Marsz 1 października, czyli gdzie dwóch się bije, tam trzeci traci [OPINIA]
Zapowiedź manifestacji 1 października należy postrzegać jako wymierzoną tyleż w PiS, co w inne partie opozycji. Jej celem jest wzrost poparcia dla PO oraz pogłębienie polaryzacji - pisze dla Wirtualnej Polski politolog i były europoseł Marek Migalski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Jestem autorem aforyzmu, iż w polityce gdzie dwóch się bije, tam trzeci traci. Wymyśliłem go przed laty i rozpowszechniałem gdzie tylko się dało, bo uważałem, że trafnie opisuje proces polaryzacji, w którym dwóch największych graczy skutecznie skupia na sobie uwagę mediów, a tym samym wyborców, i spycha w cień inne podmioty.
Z czasem zauważyłem, że coraz więcej komentatorów i publicystów korzysta z tego bon motu. Trochę mnie wkurzało, że podają go jako swój albo jako jakieś od dawna znane prawo politologiczne (coś na kształt oczywistej grawitacji).
A przecież o ile grawitacja istniała od zawsze, to jednak ktoś musiał ją "odkryć" i opisać. A także nazwać. Z czasem jednak uznałem, że to nawet miłe, iż ludzie nie podają mojego nazwiska przy cytowaniu wymienionej formuły, bo czyż może być coś milszego, niż obserwowanie jak inni mówią mną i nawet tego nie zauważają? Tak właśnie trafia się pod strzechy.
Piszę to po to, by wskazać na konsekwencje (ale także powody) decyzji Donalda Tuska o organizacji wielkiego marszu 1 października. Cel tej manifestacji jest oczywisty – mobilizacja swoich wyborców na dwa tygodnie przed spodziewaną elekcją parlamentarną.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Sukcesem okazał się marsz 4 czerwca, więc przewodniczący PO postanowił pójść za ciosem i zrobić jeszcze raz to samo. Niby z życiu nic dwa razy się nie zdarza, jak pisała noblistka, ale – jak widać – polityka po raz kolejny okazuje się czymś odmiennym od normalnego życia. Choć może jednak nie, bo lider KO tym razem spodziewa się nie 500 tysięcy, a miliona uczestników!
"Lubimy być po stronie zwycięzców"
Czy może się to udać? Tak, choć istnieje ryzyko, że zła pogoda lub inne czynniki uniemożliwią taki sukces frekwencyjny. Z tym musi liczyć się Tusk, ale jak głosi znane rosyjskie przysłowie, kto nie ryzykuje, nie pije szampana (w wersji angielskiej znane jako "no risk, no fun").
Co chce osiągnąć? Pragnie, by jego zwolennicy "policzyli się", by zobaczyli swoją siłę, by uwierzyli, że mogą wygrać. Bez tego przekonania trudno jest wygrywać. Nie chcę brzmieć jak tani trener personalny, ale w polityce zwyciężają tylko ci, którzy wierzą w swoje zwycięstwo, bo tylko tacy potrafią przekonać do siebie elektorat. On zaś chętnie przyłącza się do silniejszego, co z kolei jest konsekwencją ewolucyjnej drogi, którą przeszliśmy przez ostatnie trzy miliony lat jako rodzaj ludzki, a szczególnie przez ostatnie trzysta tysięcy lat jako gatunek homo sapiens.
Po prostu lubimy być po stronie zwycięzców, bo to się ewolucyjnie opłacało.
Stąd idea marszu 1 października. Oczywiście, że media rządowe pokażą go jako agresywną demonstrację garstki frustratów, ale nie ma to znaczenia.
Po pierwsze, dlatego, że są w Polsce jeszcze wolne telewizje i media, a po drugie, mamy internet. Jeśli założymy, że na demonstracji naprawdę będzie milion osób i każda wrzuci do mediów społecznościowych relację z niej, to możemy sobie łatwo wyobrazić, że obraz tego wydarzenia (i to opisany przez jego entuzjastów) dotrze prawie do każdego i każdej.
Tak zresztą było w przypadku marszu 4 czerwca – portale specjalizujące się w badaniu internetu donosiły, że jego zasięgi szły w miliony.
