Świat"Myślał, że jestem Polakiem, to krzyknął: spieł...aj!"

"Myślał, że jestem Polakiem, to krzyknął: spieł...aj!"

Irlandczycy to bardzo kontaktowi ludzie, którzy praktykują dość jaskiniowy zwyczaj - zagadują obcych ludzi na ulicy. Specjalne uczucia budzą w nich obcokrajowcy. Właśnie w związku z tym pewien emeryt, słysząc, że jestem Polakiem, krzyknął kiedyś do mnie "Spiełdalaj!". Myślał, że to znaczy "kocham cię" - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.

"Myślał, że jestem Polakiem, to krzyknął: spieł...aj!"
Źródło zdjęć: © Thinkstockphotos
Piotr Czerwiński

28.02.2011 | aktual.: 28.02.2011 16:40

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Co, kraj, to obyczaj, zaś co obyczaj, to dziwniejszy. W Irlandii na ten przykład obcy ludzie mają w zwyczaju zagadywać do siebie na ulicy i bynajmniej nie ma to związku z kradzieżą zuchwałą ani przynależnością do religijnej sekty. Oni po prostu nie chcą się czuć wyobcowani w tłumie. Jako człowiek z natury gadatliwy kupiłem od nich ten zwyczaj, chociaż wydłuża mi to trzykrotnie wszystkie piesze podróże po mieście.

Nowoczesny człowiek to taka bestia, że różne rzeczy wymyśli, by mu się nie nudziło. Jedni latają na paralotni, inni grają w karty, jeszcze inni piją wódkę, a potem latają na paralotni i tak dalej. Jeszcze inni siedzą w internecie i oglądają gołe baby albo gołych chłopów. Wiele z tych czynności prowadzi do izolacji od świata, przez co ludzie piją coraz więcej wódki, a następnie coraz więcej siedzą w internecie. Nazywa się to globalną wioską, z naciskiem na wioskę. Niektórzy podają się za kogoś innego i rozmawiają przez internet z takimi samymi osobnikami, którzy również nie podają się za samych siebie. Nazywamy to samotnością w sieci i pan Wiśniewski napisał o tym książkę, w której ekranizacji zagrał pan Chyra.

Oczywiście jest jeden sposób na nudę, znany od tysiącleci, który polega na tym, żeby porozmawiać z żywym człowiekiem, ale nie wiedzieć czemu, z żywymi ludźmi nie chce się dzisiaj gadać nikomu. Żywi ludzie są passé. Jeśli nie pingają w telefonie ani nie wyskakują w komputerze, najwyraźniej nie robią już na nikim żadnego wrażenia. Ostatnim miejscem na ziemi, w którym ta prawidłowość nie obowiązuje, jest Irlandia, Republic of, gdzie ludzie wciąż praktykują jaskiniowe zwyczaje wymiany informacji przy użyciu gęby.

Ludzie w tym kraju reagują na siebie radośnie jak Bolek na Lolka albo Krecik na absolutnie wszystko, co zobaczył po wyjściu spod ziemi. Gdy jeden Ireneusz widzi drugiego, natychmiast odczuwa potrzebę odezwania się do niego, a im dziwniejsze są ku temu okoliczności, tym większym jest to wyzwaniem. Myślę, że to dlatego i-Ludzie bez skrępowania wymieniają myśli, sikając obok siebie przy pisuarach, aczkolwiek mogę się tylko wypowiadać o i-Ludziach rodzaju męskiego, gdyż żadna kobieta jeszcze obok mnie w Irlandii nie sikała.

