Narkoeuropa - latynoskie kartele zarabiają miliardy dolarów na Starym Kontynencie
Europa konsumuje kokainę na potęgę, a latynoskie kartele zarabiają na jej narkotykowym apetycie miliardy dolarów. I nic nie wskazuje, by miało się to zmienić. Chyba, że na gorsze.
Alvaro Rivera Pedrego nie był może prawą ręką szefa, ale znał go całkiem nieźle. Wiedział, że Joaquin "el Chapo" Guzman ma wiele planów, lecz jeden szczególnie nie daje mu spokoju - Europa. Szef kartelu Sinaloa, najpotężniejszy gangster globu, pragnął podbić Stary Kontynent. A właściwie - chciał zasypać go kokainą.
Riverze Pedrego też nie brakowało ambicji. Agua Prieta, w której działał, tuż przy granicy z USA, stanowiła ważny punkt na meksykańskiej narkomapie. W półświatku można było wspiąć się jednak znacznie wyżej. Aspirujący mafioso nasłuchiwał więc uważnie, co szeptano po obu stronach Rio Grande. Gdy stary znajomy ze Stanów doniósł mu o grupie Włochów, którzy szukają dużego dostawcy na europejski rynek, przemytnik od razu wyczuł szansę. Umowa z Europejczykami na pewno pozwoliłaby mu awansować w szeregach organizacji.
Ale Pedrego był tylko pionkiem. Nie wiedział, że jego stary kumpel jest od lat wtyczką FBI, a gangsterzy z Italii to tajniacy z Bostonu.
Wykorzystując przestępcę z Agua Prieta jako pośrednika, podstawieni "Włosi" nawiązali kontakt ze ścisłym kierownictwem kartelu. Szef Sinaloa był tak bardzo zainteresowany układem z Europejczykami, że do negocjacji oddelegował swojego zaufanego kuzyna, Jesusa Gutiereza-Guzmana. W ciągu dwóch lat obie strony spotkały się ponad dziesięć razy, tak w USA, jak i w Meksyku. Było co ustalać: jaki towar? Ile? Dokąd i którędy? Liczby zmieniały się parokrotnie, proponowane trasy także. Ostatecznie ustalono, że kokaina wypłynie z Brazylii i dotrze do Algeciras w Hiszpanii.
Oglądaj też: Wpadka Hiszpana na lotnisku w Warszawie
Następnym krokiem przygotowań było obserwowanie hiszpańskiego portu. Aby przypatrzeć się pracy tamtejszych celników, narcotraficantes wysłali m.in. cztery duże, legalne transporty owoców z Ekwadoru. Po roku nabrali przekonania, że wiedzą o zabezpieczeniach andaluzyjskiej mariny wszystko. Dostawy pierwszej partii kokainy - ponad 370 kg proszku - Gutierez-Guzman i trzech innych ważnych Meksykanów miało dopilnować osobiście.
W Hiszpanii, zamiast włoskich partnerów, czekały na nich jednak lokalne służby antynarkotykowe. Dzięki informacjom od Amerykanów, od początku śledziły każdy ruch przemytników. Wkrótce pojmana czwórka trafiła do więzienia w USA. Niedługo potem dołączył do nich również Rivera Pedrego.
Chociaż wszystko działo się miedzy 2009 a 2012 rokiem, jeszcze do niedawna szczegóły intrygi owiane były tajemnicą. Pod koniec lutego, opierając się na dokumentach udostępnionych przez sąd amerykańskiego New Hampshire, po raz pierwszy opisała je w obszernym reportażu hiszpańskojęzyczna stacja Univision. Jej dziennikarze zaznaczali, że operacja miała podwójne znaczenie: nie tylko pokrzyżowała europejskie plany syndykatu z Sinaloa, ale i dostarczyła informacji, które pozwoliły na pojmanie samego "el Chapo" w lutym 2014 roku. Niestety, ani jedno, ani drugie nie oznaczało, że Europa uwolni się od problemu latynoskich narkotyków.
Koka w wodzie
Unijne agencje bezpieczeństwa wyliczają, że europejski rynek kokainowy ma dziś wartość zbliżoną do amerykańskiego, lecz w przeciwieństwie do niego - ciągle rośnie. Niemal każdego tygodnia w którymś z państw Unii dochodzi do przejęcia znacznych ilości "białej damy".
