ŚwiatŁukasz Warzecha: Wiktor Janukowycz i Wojciech Jaruzelski - zbrodniczy bliźniacy

Łukasz Warzecha: Wiktor Janukowycz i Wojciech Jaruzelski - zbrodniczy bliźniacy

Łukasz Warzecha: Wiktor Janukowycz i Wojciech Jaruzelski - zbrodniczy bliźniacy
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | Igor Kovalenko
Łukasz Warzecha
20.02.2014 18:20

Wojsko strzela do ludzi. Padają trupy. Milicja bezlitośnie bije, niezależnie od wieku i płci. Także strzela. Ludzie, którzy domagają się wolności, umierają na ulicach w kałużach krwi. Brzmi znajomo? Ale to niekoniecznie Ukraina AD 2014. To także Polska Rzeczpospolita Ludowa AD 1970 czy 1981 - pisze Łukasz Warzecha w WP.PL.

Niedawno wziąłem udział w konferencji na temat skutków Okrągłego Stołu, którą w sejmie zorganizowała Solidarna Polska. Na sali było sporo młodych ludzi - na oko w wieku licealnym. To by znaczyło, że Okrągły Stół to dla nich historia, której sami nie przeżyli, zaś stan wojenny jawi im się jako wręcz prehistoria, równie odległa co II wojna światowa albo i konfederacja barska.

Zdawałem sobie sprawę, że długie przemówienia do nich nie trafią, starałem się więc przedstawić sprawę w sposób obrazowy. Z Okrągłym Stołem - wyjaśniałem - było trochę jak z sytuacją z jakiegoś ponurego thrillera. Proszę sobie wyobrazić, że bohater filmu zostaje uprowadzony i przez lata jest przetrzymywany w lochu czy piwnicy przez swojego okrutnego oprawcę. Oprawca regularnie bije, głodzi, gwałci i dręczy na wszelkie możliwe sposoby. Każdą próbę oporu okrutnie karze. W końcu jednak trochę łagodnieje, może zacząwszy wierzyć, że uwięziony nie jest już w stanie mu się przeciwstawić. Pewnego dnia oznajmia: "Umówmy się, że ja wypuszczę cię z domu, ale tylko na jeden dzień. Trochę sobie pospacerujesz, a wieczorem wrócisz do piwnicy. Tylko nie zawiadamiaj policji!".

Więzień korzysta z oferty. Wychodzi, przez cały dzień korzysta z chwilowej wolności, po czym wieczorem posłusznie wraca do swojego więzienia. Co powiedzielibyśmy o kimś takim? Że jest kompletnym idiotą. Albo, że cierpi na ciężki przypadek syndromu sztokholmskiego, czyli uwielbienia ofiary dla swojego oprawcy, czego najsłynniejszym przykładem była Patricia Hearst, w latach 70. porwana przez amerykańską lewacką bojówkę, do której następnie przystała. Przecież - co jest oczywiste dla każdego trzeźwo myślącego - z bandytą się nie umawiasz. Zawarte z nim porozumienie nijak cię nie wiąże i należy wykorzystać pierwszą możliwą okazję, aby uciec i sprowadzić pomoc. A jeśli się inaczej nie da - bandytę zabić, by się ratować.

Tymczasem dawna opozycja głównego nurtu zachowała się dokładnie jak posłusznie wracający wieczorem do swojego więzienia nieszczęśnik. Syndrom sztokholmski to najłagodniejsza diagnoza. Owszem, rozmowy Okrągłego Stołu były szansą i należało do nich usiąść. Ale utrzymywanie w mocy zawartych podczas nich - oraz w fazie poprzedzającej, nawet ważniejszej - porozumień, gdy było już jasne, że Polacy masowo odrzucili w częściowo wolnym głosowaniu komunistów, było absurdem, głupotą, a może nawet formą zdrady.

Dlaczego zacząłem od współczesnej Ukrainy? Bo dziś ogromna część Polaków przeżywa głęboko to, co się tam dzieje. Wśród tych, którzy się tymi wydarzeniami interesują, trudno chyba znaleźć osoby, które nie uważałyby, że Janukowycz powinien ponieść odpowiedzialność za rozlew krwi własnych obywateli. To się wydaje oczywiste, choć pamiętajmy, że wygrał wybory, co do których nie było zasadniczych zastrzeżeń. Jak to zatem możliwe, że często ci sami ludzie, w części całkiem młodzi, nie są równie stanowczy w kwestii polskich zbrodniarzy? A przecież ich legitymacja do jakichkolwiek siłowych działań była znacznie mniejsza niż legitymacja, bądź co bądź, demokratycznie wybranego Janukowycza - była właściwie zerowa. Ich nikt nie wybierał - zostali Polakom narzuceni.

Gdy piszę te słowa, ukraińska opozycja informuje o być może nawet 100 ofiarach najnowszych starć. W grudniu 1970 r., gdy ministrem obrony jest Wojciech Jaruzelski, wojsko strzela do robotników, idących do pracy w stoczni, o co apelował do nich wicepremier PRL Stanisław Kociołek. W sumie w starciach z wojskiem i milicją ginie ponad 40 osób, ponad 1000 jest rannych. 11 lat później, gdy Jaruzelski jest faktycznym dyktatorem, w szturmie na kopalnię "Wujek" śmierć ponosi dziewięciu górników. Ofiar reżimu jest oczywiście znacznie więcej, w tym mnóstwo o mało dziś znanych nazwiskach.

Wtedy w Polsce i dziś na Ukrainie władza zabija własnych obywateli w obronie swojego stanu posiadania, swoich przywilejów, stanowisk, komfortu. A może po prostu życia. Jest jednak różnica. Janukowycz jest na razie poza zasięgiem sprawiedliwości. Jaruzelski, Kociołek, Kiszczak i inni uczestnicy przestępczego związku, jakim była komunistyczna dyktatura, mogli odpowiedzieć za swoje czyny, gdyby dawna polska opozycja po 1989 roku nie zachowała się jak ofiara, naznaczona syndromem sztokholmskim.

Sprawa jest w gruncie rzeczy prosta. Jeśli dziś potępiamy Janukowycza, współczujemy Ukraińcom, chcemy im pomóc - nie możemy zarazem uważać, że peerelowskich zbrodniarzy trzeba zostawić w spokoju. Chyba że lubimy być skrajnie niekonsekwentni.

Łukasz Warzecha specjalnie dla Wirtualnej Polski

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (0)
Zobacz także