Ma fejsa, nie ma domu
Takich, jak Sebastian - bezdomnych przed 30. rokiem życia - jest i będzie coraz więcej. Młodzi bez dachu nad głową, jeśli dotrze się do nich w porę, mają największą szansę na zmianę życia. Sebastianowi się udało, bo kiedy poprosił o pomoc, trafił na profesjonalistów.
03.01.2020 | aktual.: 09.01.2020 11:44
Na zdjęciu: Sebastian Adamczyk miał 21 lat, kiedy trafił na ulicę. Brał narkotyki, spał byle gdzie. Dziś wyszedł na prostą i pomaga bezdomnym
Na Starówce wszyscy go znali. Kelnerki z pubów, właścicielki sklepów z tanimi butami, sprzedawcy pamiątek. Miejscy strażnicy, zbierający go z ławek przy ogródkach piwnych, z kratek nad wentylacją, spod drzew, płotów, murów. Imprezowicze z klubów, którym sprzedawał podobną historię.
Historia była taka: wyrzucili go z domu, wyrodni rodzice, tuła się po Polsce, zna już każdy jebany dworzec, ostatnim był ten w Toruniu. Co zrobić, poratuj piątakiem, na jedzenie, na pewno nie na alkohol, słowo honoru.
Albo taka, że właśnie wyszedł z domu dziecka, reszta jak poprzednio. Albo ze szpitala. Albo z poprawczaka.
Z czasem nikt już nie był w stanie ustalić, co w jego historii było prawdą, a co zmyśleniem. Poza piątakiem na jedzenie.
Któregoś dnia po prostu zniknął. Starówce ubył jeden element. Jakby nagle zniknął stojący tu od zawsze pomnik. Miejska tkanka zapamiętała go takim, jakim był: jasne włosy, duże oczy, drobna, szczupła sylwetka.
I 2003 rok urodzenia w pogiętej szkolnej legitymacji.
Ma Facebooka, nie ma domu
Młode brudne ciało nie śmierdzi tak, jak brudne ciało siedemdziesięciolatka. Młodym bezdomnym trochę łatwiej jest się wtopić w tłum, ukryć w tramwaju, ogrzać w sklepie. Pomieszkują w hostelach, squatach, bokiem u znajomych, póki nie nadwerężą ich cierpliwości. Częściej można ich spotkać w pobliżu galerii handlowych, niż dworców. Kiedy zbiorą parę groszy, łatwiej im wejść do fast-foodu, gdzie stoją automaty. Przez nikogo nie zaczepiani wystukują na ekranie hamburgera i frytki w zestawie za parę złotych. Czasem idą do schroniska, biorą prysznic, ładują telefony i śpią na w miarę miękkim materacu.
Jedną nogą są jeszcze w "normalnym" świecie – mają smartfony i konta na Facebooku. Jeśli uda im się złapać darmowe wifi, zaglądają na profile znajomych z "normalnego" życia. Sprawdzają, kto się ożenił, kto zmienił pracę, a kto po pijaku wstawił głupawy post. Nie piszą o sobie, nie wrzucają zdjęć. Choć zapuścili włosy i brody, schudli i zmizernieli, a pod oczami zrobiły im się sińce – w galerii na Facebooku ciągle wyglądają tak, jak w dawnych, lepszych czasach.
Młodych bezdomnych jest coraz więcej. Ale czym jest, jak się zaczyna, jak przebiega i jaką ma skalę to zjawisko – trudno oszacować. Już sama definicja bezdomności może sprawiać trudność, a często uniemożliwić skuteczną pomoc. Według Europejskiej Typologii Bezdomności i Wykluczenia Mieszkaniowego ETHOS bezdomny to ten, w którego przypadku występuje jeden z czterech czynników: brak dachu nad głową, brak mieszkania, niezabezpieczone lub nieodpowiednie mieszkanie.
Choć oficjalne dane mówią o ok. 2,5 tys. bezdomnych w samej Warszawie, może być ich nawet trzy razy więcej.
Dobrze się zapowiadał
Sebastian Adamczyk ma 27 lat. Pracuje w ogrzewalni Towarzystwa Św. Brata Alberta we Wrocławiu. Przyznaje, że trafia do niej coraz więcej młodych osób. Trudno zweryfikować, jakie są prawdziwe przyczyny ich bezdomności. Najczęstszą jest uzależnienie od narkotyków, a coraz częściej dopalaczy. Sebastian widzi, jakie skutki przynosi ich używanie. Z ludźmi po dopalaczach trudno złapać kontakt, zbudować relację, wytłumaczyć, dlaczego warto szukać pomocy.
