Mordowała na raty
**Esesmanka z hitlerowskiego obozu dla dzieci pracowała w PRL jako wychowawczyni w przedszkolu**.
05.02.2016 11:53
- Nikogo nie biłam - Eugenia Pohl, przystojna blondynka lat 48, podnosi głos. - Ja tu przed sądem występuję jako męczennik.
W innym momencie oskarżona wręcz krzyczy: - To jest komedia, nie wiem, śmiać się czy płakać! Po wojnie 15 lat pracowałam jako przedszkolanka. Nie mając własnych dzieci, dla obcych byłam jak matka!
Publiczność na sali sądowej reaguje okrzykami: ''Hitlerówa!'', ''Esesmanka!''. Jest rok 1974.
Polecamy również: Wróblewski: Europa po Europie
Eugenia Pohl, w czasie okupacji aufseherka (nadzorczyni) karnego obozu dla dzieci w Łodzi przy ulicy Przemysłowej, została oskarżona z dekretu z 31 sierpnia 1944 r. o odpowiedzialności hitlerowskich zbrodniarzy. Grozi jej kara śmierci. Na 70 stronach aktu oskarżenia prokurator zarzuca jej, że w latach 1942-45, będąc nadzorczynią w hitlerowskim Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt, dokonała zabójstwa sześciorga dzieci.
Urodzona w 1923 r. jako Polka w podłódzkim Ozorkowie, była jednym z dwojga dzieci majstra budowlanego. Do wybuchu wojny nazywała się Wróblewska. Gdy hitlerowcy weszli do Łodzi, jej ojciec wpisał się z rodziną na volkslistę. Zmienili nazwisko. 18-letnia Genowefa Pohl, mając ukończoną podstawówkę, dostała pracę kapo w obozie koncentracyjnym dla polskich dzieci. W 1945 r., gdy do Łodzi weszły wojska sowieckie, ukryła się w mieszkaniu rodziców. Od tego czasu nazywała się Eugenia Pol. Nikt ze starych mieszkańców jej kamienicy nie wiedział, co robiła w czasie okupacji. Nowym władzom wiadomo było tylko, że przyjęła volkslistę. Wszczęte z tego tytułu w 1948 r. obowiązkowe postępowanie rehabilitacyjne ''za odstępstwo od narodu polskiego'' zostało umorzone. W czasie tego procesu Eugenia Pol nie ujawniła swego okupacyjnego zatrudnienia. Nie wiadomo, jak to się stało, ale również na procesie Sydonii Bayer, komendantki obozu przy ulicy Przemysłowej (skazanej na karę śmierci), nie padło nazwisko Pohl.
Była nadzorczyni pracowała jako szwaczka w jednej z łódzkich fabryk. Zapisała się do klubu sportowego Łodzianka, gdzie rzucała oszczepem. Pisano o niej w ''Trybunie Ludu'' jako o obiecującej zawodniczce. Potem została wychowawczynią w przedszkolu i stamtąd w 1970 r. zawieziono ją do aresztu.
Barak nr 8
Do Polen-Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt hitlerowcy zabierali dzieci w wieku 3-16 lat, które popełniły lub mogły popełnić przestępstwo, bo na przykład ojciec był na robotach przymusowych w Rzeszy, matka w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, a ''dziecku groziło zaniedbanie''.
Uwięzione w obozie łódzkim musiały pracować - tłukły kamienie, ciągnęły walce drogowe, wyrabiały buty ze słomy, paski do masek gazowych oraz skórzane części do plecaków. Za niewykonanie wysokiej dziennej normy groziły bicie i karcer. Były też kary za oderwany guzik, rozmowę po polsku, kradzież chleba. Wtedy pozbawiano dzieci jedzenia - kromki suchego pieczywa i kubka czarnej kawy na śniadanie oraz zupy z brukwi na obiad.
W obozie nie było łaźni ani pomieszczeń do parowania zawszonej odzieży. Mimo to za insekty i brud mali więźniowie byli karani chłostą bądź głodówką. Najbardziej cierpiały dzieci w baraku nr 8. Tam umieszczano te, które moczyły się w nocy. Nie miały łóżek ani prycz, spały na gołych deskach, które zawsze mokre – gniły. W przesiąkniętych moczem ubraniach dzieci szły do pracy. Ze względu na odór przez cały rok wykonywały roboty pod gołym niebem. Wszystkie, które ukończyły 16 lat, wywożono do obozów koncentracyjnych dla dorosłych.
