„Mam szesnaście lat i daję światło.” Polski wolontariusz w świecie bez internetu
Znowu jechałem „nową drogą” w Etiopii. Jest nowa, bo po prostu nikomu wcześniej nie przyszło do głowy, żeby samochodem jechać przez środek afrykańskiego buszu do małej, glinianej szkoły, żeby założyć oświetlenie solarne – opowiada Jerzy Kociszewski, szesnastoletni wolontariusz, który na miesiąc wyjechał pomagać w Afryce.
To właśnie robiłem przez miesiąc w Etiopii: jeździłem w miejsca, w które nikt wcześniej nie jeździł, do szkół z patyków i błota, w których brakowało książek, zeszytów, długopisów a przede wszystkim światła. I tutaj pojawiałem się ja - dawałem światło!
Oczywiście nie robię tego sam. To program Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), które oświetla szkoły w biednych rejonach Etiopii.
Wystarcza tylko siedem małych, ledowych żarówek, trochę przewodów, panel i akumulator, żeby wywołać uśmiechy na twarzach dzieci i dorosłych z okolicznych wiosek. Te siedem żarówek stwarza możliwości jakich tamtejsze dzieci wcześniej nie miały. Dzięki nim mogą uczyć się w nocy.
Zapytacie pewnie dlaczego w nocy a nie w dzień? Odpowiedź jest bardzo prosta: trzeba pracować, aby przetrwać. Już małe dzieci muszą pracować w polu, paść kozy i krowy.
W tym momencie mógłbym wstać od komputera, przejść przez ulicę i kupić tyle jedzenia ile zapragnę. W Etiopii droga od wioski do najbliższego sklepu może mieć nawet 50 kilometrów, a część ludzi, którzy tam mieszkają nie ma żadnych pieniędzy.
A propos pieniędzy! Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wejściu do sklepu w Etiopii, to niesamowite ceny. Litrowa butelka Mirindy (tak jest tam Mirinda) kosztuje 12 birrów. Ktoś pomyśli że to dużo? 1 Birr jest obecnie warty około 12 groszy.
Drugą ciekawą rzeczą jest cena kawy. Filiżanka tradycyjnie zaparzonej etiopskiej kawy kosztuje 4 birry czyli raptem 50 groszy! Dla porównania filiżanka etiopskiej kawy z ekspresu w sieciówce w Polsce kosztuje kilkanaście złotych.
A wracając do Mirindy, to dosłownie w każdym sklepie w Etiopii leży sterta kilkudziesięciu butelek Mirindy i Coli. Często jest ich więcej niż zwykłej wody mineralnej. Znalazłem nawet butelkę Coca-Coli o pojemności 300 ml. Nie puszkę tylko butelkę wyglądającą, jakby ktoś usiadł na korku i ją zgniótł.
Wiele osób pewnie zastanawia jedzenie. Jak wygląda? Jak smakuje? Z czego jest zrobione? Na te wszystkie pytania można odpowiedzieć w zasadzie jednym słowem. Wygląda jak koza, smakuje jak koza a zrobione jest z kozy.
Praktycznie w każdej etiopskiej restauracji większość dań będzie zawierała kozę. Etiopczycy potrafią przygotować to biedne zwierzę na milion sposobów. Mogłem zamówić tibs czyli pieczone lub gotowane kawałki kozy z plackiem, mogłem zjeść pizzę z kozą, a w części restauracji oferowano nawet surową kozę… co może się źle skończyć.
Oczywiście jest też cała masa posiłków bezmięsnych takich jak tegabino, czyli papka z warzyw i przypraw, czy ful, czyli fasola w ostrym sosie. Nie brakuje awokado. I oczywiście indżera. To najpopularniejsze, tradycyjne danie. To po prostu wielki placek podobny wyglądem do naleśnika ze sfermentowanego zboża tef. Podaje się go praktycznie do każdej etiopskiej potrawy.
Duże wrażenie zrobiła na mnie przyroda Etiopii i jej różnorodność. Jeżdżąc po południu kraju miałem mnóstwo czasu na podziwianie krajobrazów. Od terenów pustynnych i półpustynnych, przez lasy tropikalne, po góry jakich nigdy wcześniej nie widziałem.