Jeszcze mniej skrępowani bywają mieszkańcy tej wyspy w sytuacjach z natury niekrępujących, takich jak wywrotka na skórce od banana albo ochlapanie błotem przez samochód, przejeżdżający po kałuży. Każdy poczciwy Irlandczyk opowie ci wtedy, ile razy wpadł do kałuży wracając z pubu, a także w którym roku się to stało, i o który pub chodzi, oraz że Paddy, ten ze Stepaside, który ma dwoje dzieci i cocker-spaniela, przyjechał wtedy rowerem, bo samochód jego był w naprawie u Briana, tego z Foxrock, co też ma psa, tylko sznaucera, który umie aportować kamasze z przedpokoju, ale poprzedniego wieczoru nie przyniósł, bo był chory, więc Brian odwiózł go do weterynarza, który jest sąsiadem Paddy’ego, który spadł z roweru kiedy wracali, i popchnął do kałuży twojego rozmówcę. Przez co nikt na świecie nie powinien się dziwić, dlaczego literatura irlandzka stoi na tak wysokim poziomie.

Najważniejsze jest sobie pogadać i to naprawdę nieważne z kim. Również temat do dyskusji, a także oczywiście pretekst i sytuacja często nie mają żadnego logicznego związku ani znaczenia, dzięki czemu rozmowy tego typu nazywa się "small talkiem", aczkolwiek w odróżnieniu od "big talka", dzięki swej abstrakcyjności mają wieloznaczną głębię i mogą być źródłem wielu artystycznych inspiracji.

Doskonałym natchnieniem do takich rozmów mogą być obcokrajowcy, zwłaszcza z tak zwanych krajów nowej unii, ponieważ można im wtedy zadawać różne inteligentne pytania o ich rodzinne strony, zahaczając o wątki tak nieśmiertelne jak występowanie elektryczności lub obecność białych niedźwiedzi na ulicach. Można też zademonstrować talent lingwistyczny. Wielu Irlandczyków na ten przykład, na wieść o tym, że ich rozmówca jest Francuzem, obowiązkowo wykrzykuje "bondziuł", ponieważ nie potrafią wymówić "ż" ani "r".

Na podobnej zasadzie pewien emeryt na drugim piętrze piętrowego autobusu z wielkim uśmiechem wykrzyknął do mnie kiedyś "spiełdałaj!", na wieść o tym, że pochodzę z Bulandy. Otóż jak wyszło z dalszej rozmowy, sąsiad owego emeryta, który nie był Paddym ani weterynarzem, tylko operatorem koparki spod Augustowa, wyjaśnił mu, że to po polsku znaczy "kocham cię". Od tej pory dziadek cierpiał na spięcia komunikacyjne z przybyszami znad Wisły i miał same problemy z chłopakami polskich dziewczyn, które chciał pozdrowić w tak lubieżny sposób.

Należy przy okazji zauważyć, że ten obyczaj gadania do obcych nie wiąże się z żadnymi konsekwencjami lub, jak żartobliwie mawiają w urzędach skarbowych, nie zachodzi tu zdarzenie przyszłe. Uczestnicy zajścia nie muszą wymieniać telefonów ani nawet nie przedstawiają się sobie nawzajem, niczego sobie nie kradną ani nie dają sierpa w zęby, zaś ich rozmowa, choćby nie wiem jak podejrzana w formie i treści, nigdy nie prowadzi na manowce w postaci reklamy jakiegoś nowego wyznania albo propozycji natury moczo-płciowej, jakby to określił nieodżałowany słowotwórca Marek Hłasko. Na tej zasadzie rozmawiałem już kiedyś o publicznym piciu alkoholu z Irlandką, która szła obok mnie chodnikiem i piła alkohol, po czym życząc miłego dnia zniknęła w czeluściach parku miejskiego, który mijaliśmy po drodze. Fakt, że szedłem z inną kobietą, gdy się dołączała, zupełnie nie zbił jej z tropu i nie przeszkodził w dotrzymaniu nam towarzystwa. Inny tubylec opowiedział mi kiedyś o swojej podróży zarobkowej do Ameryki, kiedy
przystanęliśmy na chwilę przy krawędzi portu morskiego w Dun Laoghaire, by obserwować ludzi skaczących w ubraniach do wody, gdyż była sobota wieczorem. Po przyjeździe policji pożegnaliśmy się, i rozeszli w swoją stronę.

