Maciej Komorowski, syn ofiary ze Smoleńska: "Niczego się nie nauczyliśmy. Nie dostrzegam dobrej zmiany"
- Niczego się nie nauczyliśmy. Przez te 10 lat nie dostrzegłem, żadnej poważnej dobrej zmiany. Nawet teraz, podczas epidemii okazało się, że nasze państwo jest tak samo nieprzygotowane i zdezorganizowane jak w kwietniu 2010 roku, kiedy bez dostatecznego przygotowania wysłano 96 osób do Smoleńska - mówi WP Maciej Komorowski, syn Stanisława Komorowskiego, wiceministra obrony narodowej, który zginął w katastrofie w Smoleńsku.
10.04.2020 10:14
Jak Pan spędzi pan dzień rocznicy katastrofy smoleńskiej?
Pojadę tylko na cmentarz. Nie planujemy rodzinnych spotkań. Jak widać, los tak chciał, żeby nie było żadnych dużych wydarzeń i uroczystości. Zresztą my, jak i duża część rodzin od dobrych kilku lat nie jesteśmy już zapraszani na państwowe uroczystości, ani o niczym informowani przez nasz rząd i prezydenta.
Inaczej było za czasów, gdy patronat nad rodzinami obejmowała pani prezydentowa Anna Komorowska. Przez kilka lat dbała o utrzymywanie kontaktów z rodzinami ofiar. Teraz te uroczystości bardziej służą celom politycznym, więc może nawet lepiej jest, że pozostaję z boku.
Kwiecień zawsze będzie upływał pod znakiem katastrofy. Już kilka tygodni przed rocznicą wracają emocje i wspomnienia. W tym roku patrzę z niedowierzaniem, że to już 10 lat. Nie mogę uwierzyć, że ten czas tak szybko minął. Wszystkie wydarzenia pamiętam, jakby to było w ubiegłym tygodniu.
Jest w panu gniew, za to, co się stało?
Nigdy się z tym do końca nie pogodziłem. Nie ma we mnie gniewu czy chęci udowodnienia komukolwiek, winy, że doprowadził do tragedii. Jest tylko wielki żal, że 96 osób wysłano zupełnie nieprzygotowanym lotem do Smoleńska. Dziś patrzę na to w ten sposób, że te ofiary były matkami, ojcami, braćmi, siostrami, dziećmi i zamiast powracania do rozliczeń, w dzień rocznicy należy im się chwila zadumy i ciszy.
Pamięta pan te wzniosłe chwile na Krakowskim Przedmieściu po 10 kwietnia, jak mówiono, że Polska już nigdy nie będzie taka sama, że po tym tragicznym wstrząsie wszystko musi zmienić się na lepsze? Dostrzega pan tę dobrą zmianę w życiu publicznym?
Poza ludźmi nazywającymi siebie dobrą zmianą innej zmiany widzę. Nasze państwo jest tak samo słabo zorganizowane. Widać to nawet teraz podczas epidemii. Ktokolwiek był przygotowany? Politycy wydali 2 miliardy na telewizję publiczną, a dowiadujemy się, że w służbie zdrowia brakuje najpotrzebniejszego sprzętu. To kopia scenariusza sprzed 10 lat, tylko w inny w sposób nasze państwo jest testowane.
Czasem widuję nad swoim ogrodem przelatujący wojskowy śmigłowiec. To są te stare maszyny, które robią wiele huku, a wyglądają, jakby ledwo utrzymywały się w powietrzu. Zachodzę w głowę, jakim cudem po tych wszystkich wydarzeniach w wojsku nadal trwa prowizorka i latają nimi nasze VIP-y.
Przy każdej rocznicy powraca temat wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Jarosław Kaczyński, czy Antoni Macierewicz powtarzają "jesteśmy coraz bliżej prawdy". Czy jest jeszcze jakiś wątek tej katastrofy, który uważa Pan za ważny, a nadal niewyjaśniony?
Właściwie od wielu lat nie ma nowych, przełomowych faktów, które mogłoby podważyć ustalenia komisji Jerzego Millera i raportu o przyczynach katastrofy smoleńskiej. To, co znajduje się w raporcie, jest jasne i konkretne. Do katastrofy doprowadził splot wydarzeń, na który złożyły się niesprzyjająca pogoda, brak profesjonalnego przygotowania tej misji i słabo przeszkolona załoga, na którą wywierano presję. Kiedy padło hasło "Zmieścisz się, śmiało" podjęli nieracjonalną próbę lądowania, która doprowadziła do tragedii.
