Łukasz Warzecha o debacie: im dalej, tym Kopacz radziła sobie gorzej
Im dalej, tym Kopacz radziła sobie gorzej, ale jej porażkę przypieczętowała końcówka oraz to, co stało się po debacie. W ostatniej wypowiedzi premier płaczliwie prosiła wyborców o głosy, co wobec słabej sytuacji PO robiło dość żałosne wrażenie. Nie było w tym pewności siebie ani prawdziwej woli zwycięstwa. Jeszcze gorzej było potem. Szydło wyszła do czekających na nią młodych działaczy PiS i wygłosiła pełne werwy przemówienie. Kopacz gniotła się w jakimś telewizyjnym korytarzu i bąkała coś do otaczających ją szczelnie dziennikarzy. Ocena tego, kto wygrał, zależy u widzów często nie od własnych wrażeń, ale od tego, jak kto zachowuje się po starciu. Tu wniosek musiał być oczywisty - pisze Łukasz Warzecha w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Wynik debaty można było przewidzieć: merytorycznie będzie słabo, Ewa Kopacz wpadnie w histerię, Beata Szydło będzie spokojna, niczego nowego się nie dowiemy. Niewiadomą było tylko zachowanie dziennikarzy, zwłaszcza tych nieprzychylnych opozycji, ale tutaj nie było zaskoczenia, ponieważ zamiast nich można było spokojnie zainstalować monitory, wyświetlające pytania.
Wbrew twierdzeniom niektórych, debata nie była mało istotna. Tyle że nie chodziło tutaj o żaden - jak to się modnie nazywa - gejmczendżer, czyli absolutny przełom w kampanii. Gra toczy się już od jakiegoś czasu jedynie o to, czy PiS uzyska większość wystarczającą do samodzielnego rządzenia. Przy czym niemal wszystko wskazuje na to, że nawet gdyby takiej większości partia Kaczyńskiego nie uzyskała, wariant koalicji wszystkich przeciw PiS jest skrajnie mało prawdopodobny. Nikt - w tym Platforma - nie ma miałby interesu we wsparciu tak wyczerpującego, chwiejnego i trudnego projektu.
Właśnie ze względu na te parę punktów, które mogą dla PiS oznaczać samodzielne rządy, debata miała znaczenie. Ewa Kopacz walczyła o to, aby PiS ich nie dostał oraz o przekonanie wyborców, że nie warto głosować na mniejszych - Nowoczesną czy Zjednoczoną Lewicę - bo tylko PO jest poważną antypisowską siłą. Beata Szydło walczyła o trochę więcej: aby pokazać swoją samodzielność, swoje przygotowanie do ostrych starć oraz nie zepsuć tego, co dotąd szło dobrze. A na koniec o ewentualne przyciągnięcie dodatkowych wyborców, których głos może być kluczowy dla powyborczego układu politycznego. Beacie Szydło poszło całkiem nieźle. Ewie Kopacz poszło kiepsko - i jest to określenie względnie delikatne.
Zwycięstwo wiceprezes PiS trudno kwestionować, ale w żadnym wypadku nie było to zwycięstwo merytoryczne, bo pod tym względem obie panie wypadły równie blado. Momentami można było odnieść wrażenie, że biorą udział w rywalizacji o to, kto najbardziej nie odpowie na pytanie lub odpowie możliwie nie na temat. Szkoda, ponieważ część pytań była całkiem interesująca. Choćby to o najważniejsze wyzwania w polityce międzynarodowej i problemy z Rosją. Albo to o naukę na własnych błędach.
Czy to zaskakujące? Nie, bo debaty przedwyborcze w każdym państwie to w znacznej mierze teatr, gdzie treść bywa mniej istotna niż ogólne wrażenie i umiejętności wizerunkowe. Tak już po prostu jest w nowoczesnych, medialnych demokracjach. Problem zaczyna się jednak, gdy treść ginie całkowicie - a tak było w tym przypadku.