A skoro już o parkach miejskich mowa, to regularnie wysłuchuję w nich opowieści o rodowodach psów, wyprowadzanych tam na spacer, a także o tym, na jakie choroby ostatnio leczyły się u weterynarza. Jednym z nich jest pies Briana, spokrewnionego z Paddym, oczywiście, lecz nie spotkałem go jeszcze. Gdy tylko się to stanie, dam Wam znać, bo sam jestem ciekawy, jak skończyła się ta historia.

Oczywiście nieustannie konferuję też na różne podejrzane tematy z kioskarzami oraz rzeźnikiem z osiedlowego sklepu. Nasz kioskarz jest świetny w konfabulowaniu na temat tego, co zrobi gdy wygra w Euro Millions. Ostatnio twierdził, że kupi całe centrum handlowe, w którym znajduje się jego kiosk. Aczkolwiek nie wie jeszcze, co będzie robił potem. Pewnego dnia kumulacja wynosiła 200 milionów, co przerosło wyobraźnię kioskarza i facet miał poważny dylemat, ja zaś razem z nim. Na szczęście o tym, że nie wygraliśmy, świadczy fakt, że on wciąż obsługuje za kioskową ladą, a moje felietony nie zaczynają się od słów: "specjalnie z Hawajów Piotr Czerwiński". Rzeźnik miał na ten temat bardzo ciętą ripostę: - Nigdy nie mów nigdy - powiedział. Był zły, bo obstawił zakłady za 25 euro.

Paraliteracka umiejętność nawijania do bliźniego to w Irlandii bardzo trudna sztuka i naprawdę można odpaść w przedbiegach, jeżeli nie ma się talentów we fristajlu, choć nawet wtedy trudno jest mieć bez przerwy wenę. Ze swojej strony polecam mieć przygotowane dyżurne gadki, i uruchamiać je metodą kontekstualną, jak nie przymierzając reklamy we wspomnianym internecie. Z jednej strony to trochę nudne, bo od pewnego momentu powtarza się ciągle to samo. Z drugiej, ma to swoje dobre strony, ponieważ można regularnie ćwiczyć swoją kwestię i sprzedawać to samo na pięć różnych sposobów, w tym śmiejąc się przy smutnej historii, smucąc przy wesołej, a także podejmując próby opowiedzenia jej z różnymi akcentami. Najzabawniejszy jest oczywiście akcent typu "Allo-Allo", ponieważ wiele osób naprawdę wierzy, że ich rozmówca jest Francuzem lub zbiegiem z wariatkowa, nie licząc tych, którzy sami zbiegli stamtąd przed chwilą. W obu przypadkach natychmiast powiedzą do ciebie "bondziuł", oczywiście.

Reasumując, small talk jest przeciekawym wynalazkiem i bardzo go polubiłem. Gdziekolwiek się człowiek pojawi, prędzej czy później napotyka innego człowieka, któremu koniecznie musi przedstawić swoje poglądy, opowiedzieć o tym co jadł na śniadanie, a także o tym, co zjadłby na śniadanie, gdyby nie zjadł akurat tego. I tak oto, począwszy od sąsiada w windzie, poprzez kioskarza, aż po gościa, który wlazł w kałużę, bo miał psa i tak dalej, spędzam statystycznie pół życia na ględzeniu z przedstawicielami tej jakże ciekawej nacji. Wynikają z tego jak dotąd same korzyści, zarówno dla mnie, jak i Irlandczyków. Nawet jeśli gadamy same bzdury, mamy z tego niezły ubaw: ćwiczymy sztukę konwersacji, uczymy się zabijać nudę, próbujemy zobaczyć ludzi w ludziach.

Myślę, że Irlandia mogłaby z tego powodu trafić do księgi rekordów Guinnessa. Społeczeństwo tego kraju podobno należy do najbardziej zinternetyzowanych na świecie, a jednak utrzymuje zapewne ostatni social network, który działa bez użycia prądu, informatyków, loginów i awatarów. Wystarczy uśmiechnąć się do człowieka, który idzie z przeciwka po ulicy.

Dobranoc Państwu.

Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński

Źródło artykułu:WP Wiadomości
społeczeństwoirlandiapiotr czerwiński
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (155)