Wrażenie robi też położenie tego państwa. Większość terytorium Etiopii leży na wysokości powyżej 2000 m n.p.m. Dla porównania, Warszawa leży na ok. 100 m n.p.m., a w jednej ze szkół, do której dojechałem, GPS pokazał, że jestem na wysokości Rysów w Tatrach!
Widziałem też wiele przeróżnych gatunków zwierząt czy owadów biegających i latających przez pustynie i lasy. Podobały mi się głupie miny wielbłądów, strusie i pawiany. Szokiem była hiena. Nie żyła już, ale jednak! Nie sądziłem, że jest aż tak wielka. Duża była też ćma o rozpiętości skrzydeł wynoszących jakieś 15 cm. Do tego pająki wielkości dłoni dorosłego człowieka. O małych, wrednie kąsających robakach mieszkających razem ze mną w dość paskudnych hotelikach wolę nie wspominać.
Po przylocie do Etiopii i opuszczeniu stolicy, Addis Abeby czułem się nieco niezręcznie. Przy każdym wyjściu z samochodu czułem na sobie wzrok każdego, przechodzącego Etiopczyka i nie bardzo wiedziałem co to oznacza. Potem dopiero uświadomiłem sobie, że biały człowiek w tym miejscu jest rzadkością. Do tego biały w Afryce jednoznacznie kojarzy się z pieniędzmi.
Wiedziałem o tym, ale zaskoczyło mnie, że nikt nie podchodzi i nie prosi o pieniądze. To była jednak tylko kwestia czasu zanim pierwszy, może 10 letni chłopiec podszedł niewinnie i przywitał się ze mną mówiąc po prostu „hello”. Spytał mnie o imię. Odpowiedziałem, ale to już go chyba nie interesowało. Patrzył na mnie uśmiechnięty i po chwili powiedział te przykre słowa „Farandżi, gimmie my money!” czyli „Hej biały, daj mi moje pieniądze”. Po chwili miałem przed sobą ok. 15 dzieciaków krzyczących „gimmie my money” czy „asyr birr! asyr birr!” co znaczy „10 birrów”.
Na szczęście to nie zdarzało się zbyt często. Im dalej zapuszczaliśmy się na południe Etiopii, w coraz biedniejsze miejsca, coraz rzadziej słyszeliśmy krzyki dzieci proszących o pieniądze.
Pojawiało się za to coraz więcej ludzi, którzy z wdzięczności za światło, chcieli obdarowywać nas jedzeniem, piciem czy własnoręcznie robionymi ozdobami. Oczywiście każdy taki podarunek przyjmowaliśmy z uśmiechami na twarzach.
Wydawać by się mogło, że nie w porządku jest przyjmować coś od ludzi, którzy nie mają niemal niczego. Tak nie jest. Przyjmowaliśmy dary z grzeczności, bo dla Etiopczyków kontakty międzyludzkie są bardzo ważne, a przyjęcie takiego prezentu przez farandżi jest zaszczytem i dowodem uznania.
Podczas montowania świateł w każdej szkole pojawiały się tłumy gapiów z okolicznych wiosek. Byliśmy dla nich atrakcją. Takie darmowe przedstawienie. Większość tych ludzi była bardzo chętna do pomocy, co bywało uciążliwe.
Zaintrygowali mnie mężczyźni żujący liście khatu, to taki lekki, stymulujący narkotyk i przechadzający się po wioskach z kałasznikowami na ramieniu. Nie byli szczególnie oznakowani. Na nogach mieli sandały, czasem nosili dziwne mundury, albo po prostu łachmany. Wszystko wskazywało na to, że to oni pilnowali w okolicy porządku oraz mieszkańców.
Afryka z jaką się zetknąłem zdecydowanie nie była tą z pocztówek… piękne widoki, zebry na sawannie i szczęśliwi ludzie. Afryka którą ja widziałem dała mi wiele do myślenia i wiele mnie nauczyła. Spotykałem się tam z ludźmi, którzy albo stracili wszystko albo nigdy nic nie mieli. Widziałem Afrykę, o której się tak niewiele mówi a szkoda, bo moim zdaniem warto wiedzieć jak wygląda rzeczywistość na Czarnym Lądzie. Aż trudno sobie wyobrazić, żeby taka mała żarówka w szkole dla niektórych mogła być nadzieją na lepszą przyszłość.
Jerzy Kociszewski