Inni liderzy opozycji w pułapce
Ale co z tą polaryzacją? Otóż wydaje się oczywiste, że to właśnie ona będzie efektem manifestacji. Skąd to wiemy? Bo już raz to przeżyliśmy. Tak, tak – mam na myśli ciągle przywoływaną demonstrację 4 czerwca. Skutkowała ona wzrostem poparcia właśnie dla PO. I spadkiem tegoż dla Trzeciej Drogi oraz Lewicy.
I tu dochodzimy do kluczowego momentu.
To jasne, że celem marszu ma być pokonanie PiS i odsunięcie Zjednoczonej Prawicy od władzy. Tego nikomu tłumaczyć nie trzeba. Ale by być uczciwym w opisie politycznej rzeczywistości, należy także zauważyć, że jego ostrze wymierzone jest także w inne podmioty opozycji.
Tak, organizator, czyli Platforma Obywatelska (a szerzej – Koalicja Obywatelska) świadomie idzie po wyborców innych partii anty-PiS-u. Tak przecież stało się po poprzedniej manifestacji w Warszawie i tak pewnie będzie i tym razem. Liderzy PSL, PL2050 i Lewicy znów znajdą się w pułapce: pójść na imprezę zorganizowaną przez Tuska i zagrać tam drugoplanową rolę czy też nie pójść na nią, ale – tym samym – znaleźć się w innym miejscu, niż tego dnia będą ich zwolennicy.
Autobus im odjechał
Przed 4 czerwca Włodzimierz Czarzasty od początku deklarował, że będzie na marszu zorganizowanym przez opozycyjnego konkurenta (czyli do razu wybrał pierwszą opcję), natomiast Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia przez dłuższy czas zapowiadali, że tego dnia będą gdzieś indziej (czyli próbowali wybrać opcję drugą). Ostatecznie wszyscy wylądowali na imprezie u Tuska.
Tyle tylko, że liderowi Lewicy udało się zabrać na niej głos (ale tylko z jadącego autobusu, wśród kilkudziesięciu innych mówców), a szefom PSL i PL2050 nawet ta sztuka się nie udała, bo podobno nie byli w stanie przedrzeć się przez tłum i… autobus im odjechał (bardzo to symboliczne, prawda?).
Należy zatem postrzegać zapowiedź manifestacji 1 października jako wymierzoną tyleż w PiS, co w inne partie opozycji. Jej celem jest wzrost poparcia dla PO oraz pogłębienie polaryzacji – to pierwsze jest groźne dla Kaczyńskiego, to drugie dla innych liderów anty-PiS-u. Emocje, które ten marsz uruchomi mogą zepchnąć ich partie pod progi wyborcze i wyrzucić z przyszłego parlamentu.
Jeśli tak postrzegają oni to wydarzenie (a na pewno tak właśnie jest, bo są zbyt doświadczeni, by tego nie rozumieć), to może się okazać, że perspektywę tego wydarzenia należy widzieć jako ostatnią próbę ze strony Tuska zmuszenia ich do wspólnego startu na jednej liście. Lepiej bowiem dostać się do przyszłego Sejmu z jednej listy z Platformą (nawet jeśli liczba mandatów będzie mniejsza, niż się spodziewano), niż w ogóle się w nim nie znaleźć.
Ale przecież to jeszcze bardziej pogłębiłoby polaryzację, od której zaczęliśmy, nieprawdaż? I o to właśnie w tym zagraniu przewodniczącego PO chodzi. Bo – jako się rzekło – w polityce gdzie dwóch się bije, tam trzeci traci.
A nawet znika.
Prof. Marek Migalski* dla Wirtualnej Polski
* Marek Migalski jest politologiem, prof. Uniwersytetu Śląskiego, byłym europosłem (2009-2014), wydał m.in. książki: "Koniec demokracji", "Parlament Antyeuropejski", "Nieudana rewolucja. Nieudana restauracja. Polska w latach 2005-2010", "Nieludzki ustrój", "Mgła emocje paradoksy", "Naród urojony".