Marcin Makowski: Podatek od linków to cenzura internetu i drugie ACTA? Warto bacznie przyglądać się sprawie
Internet jaki znacie, a przynajmniej newsy podawane przez wyszukiwarki i media społecznościowe, mogą przestać istnieć. Zgodnie z projektem nowego prawa unijnego, za linki trzeba będzie płacić wydawcom, a przed opublikowaniem treści, będą one skanowane pod względem legalności. Czy jest się czego bać?
25.06.2018 | aktual.: 29.06.2018 11:19
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Walka o prawa autorskie w internecie to zagadnienie, które polaryzuje opinię publiczną przynajmniej od dekady. Choć problem wykradania treści i ich pirackiego wykorzystywania istnieje realnie, sposób, w jaki najwięksi gracze na rynku oraz Unia Europejska planują go rozwiązać, przypomina leczenie dżumy cholerą. Właśnie w takiej atmosferze, w 2010 roku, przy licznych protestach opinii publicznej, upadła idea ograniczającej wolność słowa umowy międzynarodowej znanej jako ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement).
Minęło osiem lat, i choć pod inną nazwą, forpoczta starej Unii (Niemcy, Francja, Włochy i Hiszpania) odgrzewa tego samego, niestrawnego kotleta. Mowa o dyrektywie o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym. Tym razem Komisja Europejska bierze na celownik m.in. "prawo pokrewne dla wydawców prasowych" (art. 11) oraz "filtrowanie i bezpośrednia odpowiedzialność pośredników za naruszenia użytkowników” (art. 13). Co, zostawiając na boku urzędniczy żargon, oznaczają te zapisy dla przeciętnego internauty?
Wojna o linkowanie
W przypadku art. 11, wydaje się, że niewiele. Chodzi bowiem o skłonienie portali społecznościowych i wyszukiwarek, takich jak Google czy Facebook, aby płaciły wydawcom za umieszczanie w ich serwisach linków, w skład których wchodzi zdjęcie, tytuł i zazwyczaj, zdanie lub dwa, wprowadzenia. Zdziwi się jednak ten, kto uzna, że to prowadzona na wysokim szczeblu gra o zmuszenie monopolistów do dzielenia się zyskami. Jeśli prawo to wejdzie w życie, wszyscy odczujemy jego skutki. Jak? Choćby w wyglądzie ”nieopłaconych” ale udostępnionych materiałów. Zamiast wrzucenia na Twittera czy Wykop zajawki tekstu, będziemy mogli podać jedynie prosty adres internetowy, często nie mówiący niczego na temat treści artykułu. Za ”linkowym paywallem” schowane zostaną wszelkie ”istotne przejawy intelektualnej kreacji autora”, co przy nieprecyzyjnym sformułowaniu terminu w zapisach dyrektywy, może oznaczać nawet… tytuł artykułu. Choć byłoby to niewątpliwe wynaturzenie istoty proponowanych przepisów, trzeba zrobić wszystko, aby nie pozostawiać pola do swobodnych interpretacji.
Nie jest tajemnicą, że za podobnym prawem lobbują głównie wielcy tradycyjni wydawcy, tacy jak szwajcarsko-niemiecki koncern Axel Springer, posiadający w swoim portfolio m.in. najpopularniejszy niemiecki tabloid Bild-Zeitung. Twierdzą oni, że do tej pory okradani byli przez gigantów z Krzemowej Doliny, zapewniając ich portalom i wyszukiwarkom darmowy kontent. Problem polega na tym, że nawet zamówione, ale przez długi czas ukrywane przed opinią publiczną analizy KE dowodzą, że podobne postawienie sprawy rozmija się z danymi empirycznymi. Otóż, gdy w 2013 roku doszło do pierwszej próby sił, a treści Bilda zostały usunięte z Google News, szybko okazało się, że stratny jest przede wszystkim wydawca, któremu drastycznie zmalał ruch na stronach. Linkowanie, choć niektórym mediom może być nie w smak, w sposób wymierny przyczynia się jednak do popularyzacji produkowanych przez nich treści, a co za tym idzie, zarabiania na reklamach i ruchu generowanego przez odesłania z innych platform.
