Maski opadły. Wrzawa po reportażu TVN24 [OPINIA]
Skandal? Afera? Granda? Blamaż? Kompromitacja? Ależ nie, to po prostu Prawo i Sprawiedliwość buduje oligarchiczne struktury, które mają przyczynić się do zabetonowania u władzy. Czy w 2022 r. ktokolwiek jest zaskoczony?
04.11.2022 | aktual.: 04.11.2022 12:02
Czy to przypadek, gdy 22 wysoko postawionych menedżerów pracujących dla Orlenu wpłaca każdy jednego dnia równe, identyczne kwoty na kampanię wyborczą dwóch kandydatek PiS?
Takie pytania stawiają Grzegorz Łakomski i Dariusz Kubik w TVN24.
Oczywiście pytanie jest retoryczne, dziennikarze znają odpowiedź, ale i tak odpowiem: nie, to nie jest przypadek. To budowanie oligarchicznych struktur państwa, w których najpierw politycy umieszczają na świetnie płatnych stanowiskach zaufane osoby, a następnie te osoby - w dowód wdzięczności - wpłacają na polityczne kampanie. Prawo i Sprawiedliwość doskonale wie, co robi. Niefart partii polega wyłącznie na tym, że zostali złapani za rękę.
Bez równych wyborów
Wczorajszy reportaż "Do spółki z PiS" wyemitowany w programie "Czarno na białym" TVN24 jest z jednej strony znakomity, z drugiej pokazuje to, z czego niemal wszyscy obserwatorzy sceny politycznej zdawali sobie sprawę.
Tak się bowiem - jak już ustaliliśmy, nieprzypadkowo - złożyło, że 22 menedżerów pracujących dla Orlenu postanowiło w tym samym czasie wesprzeć start dwóch osób w kampanii do Parlamentu Europejskiego.
Obdarowane tego samego dnia i tymi samymi kwotami zostały startujące w wyborach Beata Szydło, była premier, oraz Joanna Kopcińska, była rzeczniczka rządu.
"Nasi reporterzy, po przeanalizowaniu wyciągu z konta funduszu wyborczego PiS, ustalili, że znaczną część kampanii wyborczej kandydatów PiS do europarlamentu sfinansowały osoby sprawujące kierownicze stanowiska w zależnych od rządu spółkach i zależnych od PiS instytucjach państwowych. Jak to się ma do zasady równości wyborów?" - pyta redakcja TVN24.
I znów: choć wiem, że wszyscy znają odpowiedź, i tak odpowiem: otóż ma się to do zasady równości wyborów nijak.
W Polsce nie ma równych wyborów.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Bez Gazpromu też źle
O finansowaniu partii politycznych i kampanii wyborczej napisano już wiele książek i pogłębionych artykułów.
W największym skrócie: niektórzy uważają, że finansowanie działalności politycznej powinno opierać się na wolnoamerykance. Czyli ile i od kogo zbierzesz, polityku - twoja sprawa.
Inni mówią, że to prosta droga do podporządkowania Polski obcym interesom, bo zaraz okazałoby się, że któraś z partii finansowana jest np. przez Gazprom. A nikt z nas przecież by nie chciał, by obecna na scenie politycznej partia hołdowała rosyjskim interesom. Nikt by tego nie chciał, prawda? Prawda? Dobrze, zostawmy to, to temat na inną opinię.
Ci "inni" - a w debacie naukowej jest ich pewnie większość - uważają więc, że finansowanie partii politycznych i działalności polityków powinno podlegać pewnym ograniczeniom. Przykładowo, jak w Polsce, można ograniczyć wysokość wpłaty od pojedynczej osoby. Można też - co ma skutecznie przeciwdziałać braniu pieniędzy z szemranych źródeł - przyjąć zasadę, że źródła finansowania partii są jawne i każdy może je sprawdzić.
Tyle że te wszystkie zapisane na papierze zasady niewiele znaczą, gdy przychodzi propolski, patriotyczny obóz Zjednoczonej Prawicy.