Sebastian tłumaczyć umie. Podobne doświadczenia ma głęboko w kościach.
Miał 21 lat, kiedy trafił na ulicę. Niby "tylko" na trzy lata. Za to bardzo intensywne. Na początku kręcił się w pobliżu osiedla, na którym wcześniej mieszkał. Zrobił sobie melinę w jednej z piwnic. Z czasem zaczęło do niego docierać, że to nie "na jakiś czas". Że zostanie na ulicy dłużej. Przed znajomymi i rodziną wstydził się, że zmarnował sobie życie. W ich oczach był przecież młodym, "dobrze zapowiadającym się" człowiekiem.
Bał się, że zobaczy go ktoś znajomy, wytknie palcem, oceni. Bo przecież ludzie w jego wieku żyli innymi sprawami: szkołą, pracą, kredytami, ślubami, ciążami i narodzinami. Nosili ubrania, które po zużyciu wrzucali w odruchu serca do żółtych pojemników. Być może dawali takim jak Sebastian parę złotych na ulicy. A może odganiali: "Odejdź, gościu, odejdź".
Więc Sebastian oddalał się od rodzinnego bloku coraz głębiej w miasto. Nocował w parkach, na ławkach, w krzakach, gdzie popadło. Póki było ciepło. Wraz z ochłodzeniem trafiał do suszarni w blokach, pustostanów na bocznicach kolejowych, altan na działkach.
Unikał nie tylko dawnych znajomych, ale i innych bezdomnych.
Brał narkotyki od 16 roku życia. Najbardziej wkręcił się w amfetaminę i metamfetaminę. Miewał stany depresyjne, lęki, paranoje. Wydawało mu się, że ktoś go śledzi, obserwuje, bo takie narkotyki mocno "ryją banię". Więc starał się trzymać z boku. Kiedy trafił na ulicę, był w narkotykowym ciągu od trzech lat bez przerwy. Dlatego za dnia kręcił się daleko od ludzkich skupisk, a nocą szukał noclegu. Opuszczona altana, torba pod głowę, na siebie jakiś koc. I byle do rana.
Deficyt miłości
W ostatnim ogólnopolskim badaniu koordynowanym przez Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej doliczono się ponad 30 tys. bezdomnych w całej Polsce (ma to oznaczać spadek o 9 proc. w stosunku do roku 2017). 80 proc. z nich przebywało w placówkach instytucjonalnych, 20 proc. – w przestrzeni publicznej i tzw. miejscach niemieszkalnych, czyli wszędzie tam, gdzie można znaleźć spontaniczne schronienie (np. garaże, węzły cieplne, altany). Największa grupa bezdomnych to osoby w wieku 41-60 lat (13,8 tys.). Ludzi bez dachu nad głową przed 25. rokiem życia było łącznie 1776.
Piotr Żyłka to dziennikarz, autor książek i jeden z inicjatorów krakowskiej "Zupy na Plantach", przestrzeni spotkania i budowania relacji z wykluczonymi, jak mówią o niej sami twórcy. Zastrzega, że bazuje tylko na własnych obserwacjach. A te są takie, że osób w okolicach trzydziestki – bo często trudno jest określić ich faktyczny wiek – widzi na Plantach coraz więcej. Na początku były to pojedyncze przypadki, teraz jest więcej. Trudno oszacować ich realną liczbę, bo nie prowadzą takich statystyk. Na początku działalności "Zupy…" obecność młodych była zaskoczeniem – dominowali raczej starsi mężczyźni. Dzisiaj już krakowskich wolontariuszy to nie dziwi.
– Dla mnie osobiście na początku zaskakujące było też to, że sporo młodych bezdomnych osób ma za sobą doświadczenie domu dziecka. Przed Zupą w ogóle sobie nie zdawałem z tego sprawy – mówi Piotr Żyłka. - Ci młodzi ludzie mają w sobie deficyt zdrowych relacji, miłości, kompetencji społecznych.
W Polsce nie ma systemu, który umożliwiałby wychowankom domów dziecka i rodzin zastępczych łatwiejsze wejście w dorosłość. Rok przed ukończeniem pełnoletności wychowankowie domu dziecka powinni wskazać przyszłego opiekuna usamodzielnienia. Może być nim pracownik socjalny, wychowawca, pedagog. Opiekun ma doradzać, podpowiadać drogę, ale przede wszystkim dobrze znać najbliższe otoczenie swojego podopiecznego (rodzinę, znajomych, szkołę).