Kto na tym zarobi?
Dlaczego zatem Komisja Europejska forsuje niekorzystne dla obu podmiotów prawo? Z prostego powodu: nie chodzi o realne zyski dla wydawców (które i tak szacuje się na ułamek procenta ich dochodów), ale o wyeliminowanie z rynku mniejszych graczy, których nie będzie stać na płacenie za linki. Czyli w skrócie - dobrze radzącej sobie dzięki mediom społecznościowym branży blogowej i wszelkiego rodzaju prywatnym inicjatywom, które z szerszego punktu widzenia, przyczyniają się do budowania pluralizmu internetu.
Co ciekawe, nowe prawo w żaden sposób nie dowartościuje autorów linkowanych treści. Większość z nich, piszących jako freelancerzy, nie będą partycypować w ewentualnych zyskach wydawcy, i tak przepisując na niego prawo majątkowe do artykułów. Nie trzeba również dodawać, że jeśli monopoliści rynku wydawniczego ograniczą dostępność swojego kontentu, na pewno nie zrobią tego farmy trolli i fake newsów, które rozpowszechniane za darmo mogą zalać sieć. W jeszcze większym stopniu, niż dzisiaj.
Cenzura prewencyjna?
Nie mniejsze kontrowersje budzi również wspomniany 13 punkt dyrektywy przyjętej przez Radę Unii Europejskiej o prawie autorskim na jednolitym rynku cyfrowym. Nakłada on bowiem na właścicieli portali (tj. pośredników), odpowiedzialność za naruszenie prawa, dokonane przez ich użytkowników. Czyli dla przykładu, jeżeli ktoś pod tym tekstem opublikuje w komentarzu link do pirackiej wersji filmu, pozwać będzie można portal, na którym się on ukaże. Aby nie dochodziło do podobnej sytuacji, niezbędne będzie skanowanie wszelkich treści internetów pod względem ewentualnego złamania prawa, jeszcze zanim zostaną opublikowane w siebie. Nie trudno wyobrazić sobie zatem scenariusz, w którym tego typu filtry – pod pozorem walki o przestrzeganie prawa autorskiego – będę cenzurować niepożądane treści oraz komentarze, ograniczając w ten sposób ekspresję i debatę w internecie. Nawet jeśli jest to odległa rzeczywistość, każde otwarcie furtki prowadzące do podobnych rozwiązań musi być elementem transparentnej debaty, a nie zakulisowych rozgrywek.
Oficjalne stanowisko rządu Rzeczpospolitej w tej sprawie, a szczególnie odnośnie projektu przedstawionego przez Komisję Europejską, jest negatywne. Jak w wywiadzie z PAP przekonuje wiceszef Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, nieco inaczej wygląda plan dyrektywy zaproponowany na posiedzeniu Rady Unii Europejskiej: - Twitterowiczów czy facebookowiczów zmiany nie będą dotyczyć, bo serwisy te co do zasady nie organizują, ani nie promują treści udostępnych przez internautów. Dostawcy usług hostingowych, którzy zapewniają przechowywanie plików, także nie odczują zasadniczo żadnych zmian - nie będą ponosili odpowiedzialności za to, co użytkownik wrzuca na dany serwer. Nie czerpią bowiem korzyści z przetwarzania tych treści, ale z ich przechowywania - twierdzi Paweł Lewandowski. Warto jednak, aby przy sprawie rodzącej tyle kontrowersji, polski rząd dwa razy przeanalizował wszystkie potencjalne zagrożenia. Projekt Komisjii jest bowiem w obecnym kształcie więcej niż groźny.
Marcin Makowski dla WP Opinie