Na początku marca belgijska policja wyłowiła z Morza Północnego w pobliżu Ostendy 16 paczek z łącznie toną kokainy wycenionej na ponad 50 mln euro. Według wstępnych ustaleń, narkotyki zostały wyrzucone do wody z południowoamerykańskiego kontenerowca przepływającego 20 km od wybrzeża Belgii; przemytnicy mieli przechwycić je przy użyciu niewielkich łódek, lecz fale wcześniej zniosły ładunek między kutry rybackie, z których zawiadomiono odpowiednie służby. - Porty są coraz lepiej monitorowe, więc przestępcy sięgają nierzadko po bardzo wymyślne metody. Spotykamy się z tym coraz częściej - mówił lokalnemu dziennikowi sędzia Ken Witpas. W styczniu Belgowie wyciągnęli z wody 800 kg narkotyków niedaleko Antwerpii, a miesiąc wcześniej - aż 1200 kg.
O podobnych odkryciach donosiły w tym okresie również media m.in. w Wielkiej Brytanii (300 kg koki ukrytej w kontenerach z bananami w Portsmouth), Włoszech (173 kg w transporcie melasy w Kalabrii) oraz Niemczech (skromne 33 kg w kawie dostarczonej do Berlina - zdaniem śledczych, znacznie więcej "rozpłynęło" się nieco wcześniej w porcie w Bremerheven). Wniosek nasuwa się sam: Joaquin Guzman mógł polec w swoich próbach wejściach na europejski rynek, ale inne latynoskie gangi nie mają zamiaru rezygnować ze szturmu. Stawka jest po prostu zbyt wysoka.
Nowy kierunek
Jeszcze pod koniec lat 80. sytuacja była stosunkowo jasna. Liczyły się dwa kartele - kolumbijskie syndykaty z Cali i Medellin - oraz jeden rynek: USA. Od kolorowych gett Bronksu po finansowe centra Manhattanu, Amerykanie kochali kokainę i byli gotowi płacić za nią każdą cenę. Mimo że prezydent Richard Nixon już ponad dekadę wcześniej ogłosił rozpoczęcie "war on drugs", Kolumbijczycy - ze słynnym Pablo Escobarem na czele - nie mieli większych problemów z zalewaniem Stanów towarem przerzucanym przez niezliczone szlaki prowadzące przez Karaiby. Oenzetowskie Biuro ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) wyliczało, że w 1989 roku amerykański rynek kokainowy był wart prawie 140 mld dolarów. Wkrótce wszystko miało się jednak skomplikować.
Poznawszy strategię przemytników, na początku lat 90. Amerykanie i lokalne służby zdołały wykluczyć dużą część karaibskich dróg tranzytowych. Aby nadrobić straty, Kolumbijczycy przerzucili się na trasę wiodącą przez Amerykę Centralną, co wymusiło na nich dzielenie się zyskami z kartelami z Meksyku. Wysokie koszty transportu podbiły uliczną cenę i wpłynęły na obniżenie czystości sprzedawanej kokainy. Efekt był natychmiastowy: w 1994 roku liczba amerykańskich konsumentów narkotyku wynosiła około 3,5 mln, prawie 3 mln mniej niż zaledwie pięć lat wcześniej. Wartość rynku skurczyła się do niecałych 60 mld dolarów.
Chociaż w połowie ostatniej dekady XX wieku megakartele z Cali i Medellin praktycznie zawaliły się pod własnym ciężarem, ich miejsce błyskawicznie zajęły prężne gangi nowej generacji: mniejsze, bardziej elastyczne i nierzadko powiązane z komunistycznymi partyzantami FARC lub prawicowymi bojówkami AUC. Zdając sobie sprawę ze zmieniających się realiów, następcy Escobara skierowali wzrok na Stary Kontynent. Europa kusiła wielkimi zaletami: miała pieniądze, nie znała zbyt dobrze kokainy i nie wypracowała jeszcze skutecznych metod walki z przemytem. Krótko mówiąc – wyglądała na rynek idealny. I faktycznie takim była.
