"Incydent monachijski"
W lutym 2009 r. Jan Rokita w spektakularny sposób "wyleciał"... niestety nie samolotem, tylko z samolotu. A dokładniej - w asyście policji został wyprowadzony w kajdankach z maszyny Lufthansy, na lotnisku w Monachium. Słynny "incydent monachijski" miał swoje źródło w obawie Jana Rokity o pogniecenie kapelusza. Były polityk wdał się w utarczkę słowną ze stewardesą, która chciała umieścić nakrycia i kapelusze jego i jego żony w schowku, w którym nie było już miejsca. - Mąż zauważył wolne miejsce w innej części samolotu i tam chciał przenieść nasze rzeczy - opowiadała po incydencie Nelli Rokita.
Stewardesa nie zgodziła się na przeniesienie bagażu, ponieważ skrzynka, do której zapakował rzeczy Rokita, była w klasie biznes, a on podróżował klasą ekonomiczną. Polski były poseł zaczął się sprzeciwiać i dyskutować, więc stewardesa udała się do kapitana samolotu, który przez głośnik oznajmił pasażerom, iż doszło do incydentu i jedna osoba musi opuścić pokład.
Nie udało się po dobroci, trzeba było więc siły. Na pokład wkroczyła wezwana przez pilota policja i nie zważając na protesty i krzyki o pomoc polskiego posła zakuła go w kajdanki i wyprowadziła siłą z samolotu. To w tym właśnie momencie padł wiekopomny okrzyk: "Ratunku, biją mnie Niemcy!". Razem z mężem pokład opuściła także Nelli.
Za awanturę były polityk został ukarany grzywną w wysokości 3000 euro. Nigdy jej nie uiścił. - Pan Rokita musi się liczyć z tym, że gdy pojawi się na terytorium Niemiec, zostanie aresztowany - ostrzegała go prokuratura z Landshut w Bawarii.