Po wyzwoleniu, w styczniu 1945 r., znaleziono w budynkach lagru 900 małych więźniów, którzy z powodu choroby nie zdołali o własnych siłach wyjść na zewnątrz. Dokładna liczba śmiertelnych ofiar nie jest znana, ponieważ hitlerowcy zdążyli przed ewakuacją zniszczyć dokumentację obozu.
Polecamy również: Człowiek Roku "Wprost" 2015: Jarosław Kaczyński
Z powodu usytuowania dziecięcego obozu na terenie getta, długo nie wiedzieli o nim nawet mieszkańcy Łodzi. Prawda wyszła na jaw dopiero w 1965 r. dzięki publikacji miejscowego dziennikarza Wiesława Jażdżyńskiego. W jego tekście pt. ''Reportaż z pustego pola'' po raz pierwszy padło nazwisko Eugenii Pohl. I mimo że w tej książce, jak i w kolejnej, napisanej przez Józefa Witkowskiego, byłego więźnia obozu przy ulicy Przemysłowej, błędnie została podana liczba uwięzionych (13 tys. zamiast, jak ustalił IPN, 3 tys.), wpłynęły one na doprowadzenie Eugenii Pohl na ławę oskarżonych.
Jest mi tu dobrze
Podejrzana nie przyznała się w śledztwie do zarzucanej jej zbrodni. Gdy w areszcie oczekiwała na proces, mówiła współwięźniarkom, że jest niesłusznie oskarżona o finansowe malwersacje w przedszkolu. W 2013 r. do redakcji portalu Stowarzyszenie Solidarni 2010 nadszedł z Londynu list od dziennikarki Elżbiety Królikowskiej-Avis, w którym opisała ona swoje spotkanie w celi z Eugenią Pohl.
''(…) W 1971 roku siedziałam w areszcie śledczym, czekając na mój proces z racji przynależności do organizacji niepodległościowej RUCH. W celi mieszkało 11 więźniarek, wśród nich pani Eugenia Pohl. (…) Wysoka, ciemna blondynka, pozytywne myślenie, codzienna gimnastyka, no i kochała muzykę. Kiedy opowiadała o muzyce, łzy napływały jej do oczu, sama podobno grała nieźle na skrzypcach. Była obok mnie jedyną inteligentką w celi, nic dziwnego, że się jakoś zbliżyłyśmy. Rozmawiałyśmy o rodzinach, mieszkała z bratem, o kulturze, wymieniałyśmy prenumerowane gazety. Po umyciu głowy lubiła – miałam wtedy długie włosy – szczotkować je aż do wyschnięcia. A wieczorem, spała na pryczy pode mną, zawsze mówiła: 'Dobrych snów, pani Elżuniu! Dobrej nocy'. Aż pewnego dnia czytam prenumerowany 'Dziennik Łódzki' i oczom nie wierzę! Informacja o rychłej rozprawie sądowej folksdojczki i sadystki, podczas wojny strażniczki w obozie dla polskich dzieci na Przemysłowej, Eugenii Pohl. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Podeszłam do
niej z gazetą i mówię: 'Pani Gieniu, co to jest?!'. A ona zaczęła płakać. Więc już wiedziałam, że to prawda (…)''.
Na procesie zeznawało ponad 100 świadków, m.in. ojciec Urszuli Kaczmarek, 13-letniej dziewczynki z łapanki, zamordowanej w obozie przy Przemysłowej. Dwa miesiące przed śmiercią w lutym 1943 r. Ula napisała do swej rodziny w Poznaniu list, który został dołączony do akt procesowych: ''Kochani rodzice. W pierwszych słowach mojego listu donoszę wam, że ja znajduję się w lagrze, mam tu dobrze. Kochani rodzice, przyślijcie mi paczkę. Może trochę mydła albo proszku i dużo chleba''.
