Marcin Kędzierski: decyzje KE ws. Polski są niebezpieczne dla całej Unii
• Unia potrzebuje Polski do przeprowadzenia reformy - twierdzi Marcin Kędzierski
• Według eksperta decyzje KE są niebezpieczne dla całej Unii
• Mogą grozić paraliżem decyzyjnym w całej UE
PAP: Jak ostatnie wydarzenia wokół Polski na arenie europejskiej - m.in. wtorkowa debata w Parlamencie Europejskim oraz wcześniejsze wszczęcie wobec Polski przez Komisję Europejską procedury ochrony praworządności - mogą wpłynąć na rozwój sytuacji w UE i na spory o jej przyszły kształt instytucjonalny?
Marcin Kędzierski, dyrektor programowy Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego: - Zacznijmy od tego, że Unia znajduje się dziś w wielopłaszczyznowym kryzysie. Mamy kryzys konstrukcyjny integracji europejskiej i postulaty jej "poluzowania" wysuwane przez brytyjskiego premiera Davida Camerona, niezażegnany jeszcze kryzys gospodarczy w strefie euro oraz kryzys bezpieczeństwa, którego przejawem jest m.in. kryzys migracyjny. Te trzy elementy składają się na najpoważniejsze załamanie projektu europejskiego od początku jego istnienia. Jeśli można mówić o dwóch rodzajach kryzysów - o kryzysach w obrębie danego systemu, które można rozwiązać poprzez standardowe mechanizmy zarządzania kryzysowego, i kryzysach systemu jako takiego, to w Unii dziś mamy zdecydowanie do czynienia z tym drugim. To sytuacja, w której tradycyjne rozwiązania przestają działać i nie wiemy do końca, jak Unia sobie ma z tym poradzić.
Jak wpisuje się w tę sytuację konflikt "polsko-europejski"?
- Polska, jako szósty największy kraj Unii, jest niezbędna do skutecznego wynegocjowania i przeprowadzenia nieuniknionej w najbliższym czasie reformy UE. Unia nie może sobie w tej sytuacji pozwolić na otwarty konflikt z Polską. Ostatnie decyzje KE jawią się w tym kontekście jako nieprzemyślane. One oczywiście wpływają negatywnie na pozycję naszego kraju, ale jeszcze bardziej niebezpieczne są dla Unii Europejskiej, której grozi paraliż decyzyjny w czasie, gdy reforma może okazać się dla niej sprawą życia i śmierci.
A może działania KE da się jednak racjonalnie wyjaśnić? Np. poseł PiS Ryszard Legutko przekonywał podczas debaty w europarlamencie, że wdrożenie procedury ochrony praworządności ma na celu stworzenie precedensu i uzyskanie przez Komisję nowych kompetencji, które nie przysługują jej na mocy traktatów.
- Zgadzam się z Legutką o tyle, że procedura rzeczywiście rodzi według mnie wątpliwości, nie jest do końca umocowana w traktatach. Jest też faktyczny problem elastyczności reguł i walki poszczególnych instytucji wspólnotowych o wpływy. Teoretycznie traktat lizboński wzmocnić miał przede wszystkim znaczenie instytucji wspólnotowych - PE i Komisji. Ale praktyka poszła w zupełnie innym kierunku. Kluczową rolę zaczęła w ostatnich latach odgrywać Rada, czyli instytucja międzyrządowa, w której dominują największe państwa, w tym przede wszystkim Niemcy, a nie Komisja czy PE (które zresztą także coraz częściej realizują interesy narodowe, a nie wspólnotowe). Układ instytucjonalny UE jest elastyczny, decydujące dla jego kształtu jest "instytucjonalne przeciąganie liny". Ten spór kompetencyjny pomiędzy Radą a Komisją trwa, a w okresie poprzedzającym reformę UE naturalne jest jego nasilenie, bo poszczególne podmioty chcą zademonstrować swoją siłę i znaczenie, żeby wywalczyć pozycję w odnowionej UE. W tym kontekście
działania Komisji mogą być zrozumiałe, ale z perspektywy całego projektu europejskiego są one nieprzemyślane. Tym bardziej, że Komisja w przeszłości miała na celu obronę słabszych, a nie reprezentowanie silniejszych.