Wspominał Pan kiedyś, że chciałby poznać treść ostatniej rozmowy, jaką z pokładu samolotu odbyli bracia Kaczyńscy. Po co?
To tylko szczegół. Być może wiedzielibyśmy więcej, co działo się za plecami pilotów, jak dużą presję wywierano na załogę. Co musiało się dziać, aby ktoś zbagatelizował powtórzony kilkanaście razy komunikat "terrain ahead" oraz "pull up", "pull up". Szukając wyjaśnienia, rozmawiałem z wieloma pilotami wojskowymi i cywilnymi na temat zapisów wydarzeń z kokpitu. Żaden z nich pilotów nie lądowałby w tej sytuacji. Żaden!
Pewnie i teraz któreś z mediów opublikuje materiał o nowych ustaleniach w sprawie katastrofy. Czy Pan czyta takie doniesienia?
Czytam dużo, ale na pewno nie wszystko, co ukazuje się o katastrofie w Smoleńsku. Teraz już raczej na spokojnie i z ciekawości, bo lubię wiedzieć, co nowego wymyślono w tej sprawie. Byłem nawet na kilku prezentacjach speckomisji Antoniego Macierewicza. Nie działały na mnie prezentacje czy inscenizacje o rozrywaniu puszek, wybuchach i gotowaniu parówek. Te doświadczenia były kuriozalne i zabawne, ale na pewno nie na poziomie, którego oczekiwalibyśmy od fachowców.
Dlatego powiedział pan, co wymyślono, a nie co ustalono?
Zapowiadany raport Antoniego Macierewicza nakręca część sympatyków PiS, podsyca emocje, choć teraz już chyba mniejszym stopniu niż kiedyś. Ta komisja wydała wiele milionów złotych, aby znaleźć błędy w raporcie Millera. Niczego ważnego nie ustaliła. Choćby sprawa przeprowadzenia ekshumacji ciał ofiar, naruszała uczucia bliskich. Sam ciężko to przeżywałem. Na końcu okazało się, że nie przyniosło to żadnych ważnych dowodów, poza ustaleniem, tego, co było do przewidzenia, że zdarzały się przypadki pomylenia fragmentów ciał ofiar. Rozumiem, że dla niektórych rodzin było to ważne. Ja nie miałem potrzeby przechodzenia tego ponownie i otwierania trumien. Po co?
Co Pan pamięta z dnia katastrofy? W jaki sposób dotarła do Pana tragiczna wiadomość?
Grabiłem liście w ogrodzie, gdy zadzwonił telefon z pytaniem, czy tata był w samolocie, który rozbił się w Smoleńsku. Dokładnie nie wiedziałem. Kiedy w czwartek z nim rozmawiałem, nie było jeszcze wiadomo, że poleci na uroczystości do Katynia, zastępując ministra Bogdana Klicha, który podjął tę decyzję w piątek rano. Zadzwoniłem pod telefon taty, ale nie odebrał. Dopiero Ewa, żona ojca, potwierdziła, że był na liście pasażerów.
Jaki był Pański ojciec prywatnie? W ciągu tych 10 lat były sytuacje, kiedy szczególnie go brakowało?
Tata starał się, aby cała rodzina spotkała się co jakiś czas na niedzielnych obiadach. Na co dzień był bardzo zapracowany i nie mógł być ojcem i dziadkiem dostępnym zawsze dla mnie i moich córek. Wtedy spędzaliśmy cudowne rodzinne chwile w ogrodzie rodzinnego domu. Mieliśmy bliskie relacje, pomimo obowiązków znajdował czas, aby pograć w tenisa. Czasami udawało się wyskoczyć na narty na parę dni.
Brakowało go zwłaszcza w trudnych chwilach dla rodziny. Kiedy opiekowałem się schorowaną babcią, później dziadkiem. Myślałem 'tato, dlaczego ciebie tutaj nie ma". Ojciec należał do osób, które trzymają wszystkie sprawy mocno w garści. Kiedy nagle go zabrakło, wielka odpowiedzialność za opiekę nad dziadkami, dom rodzinny, za kredyt, spadła na mnie. Miałem 32 lata, dwójkę dzieci i zajęcia zawodowe w kilku miejscach i musiałem przestawić życie na zupełnie inne tory.