Mariusz Staniszewski: niszcząca moc prymusów
- Szafując pięknymi hasłami miłosierdzia, ludzkiej solidarności i spłacania długu z przeszłości zwolennicy szerokiego otwierania drzwi przybyszom z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu znów na chwilę zamienili się w prymusów-lizusów, którzy za wszelką cenę chcą udowodnić, że Polska nie jest ciemnogrodem, ale oświeconym europejskim krajem - pisze Mariusz Staniszewski, zastępca redaktora naczelnego „Wprost”, w felietonie dla Wirtualnej Polski.
17.09.2015 | aktual.: 25.07.2016 15:09
Znacie to pewnie jeszcze ze szkoły – najmniej lubiany był uczeń, który zawsze i we wszystkim był pierwszy. Najszybciej oddawał klasówkę, najczęściej zgłaszał się na lekcjach, brał udział we wszystkich akademiach i najchętniej udzielał się społecznie. Nie chodziło nawet o to, że taki szkolny przodownik pracy miał najlepsze stopnie, ale podnosił wysoko poprzeczkę lizusostwa. Inni, którym zależało na stopniach, musieli mu jakoś dorównywać. Gdy tego nie robili, stawali się jednostkami aspołecznymi, czyli godnymi napiętnowania.
W PRL-u taki wzór wyznaczali przodownicy pracy, którzy przekraczali normy, by przysłużyć się władzy. O ile w szkole taki prymusik czasem dostawał w zęby, to najsłynniejszego przodownika innymi robotnicy zatłukli, bo nie byli w stanie zarobić na rodzinę. Takie prymusostwo połączone z lizusostwem najgorszy efekt daje jednak w polityce. W ramach zwalczania jakże nieeuropejskiej rusofobii w Polsce wielcy z największych - z Andrzejem Wajdą i Bronisławem Komorowskim na czele - zapalali świeczki na grobach sowieckich żołnierzy. Niestety, nie mogliśmy zobaczyć ich min – a z pewnością byłoby to bezcenne - gdy rosyjscy sołdaci w ramach szerzenia pokoju na świecie zajmowali Krym i wschodnią część Ukrainy. Okazało się, że rację mieli ci, którzy na poczynania Kremla patrzą z dystansem i podejrzliwością.
Ale racja nie ma nic do rzeczy, gdy chce się być w awangardzie. Chęć stanięcia w pierwszym szeregu zmian doprowadziło do polskiej zgody na traktat klimatyczny. Za kilkanaście lat będziemy się cieszyć czystszym powietrzem, choć w ramach oszczędności będziemy się kłaść spać razem z kurami, bo nie będzie nas stać na włączanie światła wieczorem. Może nawet będzie zdrowiej, ale chyba nie taki był cel prymusów. Wydawałoby się, że ten przykład wszystkich zwolenników bycia w europejskiej czołówce zmian czegoś nauczył. Nic bardziej mylnego.
Dyskusja wokół uchodźców pokazuje tę samą naiwność. Szafując pięknymi hasłami miłosierdzia, ludzkiej solidarności, spłacania długu z przeszłości zwolennicy szerokiego otwierania drzwi przybyszom z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu znów na chwilę zamienili się w prymusów-lizusów, którzy za wszelką cenę chcą udowodnić, że Polska nie jest ciemnogrodem, ale oświeconym europejskim krajem. Dystans wobec przyjmowania uchodźców – którzy zresztą do Polski się nie spieszą – staje się natychmiast dowodem, że w czasie II wojny mordowaliśmy Żydów z większym zapamiętaniem niż Niemców. Co z tego, że w czasie II wojny i długo po niej byliśmy ofiarami dwóch okrutnych reżimów totalitarnych? Dystans do imigrantów jest dowodem na to, że jesteśmy ciemnym narodem oprawców. Podgrzanie temperatury sporu do takiego poziomu oczywiście uniemożliwia dyskusję o konkretach, ale o to przecież chodziło. Im więcej ideologii, a mniej faktów, tym łatwiej udowodnić tezę.
Prymusi otwartości nie zastanawiają się na przykład nad skutkami pojawienia się w polskich szkołach kilku tysięcy dzieci – a to o nich najczęściej mówią najbardziej otwarci z otwartych. Tak się składa, że mój syn od pięciu lat uczy się w szkole, do której uczęszczają także uchodźcy. Placówka, która od dawna ma doświadczenie z odmiennością kulturową uczniów jest absolutnie bezradna wobec agresji przybyszów. Kwestia jej przyczyn może być tematem innego artykułu. Ważniejsze jest, że problem jest nierozwiązywalny, bo nie ma żadnego systemowego sposobu radzenia sobie z takimi uczniami. Nie chodzi o incydenty, ale stałe konflikty, które stały się nieodłączną częścią życia szkoły.
Władze szkoły stosują dwie miary: jedna dla uczniów polskich, druga dla przybyszów. Gdyby których z miejscowych zaatakował na przykład kogoś z personelu, natychmiast wszczęte zostałyby procedury prawne, wychowawcze itp. Gdy zaatakował mieszkaniec ośrodka dla uchodźców, pracownik szkoły został pouczony, że powinien trzymać nerwy na wodzy.
Ale oto burmistrz Podkowy Leśnej Artur Tusiński, bo tam mieści się szkoła, zapowiedział, że zamierza przyjąć do szkoły dodatkowych nawet 100 uczniów-uchodźców. Znów padają piękne hasła o solidarności i pomocy humanitarnej, ale cenę za bycie prymusem zapłacą dzieci, które już się w tej szkole uczą. Skutkiem takiego ruchu będzie automatycznie obniżenie poziomu nauki, większa liczba konfliktów i organizacyjny chaos. Nauczyciele już przyznają, że oznacza to degradację placówki. A to wszystko w imię miłosierdzia.
Przykład Podkowy Leśnej pokazuje jak na codzienne życie przekładają się piękne hasła prymusów politycznej poprawności. I nie chodzi tu o żadną niechęć wobec ludzi uciekających przed śmiercią czy po prostu szukających sobie lepszego miejsca za ziemi. Przybysze są mile widziani, ale obowiązkiem polskich władz – samorządowych czy centralnych – jest dbanie przede wszystkich o dobro swoich obywateli.
Mariusz Staniszewski dla Wirtualnej Polski
Mariusz Staniszewski– zastępca redaktora naczelnego „Wprost”.