Ale, jak wskazują wyniki kontroli NIK z 2015 r., opiekunów usamodzielnienia brakuje. Jeśli wychowanek domu dziecka sam nie znajdzie pracy, dachu nad głową lub jeśli opieki nad nim nie przejmie wychowawca z domu dziecka, możliwe, że trafi na ulicę. Z 808 zbadanych przez NIK wychowanków domów dziecka, 112 wróciło do swojego dysfunkcyjnego środowiska. Choć problem bezdomności nie dotyczy jednej grupy społecznej.
– Na "Zupę" przychodzi przekrój społeczeństwa – mówi Piotr Żyłka. – Być może młodym, przez to, że mają jeszcze spore zasoby energii, jest nieco łatwiej. Jeśli są chętni, łatwiej ich zaktywizować, podjąć działania, które doprowadzą do czegoś dobrego. Celowo unikam stwierdzenia "do wyjścia z bezdomności", bo to bardzo trudny i skomplikowany proces. Doświadczenia i modele z innych krajów pokazują, jak ważna jest aktywizacja społeczna. - Tymczasem często jest tak, że bezdomni są wysyłani do pracy, po czym szybko ją tracą i wracają na ulicę – mówi Żyłka. - Bo nie potrafią żyć, nigdy nie doświadczyli normalnych relacji i zachowań. W dobrze funkcjonujących placówkach na aktywizację społeczną poświęca się, powiedzmy, 70 proc. czasu, a 30 na pracę zarobkową. To bardzo ważne.
Z rozmachem
Po rozwodzie rodziców Sebastian zaczął ćpać jeszcze więcej niż wcześniej. Uczył się dobrze, ale zaczął znikać ze szkoły. W końcu go wyrzucili – pierwszy raz tuż przed maturą. Wkrótce zaczęły się "poważne imprezy". Przetestował wszystko oprócz heroiny. Bo nie chciał się kłuć. Wiedział, jak niszczy to ciało i umysł, jak bardzo wciąga.
- Było dobrze, póki były pieniądze – mówi. – Zdarzały się też gorsze okresy. Byłem uzależniony, musiałem ćpać, a brakowało mi kasy. Narobiłem długów, a żeby je spłacić, brałem wszystkie możliwe chwilówki. Spłacam je do dziś.
Żeby się pozbyć długów zaczął wynosić wartościowe rzeczy z domu. Wtedy jego mama nie wytrzymała. On tej chwili nie pamięta dokładnie - przez ćpanie ma duże dziury w pamięci. Pewnie wykrzyczała, żeby wynosił się z domu i nie wracał. Wie, że wziął ze sobą trochę zioła, amfetaminy i wyszedł. Był naćpany, więc kompletnie go to nie obchodziło. Był przekonany, że za chwilę wróci. Chwila trwała dwa tygodnie. Wrócił z obietnicą poprawy. Ale znowu przyćpał, i to z rozmachem.
Znalazł pracę w ochronie. Szybko awansował, został dowódcą ochrony w centrum handlowym. Któregoś dnia nie wytrzymał. Wziął z firmowego sejfu kilka tysięcy i poszedł w tango. Zawsze miał tak, że jak imprezy, to na bogato. Hotele za 300 zł za dobę, panie do towarzystwa, znajomi. Przypadkowi ludzie, którzy chcieli za darmo się naćpać.
Z ochrony go wyrzucili, więc znowu ulica, altany, dworce. Dorywcza robota przy roznoszeniu plakatów za 80 zł dniówki - starczało na jeden gram i paczkę fajek. Kiedy znowu uprosił mamę, że będzie lepiej, znowu poległ i zaczął staczać się na samo dno. Wtedy już nic się dla niego nie liczyło. Byle się naćpać, nieważne gdzie i jak. Któregoś dnia uświadomił sobie, że dalej tak być nie może. I zrobił, jak mówi, "najgłupszą rzecz w życiu". Znalazł coś ostrego i podciął sobie żyły.
Leczenie albo ulica
W 2019 r. pracownicy fundacji "Po Drugie" policzyli bezdomnych w wieku 17-25 lat. W ciągu dwóch nocy w placówkach i na ulicach znaleźli 105 osób, z czego prawie jedną trzecią w pustostanach, altanach, ogródkach działkowych, przy dworcach i restauracjach z fast-foodem. Jedna trzecia zliczonych była pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Przez to, że rzadziej trafiają do schronisk czy noclegowni, są niewidoczni dla oficjalnych statystyk. Niewidzialni.