Czy ten specyficzny rodzaj "iskrzenia" pomiędzy instytucjami wspólnotowymi a państwami członkowskimi - ostatnio Polską, wcześniej Węgrami - związany z przestrzeganiem krajowych przepisów, zmianami polityczno-ustrojowymi i przestrzeganiem europejskich wartości nie jest też objawem narastania problemu "Europy dwóch prędkości"? O "podwójnych standardach" unijnych instytucji czy wręcz "członkostwie dwóch kategorii" mówili w kontekście ostatnich wydarzeń polscy politycy związani zarówno z obozem rządzącym, jak i opozycją.
- Uważam, że to nie jest prawidłowa diagnoza, bo my nie mamy do czynienia z Europą dwóch prędkości - tych prędkości jest już wyraźnie więcej. Ponadto, problem asymetrii czy nierównego traktowania nie jest w UE niczym nowym; występuje od kilku, jeśli nie kilkunastu lat. Przypomnę, że od 2003 r. obowiązuje Pakt stabilności i wzrostu, który wprowadził kary za przekroczenie unijnych kryteriów maksymalnego deficytu budżetowego i zadłużenia publicznego. Kary nie były jednak stosowane w stosunku do Francji czy Niemiec, które w tym okresie regularnie przekraczały kryteria, a były egzekwowane w stosunku do mniejszych państw.
Problem, z którym mamy do czynienia teraz na świecie, to w istocie dwa równoległe zjawiska. Po pierwsze, współczesny system demokratyczny przekazuje wiele kompetencji do instytucji o charakterze merytokratycznym, takich jak Bank Centralny czy Rada Polityki Pieniężnej. Jednocześnie jednak te pozbawione legitymizacji demokratycznego mandatu instytucje podlegają ideologizacji i wpływowi interesów grupowych. Efektem jest sprzeciw demosu.
To mechanizm, którego polski spór o TK jest jednym z - licznych - przykładów, i który nie daje się sprowadzić do polityki rządu w Warszawie czy Budapeszcie. Jeśli zbadamy protesty francuskiego Frontu Narodowego przeciwko imigrantom, brytyjski bunt przeciw UE, sprzeciw rządu greckiej Syrizy wobec polityk narzucanych mu przez instytucje finansowe, a nawet antyregulacyjne postulaty Donalda Trumpa w prezydenckich prawyborach Partii Republikańskiej w Stanach Zjednoczonych, to zobaczymy, że mają one pewien istotny wspólny mianownik - krytykę technokracji oraz chęć powrotu do mechanizmów demokratycznej odpowiedzialności i obywatelskiej partycypacji.
A drugie zjawisko?
- To rozpad głównego ośrodka władzy w UE, jakim był dawniej triumwirat niemiecko-francusko-brytyjski. Wobec osłabienia Francji i Wielkiej Brytanii wskutek kryzysu finansowego, Niemcy stali się unijnymi hegemonami - ale jest to hegemonia niechciana. W naturalny sposób pojawia się pytanie, kto może zrównoważyć siłę Berlina w Europie. Niemcy chcą wzmocnić w tym celu Francję, ale ze względu m.in. na problemy wewnętrzne nie jest ona już w stanie pełnić takiej funkcji. Z kolei Wielka Brytania jest już jedną nogą poza Unią. Dlatego paradoksalnie to Europa Środkowa mogłaby odegrać rolę równoważnika, choć wydaje się to z dzisiejszej perspektywy absolutne political fiction. Wymagałoby to bowiem zmiany sposobu myślenia elit niemieckich i odejścia od ich specjalnej relacji z Rosją, tego swoistego podejścia Russia first. To wielkie wyzwanie stojące przed polską dyplomacją. Czy osiągalne? W normalnej sytuacji nie, ale żyjemy w czasie geopolitycznego przesilenia, kiedy wiele rzeczy niespodziewanie staje się możliwe.
