Misiewicz i Macierewicz po raz kolejny zakpili z Szydło, Kaczyńskiego i Dudy
Historia Bartłomieja Misiewicza to jedna z najzabawniejszych "never ending story" w polskiej polityce. Schemat jest do bólu powtarzalny: media krytykują Misiewicza za to, że dostał posadę, na którą nie ma kwalifikacji, wszyscy święci z PiS obiecują, że pupil Antoniego Macierewicza odejdzie, a po maksymalnie kilku tygodniach okazuje się, że szef znalazł mu nową posadę. I znowu media krytykują, politycy PiS obiecują, a Misiewicz wypływa gdzieś w innym miejscu.
Teraz Bartłomiej Misiewicz pojawił się w kontrolowanej przez Antoniego Macierewicza Polskiej Grupie Zbrojeniowej, gdzie będzie się realizował jako pełnomocnik zarządu ds. komunikacji. To jego powrót do tej spółki, wcześniej był członkiem rady nadzorczej. Specjalnie dla niego zmieniono regulamin spółki, bo Misiewicz nie mógł się pochwalić wymaganym wykształceniem (w ogóle nie może się pochwalić żadnym).
W sensie politycznym nie ma różnicy, czy Misiewicz pracowałby dalej w MON, czy w kontrolowanej przez MON państwowej spółce. Różnica jest tylko taka, że w PGZ zapewne może liczyć na większe apanaże niż w ministerstwie. Nową posadę można więc odczytywać jako awans, nie degradację.
Solenne obietnice
A jeszcze niedawno Jarosław Kaczyński mówił w Onet.pl: "Moje stanowisko jest całkowicie jednoznaczne: on powinien zniknąć ze sceny publicznej".
Z kolei Beata Szydło w TVN24 zapewniała: "Sprawa Misiewicza jest zamknięta. Antoni Macierewicz wyciągnął konsekwencje w stosunku do pana Misiewicza i ta sprawa jest zamknięta".
Połykanie własnego języka
Dodajmy jeszcze cytat z prezydenta Andrzeja Dudy (tak, sprawą młodego współpracownika Antoniego Macierewicza zajął się nawet prezydent): "Poważna polityka i poważna działalność państwowa, a taka na pewno prowadzona jest w MON, wymaga tego, aby brali w niej udział wyłącznie ludzie dojrzali". Dzisiaj dyrektor biura prasowego Kancelarii Prezydenta nie miał takich zastrzeżeń. "Skoro doszło do nominacji, to widać prezes Polskiej Grupy Zbrojeniowej jest przekonany o kompetencjach Bartłomieja Misiewicza" - mówił w TVP1.
Własny język połyka też Joachim Brudziński, człowiek nr 2 w PiS. "Nie jestem zwolennikiem, tego żeby wyrzucić na zbity pysk, wszystko wskazuje na to, że zdolnego, młodego człowieka" - mówił dzisiaj w TVN24 Brudziński. Jeszcze we wrześniu 2016 roku mówił tak: "To, co się dzieje wokół osoby pana Misiewicza, w sposób oczywisty dla partii korzystne nie jest".
Po raz kolejny ci wszyscy politycy PiS, którzy z pełną powagą i stanowczością zapewniali o odejściu Misiewicza, wyszli na ludzi niepoważnych. I w dodatku bez mocy sprawczej. O ile w wypadku Beaty Szydło i Andrzeja Dudy to była "oczywista oczywistość", to jednak dla Jarosława Kaczyńskiego to musi być bolesne. Każda kolejna odsłona sagi Misiewicza osłabia jego przywództwo. I ze wszystkich tych polityków robi po prostu idiotów.