Do "niewidzialnych" dociera fundacja Spe Salvi z Białegostoku. Zajmuje się streetworkingiem - pracą z bezdomnymi, chorymi i uzależnionymi w ich najbliższym środowisku, często właśnie na ulicy, squatach lub innych miejscach schronienia. - Specyfika kłopotów najmłodszych bezdomnych napawa smutkiem. Są to osoby młode, a już dotknięte poważnymi problemami, także trwałymi zaburzeniami psychicznymi. W ich przypadku wychodzenie z bezdomności łączy się także z leczeniem i terapią uzależnień – mówi Monika Lewko, streetworkerka Spe Salvi.
Jej zdaniem wykluczenie społeczne ciągle bywa przekazywane z pokolenia na pokolenie. - Osoby wychowane w domu, w którym nie ma autorytetów, powielają złe schematy, nasiąkają nimi. U młodych bezdomnych coraz większym problemem są też dopalacze. Rodzice uzależnionego nastolatka są często doprowadzeni do ostateczności. Dla nich jedynym rozwiązaniem jest postawienie ultimatum: albo leczenie, albo ulica.
W przypadku młodych bezdomnych liczy się szybkość reakcji - im szybciej dotrze się do takiej osoby, tym większa jest szansa na pomoc. Młodzi nie przeszli jeszcze całego, często wieloletniego cyklu przebywania na ulicy. Jeszcze dobrze jej nie znają, w warunkach "miejskiej dżungli" poruszają się po omacku, jej zagrożenia testując na własnej skórze. Jednocześnie nie są jeszcze pozbawieni wiary w wyjście z bezdomności. A wiara ta gaśnie wraz z upływającym na ulicy czasem.
Z doświadczenia streetworkerów wynika, że szczególnie zagrożone są osoby, które z różnych powodów nie mieszczą się w powszechnie przyjętej "normie". Tyle że polski system opieki społecznej zdaje się ich nie zauważać. W 2016 r. w Warszawie zamknięto jedyny w mieście hostel interwencyjny dla młodzieży LGBT, prowadzony przez Stowarzyszenie Lambda. Działał rok. Pomógł 68 osobom. Dawał dach nad głową, wyżywienie, wsparcie psychologiczne i pomoc pracownika socjalnego. Jego działalność zawieszono, bo Lambdzie nie udało się zdobyć dofinansowania na jego utrzymanie.
Czym jest dom
Sebastian całe życie był ateistą i przeciwnikiem Kościoła katolickiego. Ale wtedy, w altanie, myślał czasem: "Boże, jeśli tam w ogóle jesteś, to pomóż mi z tego wyjść".
Kiedy podciął sobie żyły, nie wykrwawił się. Zasnął. A rano obudził się żywy.
Przeklinał Boga i przeklinał siebie. Bo nawet tego nie potrafił: skutecznie się zabić. Ale jeszcze wtedy nie wiedział, że ostre narzędzie i rany na nadgarstkach to początek czegoś nowego.
Wiedział za to, że jeśli chce żyć, to musi rzucić ćpanie. Żyjąc na ulicy i nocując w pustostanach, wychodził z fizycznego uzależnienia. Żeby nie umrzeć, zmniejszał dawki i częstotliwość brania.
Wracał do altanki, z której właściciel parę razy go wyrzucał. Przed Sebastianem inni bezdomni też w niej koczowali. Kilku zamarzło, właściciel musiał tłumaczyć się prokuraturze. Nie, nie pytał, czy może mu pomóc. I dziś Sebastian nie ma do niego pretensji, nawet go rozumie. Nie każdego stać na to, by angażować się w czyjeś pokręcone życie.
Mówi, że "w końcu nie wytrzymał". Poszedł do Towarzystwa św. Brata Alberta, poprosił o miejsce w ogrzewalni, gdzie mógłby się przespać, umyć, stanąć na nogi. Potem jeszcze parę razy wracał do narkotyków i tracił miejsce w schronisku. Wtedy dowiedział się o MiserArt – projekcie, który idzie krok dalej. Przez sztukę i kreatywność przywraca do społeczeństwa. MiserArt to także dom, w którym ludzie o różnych historiach od nowa uczą się relacji. Często po raz pierwszy widzą, czym może być normalność.
Sebastian w Miserarcie zajmuje się m.in. stolarką. Tworzenie drewnianych mebli pozwala się uspokoić, skupić myśli. Dziś wie, ile dzięki ciężkiej pracy można zbudować. I jak niewiele wystarczy, żeby omsknęła się ręka.