Dziewczynka nie napisała prawdy o jej życiu w obozie: że była codziennie bita i karana głodówką, gdyż z powodu słabego zdrowia nie mogła wyrobić dziennej normy w warsztatach. Na skutek przeziębienia pęcherza nie trzymała moczu, więc wysłano ją do baraku nr 8. Tam system kar za moczenie przewidywał nawet 400 batów po 25 razy w czasie jednego apelu. Torturowana Ula mdlała i wtedy Eugenia Pohl kazała wylewać na nią kubły zimnej wody. Po pewnym czasie w okolicy pachwiny zrobiła się od uderzeń kijem wielka, ropiejąca rana. Umieszczono dziewczynkę w izbie chorych, ale leżała tam bez jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. W maju, będąc już w malignie, samowolnie wyczołgała się z mokrego wyrka na dwór. Akurat przechodziła tamtędy Pohl. Wbiła dziewczynce w otwartą ranę swój pejcz i zakręciła nim. Urszula wkrótce zmarła od zakażenia.
Nadzorczyni zarzucono też spowodowanie śmierci 12-letniej Tereski Jakubowskiej. Ta dziewczynka również się moczyła, a poza tym, ponieważ często była za karę pozbawiana posiłków, podkradała w stołówce chleb. Na apelu w czasie ostrej zimy w lutym 1944 r. Pohl zbiła to wychudzone dziecko tak, że nie miało siły się podnieść. Wtedy nadzorczyni wpadła na pomysł, aby zamienić ''złodziejkę'' w sopel lodu. Wylała na dziewczynkę dwa wiadra wody i pozostawiła na mrozie. Organizm dziecka tego nie wytrzymał – Jakubowska zmarła miesiąc później.
Sadystka Pohl miała też na sumieniu śmiertelne pobicie małych więźniarek w filii obozu łódzkiego w Dzierżążni. Taki los spotkał 10-letnią Czeszkę, która jesienią 1943 r. nie potrafiła szybko wybierać ryb po spuszczeniu wody w stawie. Pohl skatowała ją, a następnie zepchnęła z mostu na kamienie, czego dziewczynka nie przeżyła.
Przypadków śmiertelnych obrażeń z rąk 20-letniej Eugenii Pohl prokuratura doliczyła się więcej. Między innymi jej ofiarą była Janina Bomms, która niosąc w pralni kocioł z gorącą wodą, pośliznęła się i upadła. Pohl tak długo okładała poparzone dziecko kijem, aż upewniła się, że jej ofiara nie żyje.
O tym wszystkim mówili w szczegółach świadkowie – ich zeznania były jedynymi dowodami w sprawie. Wszelkie dokumenty zarządzających obozem przy ulicy Przemysłowej zostały przez Niemców zniszczone.
Niestety, obronie łatwo przychodziło podważyć zeznania tych świadków. Schorowani, często z urazami psychicznymi, gubili się w szczegółach i datach. Pytani o drobiazgi reagowali irytacją (''po co to cackanie się ze zbrodniarką'') i podejrzeniem, że sąd wszelkimi sposobami chce wybielić oskarżoną. Nierzadko w odpowiedzi na pytania sędziego bez jego zgody opuszczali salę rozpraw. Ku zadowoleniu adwokatów, których celem było podważenie wiarygodności świadków.
Znęcanie to za mało
Prasowi sprawozdawcy w swych relacjach z procesu wspierali prokuratora. Tadeusz Kur z ''Prawa i Życia'' twierdził, że kluczowym problemem procesu łódzkiego powinien być hitlerowski system, w ramach którego funkcjonował lagier dla dzieci. Anatomia rzuca inne światło na prawniczą terminologię zabójstwa. Bo można komuś skracać życie z rozmysłem, dzień po dniu. Właśnie taki rodzaj śmierci, będącej zamierzonym i cynicznym zabójstwem, był specyficzny dla hitlerowskich obozów zagłady.
Publicysta ubolewał, że łódzki sąd nie nazywa obozu przy ulicy Przemysłowej koncentracyjnym; przecież zachowało się zarządzenie Himmlera z 1942 r. o traktowaniu tej jednostki na równi z oświęcimską. Gdyby przyjąć, że był to obóz śmierci, Eugenia Pohl powinna otrzymać taki sam wyrok jak komendantka Sydonia Bayer. Tymczasem sąd zajmuje się nieścisłościami w zeznaniach świadków - byłych więźniów. Są rozbieżności, dlatego że pamięć dziecka jest wybiórcza; inaczej postrzega ono świat niż dorosły. Trzy razy akta z postępowania śledczego wracały do prokuratora do uzupełnienia.
