Łukaszenka uderza w Polaków, by obronić swoją pozycję. Ale robi to też w imieniu Kremla (OPINIA)
Obecna sytuacja na Białorusi to być albo nie być dla Łukaszenki. Ale to również laboratorium radzenia sobie z tego typu protestami dla Rosji. Przy okazji Kreml uczy się, jak grać kartą antypolską.
27.03.2021 07:23
Dlaczego białoruskie władze zdecydowały się na zatrzymanie Andżeliki Borys, prezes Związku Polaków na Białorusi, oraz dziennikarza Andrzeja Poczobuta? W jakim celu Borys została skazana na 15 dni aresztu? Wytłumaczenie jest najprostsze z możliwych - zrobiły tak, bo mogły.
I wcale to nie koniec. Aleksander Łukaszenka jest przekonany, że bez Polaków do tak burzliwych protestów na Białorusi by nie doszło. Poza tym Polska jest dla niego wygodnym celem ataków. Przerzucanie na nas odpowiedzialności za rozwój sytuacji we własnym kraju jest wygodnym mechanizmem zarządzania kryzysem. Dlatego trzeba się przygotować, że takie akcje będą się powtarzać. I w najbliższych tygodniach, miesiącach - i w kolejnych latach.
Tygiel trzech kultur
Pozornie Polskę i Białoruś nic nie łączy. To znaczy łączy nas dużo, ale to wszystko dotyczy przeszłości - całe wspólne dziedzictwo można znaleźć w podręcznikach do historii. Współcześnie wspólnego mianownika nie ma. Kwestii, którymi żyją wspólnie Polacy i Białorusini, wskazać się nie da.
Dotyczy to także obecnych protestów. Gdy wybuchły w sierpniu ubiegłego roku, wzbudziły autentyczny entuzjazm w Polsce, fala sympatii do demonstrujących Białorusinów była szczera i prawdziwa. Ale jak szybko się pojawiła, tak szybko zgasła. W Polsce zdjęcia, filmiki z protestów w Mińsku i innych białoruskich miast szybko zlały się w jedno i przestały zajmować. Sprawa białoruska z czołówek gazet spadła na dalekie strony, do rubryki "Krótko". W żaden sposób nie da się jej podciągnąć pod coś, co można by określić hasłem "Mińsk-Warszawa, wspólna sprawa". W naszej agendzie dziś nic takiego znaleźć się nie da.
Ale mimo to nie da się obronić tezy, że Polaków i Białorusinów nic nie łączy, że nie mamy ze sobą nic wspólnego. Owszem, na poziomie politycznym, na płaszczyźnie współpracy naszych państw tego typu zagadnień nie ma. Gdyby jednak pogrzebać w naszym wspólnym dziedzictwie głębiej, to nagle okaże się, że wspólny mianownik znaleźć bardzo łatwo.
Gdzie? Sugestywnie pisze o tym Natalla Babina, pisarka, dziennikarka białoruskiej gazety "Nasza Niwa". "Budka to lokalna nazwa domu przy kolei. Za Polski w biurokratycznym żargonie nazywano tak typowe mieszkania służbowe dla rodzin kolejarzy. My nazywamy je po prostu Budką. (…) Choć Budkę zbudowali Polacy za sanacji, to ponoć za cara, a może nawet wcześniej, w tym miejscu stała chata" - pisała w swojej powieści "Bodaj Budka", która po polsku ukazała się w zeszłym roku.
Książka jak książka, nic szczególnego. Ale jedno pokazała niezbicie: jak silne są ze sobą zrośnięte kultury Polski, Białorusi i Ukrainy (Babina ma ukraińskie pochodzenie). Przez całą powieść te trzy natury przenikają się między sobą bez ustanku, stanowią jeden wielki tygiel, w którym w żaden sposób nie da się wyraźnie oddzielić pierwiastka polskiego od białoruskiego, ukraińskiego od polskiego, białoruskiego od ukraińskiego. Każdy jest inny, ale też wszystkie są ze sobą tożsame. Tak to wygląda na kartach powieści Babiny.
I w tym miejscu widać wspólny mianownik. O ile politycznie z Warszawy jest dalej do Mińska niż do Londynu, to już kulturowo jesteśmy bardzo silnie zrośnięci. Z tego powodu Polacy tak szybko podchwycili specyfikę protestów na Białorusi, tak łatwo utożsamili się z ich losem. Zdarzenia ostatnich miesięcy pokazały, że nasze narody łączy więcej niż widać w codziennej agendzie.
Karta antypolska
Ta symbioza kulturowa jest bardzo silna, ale jednocześnie jej siła oddziaływania na rzeczywistość polityczną jest bardzo nikła. Widać wyraźnie, jak silną tego świadomość ma Aleksander Łukaszenka. To jest jeden z powodów, dla których doszło do zatrzymania Poczobuta, aresztowania Andżeliki Borys.
Wyraźnie widać, że białoruski prezydent chciałby zbudować mit "złego Polaka" mieszającego w mińskich sprawach. To wygodne. Z jednej strony świadomość Polski jest silnie wrośnięta w świadomość Białorusinów. Z drugiej strony Warszawa nie ma wielkiego pola manewru, możliwości przekładania więzi kulturowych na politykę. W tym sensie Polacy stają się poręcznym chłopcem do bicia. Łukaszenka z tego chce skorzystać.
Oddzielna sprawa, że wiele w ten sposób nie ugra. Z prostej przyczyny. Relacje polsko-białoruskie nie są tak złożone jak polsko-ukraińskie czy polsko-rosyjskie. W skrócie - dużo mniej w nich min. Z tego powodu też w Białorusinach silnej niechęci do Polaków wzbudzić się nie da. Wspólne więzi kulturowe okażą się silniejsze niż polityczna rozgrywka.
Ale też na obecne napięcie polsko-białoruskie nie należy patrzeć jako na prosty polityczny konflikt. Obecne zdarzenia na Białorusi to być albo nie być dla Łukaszenki. Ale to również laboratorium radzenia sobie z tego typu protestami. Mińsk jest dziś bardzo ważny dla Moskwy. Władze na Kremlu na pewno starannie analizują sytuację na Białorusi. Bo wiedzą, że wcześniej lub później staną przed podobnym problemem – i teraz zdobywają doświadczenia potrzebne do tego, żeby umieć takie kłopoty rozładować po swojej myśli.
I to jest w tym wszystkim dla nas najgroźniejsze. Bo jeśli system stworzony przez Putina poczuje się zagrożony, to jednym z elementów obrony stanie się gra kartą antypolską - tak jak teraz robi to Łukaszenka. Tyle że Rosja tą kartą będzie grać dużo ostrzej. Jej siła oddziaływania jest większa, siłą rzeczy oberwiemy dużo mocniej niż teraz. Warto o tym pamiętać. I już teraz się przygotować do tego, że za chwilę Polacy mogą się znaleźć na celowniku nie tylko Mińska, ale również Moskwy. Taka jest konsekwencja napięć politycznych w Europie Środkowo-Wschodniej.