Dotrzeć do serca i dać dach nad głową
Grzegorz, lat 27, kilka lat temu trafił na Dworzec Centralny.
Matka Grzegorza wraz z bratem odziedziczyła willę po rodzicach. Nie uregulowała formalności spadkowych, przez kilkanaście lat mieszkali wszyscy razem, aż wuj się w zbuntował. Zabrał klucze, wskazał drzwi.
Jego mama tułała się po ulicach i mieszkaniach uczynnych sąsiadów. W końcu trafiła do schroniska. Grzegorz wegetował na dworcu. Mama czasem go odwiedzała. Razem szli na coś ciepłego do baru mlecznego, bo matce po długim życiu została ciepła kurtka i parę groszy z emerytury. Mówiła: "Grzesiu, pojedź ze mną". Ale on długo nie chciał szukać pomocy, bo "nie pozwalał mu na to honor".
Złamał się po kilku latach. Poszedł do schroniska. Z łatwością łapał fuchy na budowach. Wynajął niewielkie mieszkanie niedaleko starego domu. Schronili się tu razem z matką i chyba tutaj oboje zostaną do końca.
Pierwszym krokiem do ratowania człowieka jest to, by przyjął wyciągniętą do niego rękę. Monika Lewko ze Spe Salvi mówi, że w pracy streetworkera najważniejsze jest zbudowanie zaufania z bezdomnym. Można grać pozorami, udawać troskę, ale w taki sposób nie dotrze się do serca.
Na początku są słuchające oczy i pytania, w których nie ma oceny. Potem jest kluczowe pytanie - o życie. O historię, którą człowiek ze sobą przyniósł. Później Monika ustala najbardziej podstawowe rzeczy: gdzie bezdomny śpi, co je, czy ma dokumenty. Nie zawsze udaje się tak, że ten pytany zaufa. Ale się zdarza.
Streetworker nie jest osobą decyzyjną. On towarzyszy, daje narzędzia i podpowiada rozwiązania. Ale to bezdomni decydują. Monika tylko wskazuje kierunek. Ważne, żeby osoba bezdomna miała pewność, że nawet jeśli upadnie, może do niej przyjść i porozmawiać. "Ok, nie udało się, ale masz kolejną szansę. Próbuj".
Jak? Klasyczna droga wiedzie od schroniska, przez pracę i podjęcie terapii uzależnienia, a przez to wszystko osiągnięcie tzw. gotowości mieszkaniowej. Ale istnieje też odwrotny kierunek.
Badaczka bezdomności Julia Wygnańska wskazuje na model "Najpierw mieszkanie" (ang. housing first), według którego podstawą powrotu do normalnego życia jest posiadanie dachu nad głową. Mieszkanie, pisze Wygnańska na stronie Biura Funduszy Europejskich i Polityki Rozwoju, to także "prywatność, przewidywalność otoczenia społecznego i materialnego, oraz perspektywa długoterminowego pobytu". Dla młodych wydaje się to szczególnie ważne. W przeciwieństwie do osób starszych, nie mają doświadczenia własnej rodziny, życia w związku, odpowiedzialności za codzienne sprawy. Dzięki mieszkaniu mogą się tej odpowiedzialności nauczyć.
Model "najpierw mieszkanie" nie zakłada, że bezdomni dostają własny kąt, nad którym nikt nie ma kontroli. Muszą zaakceptować podstawowe warunki: wizyty pracownika socjalnego w mieszkaniu, przestrzeganie umowy najmu i płacenie czynszu na czas. Klucze do mieszkania ma nie tylko lokator, ale też wspierający go zespół i pracownik socjalny.
Na razie jednak w Polsce program pozostaje w sferze planów.
Innej opcji nie ma
Z Sebastianem rozmawiam tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Od kilku lat każdą Wigilię spędzał w Miserarcie i bardzo się do tego przywiązał.
Ale rozmawiał już z mamą i wstępnie się umówili. - Może w te święta uda nam się spotkać i pogadać, bez wzajemnych pretensji – mówi.
Zapewnia, że teraz musi być już tylko dobrze. Innej opcji nie ma.
Mariusz Sepioło. _Reporter. Publikuje w m.in. w "Tygodniku Powszechnym", "Polityce", Magazynie Wirtualnej Polski i "Gazecie Wyborczej". Autor książek reporterskich: "Ludzie i gady" (wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w więzieniu i "Himalaistki" (wyd. Znak, 2017) oraz "Nanga Dream" (wyd. Znak, 2018).