Jak wszystkie te problemy przełożyć się mogą na treść nieuniknionej - według pana - reformy instytucjonalnej UE i dalszą przyszłość projektu europejskiego?
- Trudno dziś powiedzieć, jaki kształt może przyjąć Unia po reformach. Brytyjczycy lobbują na rzecz wycofania się z projektu politycznej integracji Europy i wizji ograniczonej do Unii jako wspólnego rynku. Niemcy będą raczej ciągnęli UE w przeciwnym kierunku - dalszej, choć selektywnej integracji.
I kto wygra?
- Berlin jest dziś w bardzo trudnej sytuacji i rozpaczliwie potrzebuje sojuszników. Mówimy, że relacje polsko-niemieckie są trudne, ale pamiętajmy, że to nie w Polsce ukazuje się najwięcej artykułów przedstawiających Niemców jako nazistów, tylko w Grecji, we Włoszech, Hiszpanii czy Portugalii. Grono państw sprzyjających wizji UE według Niemiec ogranicza się obecnie w zasadzie do krajów skandynawskich i Austrii. Berlin nie może na dłuższą metę liczyć na wsparcie Francji, która już dziś stoi w rozkroku, ponieważ ma problem z imigrantami z jednej i rosnącą siłą Frontu Narodowego z drugiej strony. W tym kontekście prawdopodobne wydaje się, że górę w sporze o przyszłość UE wezmą zwolennicy jej dezintegracji. Nie należy wykluczać żadnego scenariusza, w tym najbardziej dla Polski negatywnego - scenariusza całkowitego rozpadu Unii.
Traktatów, które "zwijają" UE zamiast ją rozwijać, chyba jeszcze nie przerabialiśmy?
- Rzeczywiście - do tej pory było tak, że odpowiedzią na wszystkie problemy było: "więcej Unii", czyli "więcej integracji". Ten etap jest już za nami i raczej nie ma do niego powrotu. Przynajmniej nie w najbliższych latach.
Możliwa jest natomiast dalsza ewolucja w kierunku "UE wielu prędkości", podział Europy na podregiony, które będą zintegrowane w różnym stopniu. Pierwszą jaskółką tego typu modelu rozwoju był tzw. pakt fiskalny - niewpisany w porządek prawny UE, przyjęty jako umowa międzynarodowa pomiędzy 25 krajami (bo do paktu nie chciały przystąpić Wielka Brytania i Czechy). Teraz mówi się z kolei o "małym Schengen", czyli nowej umowie, która ma dotyczyć państw Beneluksu, Niemiec i Austrii. W ten sposób Unia, jaką znamy dzisiaj, zostanie stopniowo "rozmontowana". Będzie pogłębiona współpraca w ramach północnego rdzenia UE - Niemcy, Austria, Beneluks, państwa skandynawskie. Pytanie, gdzie w tym podziale Europy znajdzie się Polska. Dziś trudno byłoby jej do rdzenia dołączyć, ponieważ nie jest w strefie euro.
A "jedność europejska", której łamanie zarzuca się Polsce?
- Ten zarzut jest absurdalny, ale rozumiem, że po prostu ktoś musi zostać obarczony odpowiedzialnością za brak jedności. I wygodniej obarczyć nią Polskę czy Węgry niż Wielką Brytanię, Francję czy Niemcy. W interesie Polski jest to, żeby Unia się integrowała i żeby przeżyła ten kryzys. Ale to, jak będzie w praktyce, nie będzie zależeć od nas - na to jesteśmy wciąż za słabym graczem.
Rozmawiał Marceli Sommer