Klub milionerów
Redaktorzy Łakomski i Kubik doskonale obnażyli mechanizm działania władzy, o którym wielu wiedziało, ale niewielu mówiło.
Pokazali, że zdaniem Prawa i Sprawiedliwości oraz związanych z tą partią osób zasady finansowania partii politycznych i kampanii wyborczych są dla frajerów. W rzeczywistości bowiem da się je łatwo obejść.
Wczorajszy materiał TVN24 warto widzieć w perspektywie dwóch faktów.
Po pierwsze, Prawo i Sprawiedliwość dopiero co wyszło z projektem zabetonowania zarządów i rad nadzorczych kilku strategicznych dla państwa spółek. Jeśli ktoś nadal zastanawia się dlaczego, podpowiadam: w tych spółkach dużo się zarabia i można część wynagrodzenia przelewać na działalność Prawa i Sprawiedliwości. Partia się z tego wycofała, ale naiwni są ci, którzy myślą, że wskutek przemyśleń. Ot, Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, której głosy byłyby potrzebne, nie ma interesu politycznego w tym, by pomagać w budowie imperium PiS-u.
Po drugie, niedawno na łamach Wirtualnej Polski moja redakcyjna kolega Bianka Mikołajewska opublikowała zestawienie, które nazwaliśmy Klubem Milionerów "Dobrej Zmiany". Mikołajewska pokazała w nim, ile i gdzie zarabiają ludzie związani z PiS.
Część z nich opłaca się partii. A partii opłaca się trzymać ich na stanowiskach, skoro karnie płacą.
Zarzut z komuny
W materiale TVN24 wypowiedział się Stanisław Kostrzewski. Mówił mocno: o oligarchizacji, o skojarzeniach z Rosją. I teraz mniej zainteresowany polityką czytelnik może spytać: kto to jest ten Kostrzewski?
Spieszę z odpowiedzią, a nawet dwoma.
Otóż zdaniem Doroty Kani, redaktor naczelnej Polska Press (wydawnictwo należy do Orlenu), Kostrzewski to w czasach PRL-u tajny współpracownik wojskowej bezpieki. A przynajmniej - bo Kania jest ostrożna, po sądach chadzać nie chce - tak jest w aktach.
Ja jestem młodszy, czasów PRL nie pamiętam, więc dla mnie Kostrzewski to przede wszystkim były wieloletni skarbnik Prawa i Sprawiedliwości i główny doradca gospodarczy prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego.
To swoją drogą ciekawe, że Jarosław Kaczyński i Prawo i Sprawiedliwość dopuścili tak blisko siebie współpracownika peerelowskiej bezpieki (dla jasności - nie wiem, czy nim był, ale komuś w tym kraju trzeba ufać i komu ufać, jeśli nie Dorocie Kani). A jeszcze ciekawsze – choć przewidywalne – że zaczęło to PiS-owskiemu środowisku przeszkadzać dopiero wówczas, gdy Kostrzewski zaczął się źle wypowiadać o swoich byłych kompanach.
Promyk nadziei
Nie wszystko jest stracone! W tej całej sytuacji jest jedno, co buduje w moim sercu nadzieję na lepsze jutro. Albo przynajmniej: jutro, które nie będzie jeszcze gorsze.
Otóż wiele osób oburzał sposób traktowania dziennikarzy przez Beatę Szydło, Daniela Obajtka oraz zaczepianych na hotelowych korytarzach menedżerów Orlenu. Nie chcieli oni bowiem rozmawiać z reporterami TVN24, uciekali przed nimi, obiecywali, że porozmawiają później i tego nie robili.
Ludzie to krytykują, a ja jestem zbudowany. To bowiem znak, że złapani za rękę nadal się boją. Gdy dojdziemy do momentu, w którym z uśmiechem na twarzy, przez kamerami, będą mówić "tak, złamałem prawo, i co z tego?", dopiero będzie tragicznie.
Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski
Napisz do autora: Patryk.Slowik@grupawp.pl