Łukasz Warzecha: "Tęczowy piątek" – indoktrynacja kuchennymi drzwiami
Trudno mi sobie wyobrazić rzecz bardziej irytującą, niż ideologiczne urabianie mojego dziecka bez mojej zgody. Do wychowania dzieci zgodnie z naszymi przekonaniami daje nam prawo konstytucja w artykule 48. Dzisiejszy "tęczowy piątek" to przykład ideologicznego ataku na dzieci za plecami rodziców. Szczęśliwie, nie udało się go przeprowadzić z ukrycia.
Co może być złego – mówią postępowcy i lewicowcy – w wyjaśnianiu młodym ludziom, że należy być tolerancyjnym, a homofobia to coś złego? Teoretycznie nic. Problem w tym, jak środowiska, które organizują "tęczowy piątek", definiują jedno i drugie. To zresztą nie jest problem nowy, bo manipulacja definicjami trwa od lat.
Nie mylmy tolerancji z radosną akceptacją
Absurdalne poszerzanie pojęcia tolerancji jest zabiegiem chyba najstarszym. Choć łaciński czasownik tolerare oznacza "znosić coś", a więc godzić się z istnieniem czegoś, choćby z niechęcią – zdaniem lewicy w odniesieniu choćby do mniejszości seksualnych ma oznaczać radosną akceptację. Każdy sceptycyzm wobec postulatów środowisk LGBT, ich sposobu działania, głoszonych tez może zostać uznany za przejaw nietolerancji.
Nie wolno krytykować, bo to brak tolerancji? Bzdura. Zamykanie ust tym, którzy widzą sprawy inaczej, jako wrogom tolerancji, to w istocie działanie przeciwko wolności słowa, która w kwestii homoseksualistów i tak jest już ograniczona. Pojęcie homofobii pełni podobną funkcję: oskarżenie o nią ma zamknąć usta krytykom agresywnej polityki, prowadzonej przez środowiska LGBT.
Pozornie nie chodzi o nic więcej jak tylko zapobieganie przejawom wrogości wobec "innych". Tyle że nie znamy żadnych statystyk, które uzasadniałyby przeprowadzenie tego typu akcji o ogólnopolskim zasięgu. Kampania Przeciw Homofobii twierdzi, że w każdej klasie jest przynajmniej jeden gej czy lesbijka. Ciekawe, na podstawie jakich badań KPH stawia taką tezę.
KPH twierdzi też, że z jej badań wynika, że 70 proc. uczniów "LGBTQI" (do tego skrótu dochodzą ciągle kolejne literki, trudne do rozszyfrowania) doświadczyło przemocy, a w 30 proc. przypadków doszło do niej właśnie w szkole. Jakie to badania? Na jakiej próbie? Jaką metodą prowadzone? Nie wiadomo. I skąd pewność, że owa przemoc, jakiej mieli doświadczyć homoseksualni uczniowie, miała przyczynę w ich seksualnej orientacji, a nie była zwykłą szkolną przemocą?
Środowiska homoseksualne swoją seksualnością epatują
Przecież nie każdy napad na homoseksualistę wynika z nienawiści do mniejszości seksualnych – nawet jeśli tak chcą to przedstawiać organizacje LGBT. Jeśli podpity żul wyzwie na ulicy geja, zabierze mu pieniądze i da w twarz, to nie dlatego, że jest homofobem, polującym na homoseksualistów, ale dlatego, że akurat homoseksualista mu się nawinął. Gdyby nawinął mu się heteroseksualista, też by zarobił w twarz i stracił portfel. I też zostałby obelżywie wyzwany.
Nie ma żadnego potwierdzenia, że KPH walczy z rzeczywistym problemem. Kampania na swojej stronie internetowej cytuje licealistę Dominika Kuca, który stwierdza: "Tęczowy Piątek pokazuje przede wszystkim, że osoby LGBTQ+ są obecne we wszystkich szkołach. Tak, we wszystkich. Nawet jeśli się ukrywają i nie mówią o swojej orientacji czy tożsamości płciowej nikomu".
Ktoś powinien licealistę Kuca wziąć na korepetycje z logiki, bo jego stwierdzenie ma tyle samo sensu, co gdyby powiedzieć, że policyjna akcja kontroli trzeźwości oznacza, że co drugi kierowca jeździ pijany. Z faktu, że KPH zorganizowała swoją akcję, nie wynika, że jej powody są autentyczne lub powszechne.
Kolejna sprawa to fakt, że środowiska homoseksualne swoją seksualnością epatują. Szkoła nie jest odpowiednim do tego miejscem. Co to kogo obchodzi, czy ktoś woli chłopców, dziewczyny czy jednych i drugich? To wyłącznie jego sprawa. Homoseksualny uczeń ma się uczyć i porządnie zachowywać, a jego łóżkowe upodobania to problem jego i jego rodziców. "Tęczowy piątek" robi zaś z tego prowokacyjny festiwal. Jest to zresztą działanie wyjątkowo perfidne: akcja, podjęta za plecami rodziców, musi wywołać sprzeciwy. A wtedy KPH z tryumfem może pokazywać: zobaczcie, jaka straszna homofobia – z czym my tu musimy walczyć!
No i rzecz najważniejsza: tu gra idzie o znacznie więcej niż tylko o to, żeby teoretyczny klasowy gej nie był nazywany „pedałem” (choć sami homoseksualiści tak o sobie mówią): tu idzie o przedefiniowanie pojęć. To po prostu kwestia cywilizacyjna – niezależnie od tego, jak mocno bojownicy LGBT by temu zaprzeczali. Idzie o to, jak rozumiemy pojęcie normy, jak definiujemy rodzinę. Co jest finałem na tej równi pochyłej? Spełnienie najdalej idących postulatów środowisk LGBT, czyli zgoda na "śluby" homoseksualne i adopcję dzieci czy może coś jeszcze? Stają przed oczami obrazki z niektórych amerykańskich szkół, w których w ramach podobnej postępowej reedukacji dzieciom w wieku ośmiu lat opowieści o homoseksualistach czytają drag queens – komicznie poprzebierani panowie, udający panie. Zjawisko, które normalny człowiek nazwie dziwactwem, już tak nazwane być nie może. Bo to nietolerancja i homofobia.
Szczęśliwie nie działali z zaskoczenia
Przede wszystkim zaś sprzeciw budzi wprowadzanie homoseksualnej indoktrynacji kuchennymi drzwiami, bez wcześniejszej konsultacji z radami rodziców oraz bez wyraźnego stwierdzenia, że uczniowie, którzy nie mają ochoty w tym przedsięwzięciu uczestniczyć lub nie mają na to zgody rodziców (jeśli są niepełnoletni) – nie muszą. Tyle że to jest w zasadzie niemożliwe, biorąc pod uwagę kształt przedsięwzięcia. Jak nie uczestniczyć w akcji, która ma polegać między innymi na udekorowaniu szkoły stosownymi (a właściwie niestosownymi) plakatami? Nie pójść w tym dniu do szkoły?
Szczęśliwie "tęczowego piątku" nie dało się zorganizować z zaskoczenia. Opór części rodziców jest uzasadniony, awantura słuszna. I nie jest to w żadnym wypadku przejaw wrogości wobec samych homoseksualistów. To po prostu obrona normalności, czyli prawa do tego, żeby rodzice zachowywali kontrolę nad tym, co się ich dzieciom w szkołach wciska do głowy.