Narkobonanza
Według szacunków ONZ, w 1998 roku latynoskie kartele zdołały przerzucić na teren Europy 63 tony kokainy. Towar wchodził najczęściej przez porty i lotniska na Półwyspie Iberyjskim, skąd rozprowadzano go na inne zachodnie państwa. Dzięki wspólnemu językowi, kolumbijskie gangi z łatwością otwierały komórki w Hiszpanii, przekupowały urzędników i nawiązywały współpracę z lokalnymi mafiami. W 2009 roku na europejskie ulice miały trafić już ponad 124 tony białego proszku. W USA ilości te spadły w tym okresie z 267 do około 150 ton.
Gdy w połowie zeszłej dekady służby bezpieczeństwa zaczęły coraz skuteczniej monitorować "szlak hiszpański", przestępcy natychmiast otworzyli nowe kanały. W parę lat duże wzięcie zdobyła trasa wiodąca przez Afrykę Zachodnią i Saharę, czyli tak zwana "Autostrada nr 10" (od 10. równoleżnika, wzdłuż którego biegnie). Ubogie i przeżarte korupcją państwa regionu stanowią wyjątkowo przyjazny grunt dla przestępców, a chaos wywołany przez wojny w Libii i Mali dodatkowo ułatwia przerzut narkotyków przez tysiące kilometrów ziemi niczyjej.
W grudniu 2014 dziennik "El Pais" pisał, że zdaniem hiszpańskiej policji "Sahel jest dziś najszerzej otwartymi drzwiami, jakimi kokaina trafia do Europy". Ważną rolę w tym procederze odgrywają ugrupowania islamistyczne, które przez lata dorabiały przemycając przez Saharę papierosy, broń i ludzi. Teraz narkodżihadyści pobierają prowizje sięgające 15 proc. wartości transportowanego pustynnymi - i zmotoryzowanymi - karawanami proszku. Ale Latynosi nie ustają w wytyczaniu nowych arterii.
W połowie 2013 roku raport sporządzony przez amerykańskie i unijne służby policyjne opisywał powstanie okrężnego szlaku między Brazylią a Turcją przez Kanał Sueski (znad Bosforu kokaina ma trafiać na zachód UE przez Bałkany lub Bułgarię i Rumunię). Parę miesięcy później Europol ostrzegał o coraz większych ilościach kokainy przerzucanej bezpośrednio do Wielkiej Brytanii i krajów Beneluksu, a nawet państw bałtyckich. Wzmożony ruch odnotowywano też między portami w Wenezueli i Włoszech. Dywersyfikacja kanałów tranzytowych daje przestępcom wymierne korzyści: o ile w 2006 roku europejskie służby skonfiskowały łącznie rekordowe 120 ton “białej damy”, tak sześć lat później było to jedynie 71 ton. Latynoskie kartele dobrze znają zasady tej swoistej gry w kotka i myszkę.
Ogromny potencjał Europy naturalnie przyciągnął również grupy spoza Kolumbii. Wielu obserwatorów obawiało się, że szczególnie przykre konsekwencje dla Starego Kontynentu może mieć pojawienie się na scenie syndykatów z Meksyku. Oprócz "el Chapo" Guzmana, europejskie ambicje wykazały do tej pory m.in. arcybrutalne kartele Rycerzy Templariuszy i Los Zetas.
Jak ustaliła włoska policja, ten ostatni gang już w 2008 roku nawiązał ścisłą współpracę z potężną kalabryjską 'Ndranghetą, czym musiał wzbudzić zazdrość wszystkich konkurentów. Najczarniejsze scenariusze przewidujące krwawą wojnę o wpływy między Kolumbijczykami a Meksykanami na razie się jednak nie spełniły. Według zeszłorocznego badania Europejskiego Centrum Monitoringu Narkotyków i Uzależnień (EMCDDA), co najmniej 16 mln Europejczyków przynajmniej raz w życiu spróbowało kokainy, a ponad 4 mln sięgają po nią regularnie. Rynek jest więc ciągle bardzo chłonny. Miejsca starczy, póki co, dla wszystkich, i nie trzeba rozpychać się łokciami.
Tylko czy rzeczywiście jest to pocieszeniem?
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski