Ma tylko dwie walizki i tysiące wierszy. Rozmowa z panem Markiem - bezdomnym poetą
Po raz pierwszy usłyszeliśmy o Panu Marku zimą. Czytelniczka "Wirtualnej Polski" codziennie w drodze do pracy mijała bezdomnego mężczyznę pochłoniętego lekturą. Pewnego dnia zatrzymała się i zapytała "Panie, co pan tam czytasz?". Bezdomny odpowiedział, że uczy się angielskiego, bo "dziś nie wypada nie znać drugiego języka". Jak się okazało, jego lingwistyczne zainteresowania, to był dopiero początek tej niezwykłej historii.
27.09.2017 08:21
Pan Marek kocha klasyczną literaturę, pisze mnóstwo wierszy i nie lubi spać w noclegowniach, bo wg niego bezdomni piją i kradną, a przede wszystkim nie mają nic ciekawego do powiedzenia. W redakcji czasem rozmawialiśmy o Panu Marku, zastanawiając się, jak wygląda jego życie i co się stało, że człowiek o tylu pasjach żyje bez dachu nad głową. Chcieliśmy zadać mu mnóstwo pytań, ale nie wiedzieliśmy, gdzie przebywa. Pewnego dnia dostaliśmy cynk - pan Marek pokazał się na Mokotowie. "Siedzi teraz na ławce, gdzieś pod mostem Siekierkowskim. Trzeba z nim porozmawiać, zanim znów zniknie!". 20 minut później, razem z operatorem, jechaliśmy już taksówką.
Żadne z nas nie widziało wcześniej pana Marka, ale nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że to on. Siedział w samych majtkach na taborecie, naprzeciwko służącej mu za biurko ławki. Na ławce kilkadziesiąt pociętych równo kawałeczków papieru. Każdy świstek ponumerowany i starannie zapisany. Obok pudło, z którego wystawały kolejne karteczki. W sumie było ich około tysiąc. Pan Marek siedział pochylony i w skupieniu zapisywał tysiąc pierwszy kawałeczek. Przerwałam mu, ale nie złościł się. Był uprzedzony, że przyjdziemy. Na moją prośbę założył spodnie i koszulę, usiadł na taborecie, ja zajęłam miejsce na ławko-biurku i zaczęliśmy rozmowę.
Marianna Fijewska, Wirtualna Polska: Panie Marku, kilka miesięcy czekaliśmy na pana, aby przeprowadzić ten wywiad. Co się z panem działo?
Przemieszczałem się to tu, to tam. Czasami jeżdżę na targ, sprzedawać używane buty, ale nigdzie nie wyjechałem. Choć powinienem... do Tworek.
A wie pan, że bardzo dużo ludzi przeczytało artykuł o panu. Byli zachwyceni, że pisze pan wiersze i uczy się angielskiego. Teraz chcą wiedzieć więcej. Chcą poznać pana historię.
Moja historia to jest świat absurdu, tak jak moje wiersze. Bo normalny to na pewno nie jestem.
Dlaczego pan tak mówi?
No bo, czy to jest normalne, żeby w wieku 25 lat, jak mi nie wyszły studia, dawać do gazet ogłoszenia matrymonialne?
Udało się? Znalazł pan żonę z tych ogłoszeń?
Nie... ale wybór był duży. Nie chcę się chwalić, ale wiesz, ile kobiet odpowiedziało na moje ogłoszenia? Zgadnij.
Trzydzieści?
380! Tyle listów dostałem i na wiele nawet odpisałem. Kobiety w większości dużo starsze ode mnie i przede wszystkim wdowy.
Znalazł pan w końcu kobietę, jak to powiedzieć... swojego życia?
Miałem pewną kochankę... Grażynko, jeśli to czytasz, pozdrawiam cię i dziękuję ci za miłe wspomnienia i niespełnione obiecanki.
Czego dotyczyły te niespełnione obietnice?
Grażyna miała się dla mnie rozwieść. Myśmy spotykali się dwa lata, gdy jej męża nie było, bo wyjechał. Cały ten czas mówiła, że go zostawi, ale kiedy w końcu wrócił, powiedziała mi, że nie dostanie rozwodu kościelnego, bo ma dziecko. A matkom księża nie chcieli dawać rozwodu - tak przynajmniej mówiła.
Co najbardziej pan pamięta z czasu waszego związku?
To był romans, ale co to był za romans... ona mieszkała w Rajcy. Pamiętam, że był wtedy stan wojenny i pewnego dnia bardzo chciałem do niej jechać. Wtedy trzeba było mieć przepustkę, żeby wyjechać z Siedlec, której ja oczywiście nie miałem. Wcisnąłem strażnikom kit, że jadę do kopalni, do pracy. Oni nie uwierzyli, ale ja i tak pojechałem. Dotarłem pod samą granicę, żeby tylko się z nią spotkać. Musiałem... Ona wtedy tak bardzo się o mnie martwiła. Bała się, że w końcu i mnie i ją zaaresztują, i że dowie się jej mąż.
Czyli nie ma pan żony?
Nie. Mam tylko brata.
Porozmawiajmy o nim. Czym zajmuje się pana brat?
Siedzi na ławce. Pije. Czasem zbiera puszki. On też byle jak skończył, różnica między nami jest taka, że on ma żonę, która go utrzymuje.
Panie Marku, a od kiedy pan żyje w taki sposób? Od kiedy jest pan bezdomny?
Włóczyłem się czasem, ale właściwie od roku, bo rok temu wyniosłem się od brata. Zabrałem swoje rzeczy i po prostu odszedłem.
Dlaczego tak się stało? Co się wydarzyło, że z dnia na dzień stracił pan dach nad głową?
Nie wiem. Ja nie umiem ci odpowiedzieć. Wydaje się, że może z biedy, ale ja wcale z biednej rodziny nie pochodzę. Mama pracowała na kolei, ojciec był kierownikiem pociągu, a brat, zanim marnie skończył, był kolejarzem. Tylko ja taki ewenement. Stałej pracy nigdy nie miałem. Pamiętam jak przerzucałem worki z miałem, a one takie ciężkie... Potrafiłem zarobić dużo pieniędzy, ale tylko na czarno, na okresowych robotach. Jakoś nie umiałem utrzymać pracy. Potrafiłem na przykład zamknąć się w mieszkaniu i przez trzy dni nie wychodzić. W ogóle.
I co pan w tym mieszkaniu robił?
Recytowałem poezję. Bez przerwy poezję.
Co się stało z tym mieszkaniem?
Wszystko zajął komornik. A mieszkanie miałem duże, w centrum Siedlec. Zapisała mi je matka.
Wyobrażam sobie, że bezdomność to nie jest łatwy orzech do zgryzienia. Jak pan sobie z tym radzi? Słyszałam, że bardzo nie lubi pan noclegowni.
Oj nie lubię, tam śmierdzi i kradną. Ale nic złego nie mogę na nich powiedzieć. Trzeba po prostu wtargać walizy na łóżko, nawet piętrowe, i spać na "jedno oko".
Jak się pan z innymi bezdomnymi dogaduje?
To są bezmózgi... ale ja nie chcę sobie robić wrogów. Powiem tylko, że próbowałem im przeczytać swój wiersz. Zacząłem, a oni nawet słuchali i śmiali się, ale po trzech wersach przerwali: "Dobra dziadek, nie pi****ol. Masz tu wódę, napij się z nami". A ja im odpowiadam: "Czekajcie, ja wam swój wiersz czytam. Nawet jeszcze dobrze nie zacząłem". A jeden z nich już wściekły: "Nie chcesz darmowej wódy?! To wyp****aj stąd!". Taka rozmowa.
Nie wierzę, że na swojej drodze nie spotkał pan nikogo, kto się zainteresował pana poezją.
Dwie osoby. Jeden był studentem, nie miał nogi. I on słuchał. 5 minut, 10, 15... aż w końcu przerwałem i zapytałem: "Nie nudzisz się?". A on "Nie! Czytaj proszę!" i pół godziny mu te wiersze czytałem! Później poznałem magistra budownictwa. Człowiek z bardzo wysoką inteligencją, ale skończył na ulicy, po wypadku. Wiele lat temu potrącił go policjant, z układami i tamten nigdy nie doszedł sprawiedliwości. Zapił się, ale słuchał i słuchał, bardzo długo. A tak, żeby inni... to nie.
Czyli w tym środowisku jest pan samotny…
Nienormalny, a nie samotny. Ale nie powiem na nich już nic złego, bo dostanę w łeb. To są po prostu bardzo zagubieni ludzie.
Jaki był pana najgorszy dzień, kiedy był już pan bezdomny?
1 lipca w tamtym roku. To nie było w noclegowni, tylko gdzieś w parku, tak jak tutaj siedzimy... odszedłem dosłownie na chwilę. Wracam... nie ma moich walizek. Inni bezdomni zabrali mi dwie wielkie walizy. To było straszne.
Co pan miał w tych walizach?
Poezję i pamiętniki. Tysiące stron... Ja piszę od lat. Takim jestem dziwolągiem.
Pan chyba kocha poezję.
Kocham.
A kiedy pan się w niej tak zakochał?
Od kiedy byłem dzieciakiem. Jak chodziłem do liceum im. Bolesława Prusa w Siedlcach, to byłem głównym recytatorem. "Jakiż to chłopiec piękny i młody i jaka obok dziewica...". Taki drugi Mickiewicz to się chyba nigdy nie urodzi, co? Oprócz recytowania grałem też w teatrze, w siedleckim ośrodku kultury.
Kogo pan grał?
Oto siedzi przed tobą błazen ze sztuki "Trzech Króli", genialnej jeśli chodzi o wartość literacką! Sztuka długa, jak cholera, bo trwała aż 2 godziny, ale nikomu się nie nudziło. Byłem błaznem i kiedy się roześmiałem "Ahahahha!", to była sensacja na całe Siedlce. Sztuka się tak spodobała, że zaprosiła nas Warszawa i w 1973 roku występowaliśmy w Sali Kongresowej. To musiało być coś.
Pamięta pan sztukę, w której zagrał Pan po raz ostatni?
To było w klasie maturalnej. Grałem Papkina "Jestem Papkin, lew północy!"... I ja tego Papkina tak zagrałem, że jak po 40 latach liceum wydało broszurę upamiętniającą, to w środku wydrukowano moje zdjęcie. Widać na nim, jak latam po scenie. To była wielka sztuka! Pięć lat temu w Siedlcach zaczepiła mnie jakaś nieznajoma kobieta i powiedziała: "Papkin!". Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi, a ona "Ja pamiętam! W klasie maturalnej, to ty grałeś Papkina!" Niesamowite. Swoją drogą, głupia ta nasza nauczycielka, że za taki wielki dramat wzięła się w ostatniej klasie liceum, tuż przed maturą. Wszyscy myśleli tylko o studiach.
Pan też?
Tak! Myślałem tylko o egzaminach na akademię teatralną. Niestety zdawałem w Warszawie.
Dlaczego niestety?
Po maturze pojechałem na obóz szkoleniowy do Krakowa, szykować się do egzaminów. Mówili mi - ty jesteś dobry, pamiętaj, nie zdawaj do Warszawy, bo cię oleją i na odpieprz przesłuchają. A ja głupi, nie posłuchałem. Mówili wtedy, że na akademię zdaje 900 osób, a wiesz ile przyjmowano? 23. Byłem w grupie 90-osobowej i miałem pecha.
Jak było na egzaminie?
Tak, jak mówili. Wszedłem dosłownie na 7 minut, trochę prozy, trochę poezji i „spieprzaj”. A co, po 7 minutach można wiedzieć o człowieku?
A pan dalej próbował?
Nie. Dałem spokój. Później niby byłem studentem. Przez trzy lata, na biologii.
Teatr a biologia, to duża zmiana.
Ale ja miałem umysł. Pamiętam, że musieliśmy nauczyć się wzorów strukturalnych 32 aminokwasów i ja strasznie olewałem. Na trzecim roku zostało mi do zaliczenia 12 kolokwiów, więc poszedłem do naszego profesora, żeby dał mi ostatnią szansę. Pamiętam, że powtarzał: "Daj ty mi spokój, nie łaź już za mną", ale w końcu podyktował mi pytania. Siedziałem nad tymi zadaniami dwie godziny, ale zaliczyłem. Profesor tylko wybałuszył oczy i przepuścił mnie, ale później i tak mnie wywalili.
Za co?
Szkoda gadać... Chodzi o to, że ja nie mam do końca w porządku z głową. Jak już mówiłem, normalny to ja na pewno nie jestem.
Panie Marku, chciałabym jeszcze zapytać, czy tak na co dzień, na swojej drodze spotyka pan dobrych ludzi?
Gdzie tam. Niedawno jechałem autobusem z dwoma walizami, miałem tam tylko łachy, więc nic takiego by się nie stało, ale... To była godzina wpół do 12, w dzień. Podszedł do mnie Ukrainiec i mówi, żebym wysiadał z tymi walizami. Wiadomo po co, chciał mnie okraść. I powtarza "Wysiadaj, wysiadaj". Trzydzieści osób w autobusie i nikt... nikt nie zareagował. Ja powiedziałem: "Ludzie kochani, zróbcie coś!". I w tym momencie wsiadał do autobusu starszy dziadek o kulach. Usłyszał tę naszą kłótnię i powiedział: "My ci pracę dajemy, a ty się tak odwdzięczasz, że drugiego okradasz? Spieprzaj stąd!" i go tą kulą tak pogonił, że tamten uciekł. To się nazywa znieczulica społeczna. Słyszałaś o tym?
Słyszałam, ale nie zawsze tak jest... Artykuł o panu, który ukazał się w internecie przeczytało naprawdę bardzo dużo ludzi. W komentarzach pisali, że trzymają za pana kciuki i chcą jakoś pomóc.
Ja nie potrzebuję pomocy.
Nie chce pan zmienić swojej sytuacji?
Nie wiem.
Widzę, że pan ma połamane okulary. Może zrzutka na nowe? Albo na ubrania? Albo nowe książki....?
Zbieram książki i mam ich bardzo dużo, o widzisz tam - pełna waliza.
Czy jest coś, cokolwiek, co można dla pana zrobić?
Myślę, że tak... Już raz któryś czytam Biblię. Nowy Testament to jest epika, akcja, sztuka. Wspaniała rzecz, pięknie napisana! Dlaczego księża w kościele tak przynudzają? Może ktoś z was może z nimi porozmawiać, żeby inaczej prowadzili msze? Ja bym chciał, żeby księża myśleli nowocześniej, żeby nie uważali, że tak, jak jest w Ewangelii, to jest i już. Weźmy na przykład rozmnożenie chleba przez Jezusa. Co za dramaturgia! To można odegrać na tysiąc sposobów, opowiedzieć, zaciekawić. A księża przynudzają i nie robią nic.
Co pana tak w poezji urzeka?
Jak się pisze po angielsku, to tylko można dodać "s", czy "ing"... a polski... polski to jest najtrudniejszy i najpiękniejszy język świata. Rymy, rytm, melodia. Na przykład, zamiast powiedzieć umarł możesz powiedzieć: "kapierdnął", "kluchnął", "strzelił w kalendarz"... i to jest piękne.
Przeczyta mi pan kawałek swojego wiersza?
Nic nie przygotowałem specjalnego na dziś, ale to może... może ten będzie dobry. Jakikolwiek, ostatni.
"A czy to moja wina,
że jeszcze do tej pory,
nikt z was mnie nie zabił?
Wcale, raz nawet, ani
i z tego jestem cholernie usatysfakcjonowany.
Z tego, że dotychczas
mnie nie wzięli diabli.
Ja nie strzeliłem w kopyto,
a także nie umarłem,
ani razu nawet
od samego początku świata.
I dlatego nadal
ja po ziemi latam,
za pomocą brykania
po ziemi się przesmradzam,
za pomocą popiardywania"
Nie wiem czy to zjadliwe? Ale wiesz, to jest taki mój świat absurdu.
Od autorki:
Psycholodzy, którzy czytali wywiad i oglądali nagranie sugerują, że pan Marek może chorować tzw. schizofrenię prostą. To bardzo rzadkie zaburzenie, które rozwija się powoli i niepozornie. Człowiek zaczyna obojętnieć na innych ludzi, coraz bardziej zaniedbuje swoje obowiązki i traci zainteresowanie własnym życiem. Mówiąc potocznie - dziwaczeje.
Schizofrenię prostą leczy się farmakologicznie i poprzez psychoterapię. Bardzo ważne jest też wsparcie bliskich. Być może, gdyby rodzice pana Marka wiedzieli o zaburzeniu syna, gdyby jego brat nie pił, a Grażyna zdecydowała się na rozwód z mężem... być może wtedy pan Marek miałby osobę, która wskazałaby mu drogę niewiodąca do bezdomności. Być może byłby teraz wziętym aktorem, albo off-owym poetą, który na zaniedbanego tylko się kreuje.
Każdy bezdomny, razem z przetartymi torbami z Biedronki i dziurawymi walizami na kółkach, dźwiga swój dramat. Ogromny dramat, który, mam wrażenie, za często przypisujemy butelce wódki albo lenistwu.