W czerwcu 1975 r., pięć lat po aresztowaniu Eugenii Pohl, sąd ogłosił wyrok: 25 lat w więziennym odosobnieniu. W wymiarze kary uwzględniono okoliczności łagodzące: młody wiek oskarżonej, gdy zatrudniła się w obozie, i jej nienaganne życie po wojnie. Obciążały ją zeznania świadków, o których wiarygodności wypowiedzieli się biegli psycholodzy, nie dopatrując się u przesłuchiwanych konfabulacji.
Zebrani na sali byli więźniowie nie ukrywali rozczarowania wyrokiem – spodziewali się dożywocia, czego zresztą żądał prokurator. Przez kilka godzin sędzia uzasadniał, dlaczego nie przyjął argumentów obrony. - Na każdą, traktowaną oddzielnie relację byłego więźnia - usłyszała publiczność - można patrzeć pod kątem różnic w stosunku do zeznania innego świadka, który w czasie okupacji znalazł się w takiej samej sytuacji. Dostrzeżone rozbieżności mogą doprowadzić do zdyskwalifikowania jednej z wersji. Ale można też w tych mało precyzyjnych wspomnieniach doszukać się wspólnego nurtu. Właśnie taki wspólny nurt mają te fragmenty zeznań świadków, które dotyczą warunków obozowych: wyniszczającego organizm dzieci głodu, wielogodzinnej pracy, zabójczego braku higieny, co rodziło epidemie tyfusu i innych chorób, brutalnego traktowania przez nadzorców. Są to ustalenia niekwestionowane nawet przez oskarżoną, jakkolwiek twierdziła, że ona jedyna w obozie nie biła dzieci.
Sąd musiał zdecydować, czy oskarżona Pohl zamordowała Urszulę Kaczmarek, Teresę Jakubowską i Janinę Bomms (co do pozostałych trzech innych ofiar zarzut prokuratury został już w toku procesu odrzucony, gdyż oskarżyciel nie przedstawił twardych dowodów). Obrona wywodziła, że zbrodnia zabójstwa następuje tylko wtedy, gdy dochodzi do bezpośredniego zdarzenia powodującego śmierć konkretnej osoby. Dziewczynki nie zostały zabite od razu, jak to często czyniono w innych obozach.
- Jest prawdą - przyznawał przewodniczący składu sędziowskiego - że Eugenia Pohl zabijała na raty. Śmierć nie przychodziła od razu, co może uchroniłoby dzieci od dalszego cierpienia. Obserwowanie agonii ofiar dostarczało oskarżonej szczególnej satysfakcji.
Oceniając jej postępowanie w kategoriach prawnych, należy uznać, że były to zabójstwa spowodowane zamiarem ewentualnym. Pohl, regularnie bijąc i głodząc bezbronne dzieci, musiała się godzić z tym, że nie przeżyją. Zatem postępowała jak morderca. Dlatego nie można, jak chciałaby obrona, skazać byłą nadzorczynię obozu tylko za znęcanie się nad dziećmi (nawiasem mówiąc taki wyrok w roku 1974 byłby objęty amnestią). SN utrzymał wyrok w mocy, ale nie przypisał skazanej udziału w spowodowaniu śmierci Janiny Bomms. Zabrakło dowodów.
Twarz diabła
Eugenia Pohl została zwolniona z więzienia po odsiedzeniu dwóch trzecich kary. Powróciła do Łodzi i tam zmarła w 2003 r. Jej proces inspirował twórców. W 1970 r. Zbigniew Chmielewski nakręcił film fabularny pt. „Twarz anioła”, którego bohaterem jest 11-letni więzień obozu przy ulicy Przemysłowej. Fabuła odnosi się do życia codziennego w lagrze i relacji pomiędzy chłopcem a oprawcą. Film nie został doceniony przez krytyków, którzy uważali, że tematyka obozów koncentracyjnych już się wyczerpała. Rok później odsłonięto w Łodzi pomnik Pęknięte Serce, poświęcony martyrologii małych więźniów obozu przy ulicy Przemysłowej.
###Polecamy również: Szpieg urojony