niż ośrodki państwowe, kosztuje 10 tys. dolarów.
Narkotykowy spichlerz
Meksyk jest najbardziej jaskrawym punktem na mapie Ameryki Łacińskiej, która już od lat jest narkotykowym spichlerzem dla fanów używek cięższego kalibru, od eksperymentatorów, przez weekendowych imprezowiczów, po regularnych narkomanów. W tej części świata znajdują się największe pola uprawne koki, czyli krasnodrzewu pospolitego. Miejscowi farmerzy zbierają jego liście, siekają, polewają płynem zmiękczającym, wrzucają do beczek, zalewają benzyną, usuwają liście - bo te są już niepotrzebne, najważniejsza jest substancja psychoaktywna, którą ekstrahuje się właśnie za pomocą benzyny - dodają sodę, podgrzewają i otrzymują pastę kokainową. Kartele narkotykowe sprzedają ją za bezcen, bo według "National Geographic", z każdego kupionego grama białego proszku do kieszeni farmerów z Kolumbii, Peru i Boliwii trafia pięć centów. Paczki ze "śniegiem" wędrują na północ, przez Meksyk do Stanów Zjednoczonych i Kanady, na wschód, do Europy i Afryki Zachodniej, na zachód, do Azji. Część z nich zostaje w Ameryce Południowej -
od dekady jest to coraz więcej.
Problem narkomanii w Ameryce Łacińskiej nie jest jeszcze alarmujący, ale w każdej chwili może się stać. A rządy krajów takich jak Peru, Kolumbia czy Boliwia nie mają dużego doświadczenia w walce na tym polu narkowojny. Catherine Rodriguez, która bada zjawisko narkomanii w ojczyźnie Pablo Escobara uważa, że "problem narkotyków w Kolumbii koncentruje się na dynamice produkcji i przemytu. Kwestia konsumpcji jest zbyt lekceważona". Już teraz rządy muszą zakasać rękawy, inwestować nie tylko w nową broń i sprzęt, ale przede wszystkim w edukację i profilaktykę. Mają wystarczający przykład z Meksyku, jak narkotyki mogą szybko i łatwo doprowadzić kraj na skraj przepaści.
Aneta Wawrzyńczak, Wirtualna Polska