Można sobie wyobrazić dwa lepsze warianty takiego starcia. Pierwszy - w którym dziennikarze nie są bierni, ale mają prawo dociskać, dopytywać, punktować uniki, domagać się konkretnych odpowiedzi. Tu w polskich warunkach oczywiście natychmiast pojawia się problem z samymi dziennikarzami i ich politycznymi, a czasem nawet partyjnymi sympatiami, dałoby się go jednak z pewnością rozwiązać, choćby przestając udawać i stawiając jako zadających pytania publicystów krytycznych odpowiednio wobec jednej lub drugiej strony. Podobne rozwiązania w przeszłości już w takich okolicznościach działały.
Drugi wariant to ten z debaty Aleksandra Kwaśniewskiego z Lechem Wałęsą, gdzie obaj panowie rozmawiali ze sobą swobodnie bez pytań od dziennikarzy. I to mogłoby być dla widzów najatrakcyjniejsze. Obecna drętwa forma ma jednak źródło w asekuranctwie sztabów, które boją się fauli i zbytniej ofensywności. Wolą grać maksymalnie zachowawczo, żeby nie stracić. To jednak oznacza scenariusz najmniej atrakcyjny i umożliwiający mówienie kompletnie nie na temat.
Beata Szydło nie wygrała zatem wiedzą czy ofertą programową, ale swoją wrodzoną cechą: spokojem. Ten spokój wielokrotnie kontrastował z pokrzykującą jak przekupa premier Kopacz, która nie mogła się powstrzymać przed wielokrotnym przerywaniem rywalce. Robiło to jak najgorsze wrażenie.
Nerwowość Ewy Kopacz - poza tym, że jest jedną z cech jej charakteru - brała się zapewne także stąd, że liderka PO miała świadomość, iż jej problemem, którego przeskoczyć nie może, jest ciągnących się za nią osiem lat rządów Platformy z całym wynikającym z tego bagażem. Do tego wielokrotnie nawiązywała Beata Szydło. Choćby wtedy, gdy wypominała pani premier sprawę sześciolatków i zmielenie niemal miliona podpisów pod obywatelskim wnioskiem o referendum.
W tym wątku miała zresztą miejsce gigantyczna wpadka Ewy Kopacz, nie wykorzystana przez oponentkę. Gdy bowiem wiceprezes PiS stwierdziła, że rodzice nie mają wyboru i muszą posyłać do szkół sześcioletnie dzieci, Kopacz zaoponowała wskazując, że duża ich część do pierwszej klasy nie poszła, bo rodzice uzyskali zaświadczenia od psychologów, że ich dzieci się do szkoły jeszcze nie nadają. Z tym że to akurat stuprocentowy argument przeciwko obowiązkowi szkolnemu dla sześciolatków. Wygląda jednak na to, że Kopacz była już w tym momencie zbyt rozemocjonowana, aby zdawać sobie z tego sprawę. O ile w ogóle byłaby do tego zdolna.
Gdy z kolei Ewa Kopacz starała się wytykać PiS błędy z przeszłości, szło jej słabo. Kłamstwem było na przykład stwierdzenie, że Prawo i Sprawiedliwość w 2006 roku nie protestowało przeciwko budowie Nordstreamu. Owszem, protestowało, i to mocno, podczas gdy PO prezentowała wówczas inną linię, twierdząc, że zamiast protestować, należy przyłączyć się do tego antyukraińskiego projektu. O takim biegu zdarzeń przypomniał nawet na Twitterze Radosław Sikorski.
W pierwszej części starcia obie panie wizerunkowo remisowały. Im dalej, tym Kopacz radziła sobie gorzej, ale jej porażkę przypieczętowała końcówka oraz to, co stało się po debacie. W ostatniej wypowiedzi premier płaczliwie prosiła wyborców o głosy, co wobec słabej sytuacji PO robiło dość żałosne wrażenie. Nie było w tym pewności siebie ani prawdziwej woli zwycięstwa. Jeszcze gorzej było potem. Szydło wyszła do czekających na nią młodych działaczy PiS i wygłosiła pełne werwy przemówienie. Kopacz gniotła się w jakimś telewizyjnym korytarzu i bąkała coś do otaczających ją szczelnie dziennikarzy. Ocena tego, kto wygrał, zależy u widzów często nie od własnych wrażeń, ale od tego, jak kto zachowuje się po starciu. Tu wniosek musiał być oczywisty.
Ewa Kopacz nie wypełniła zadania. Odgłosy dobiegające z PO po debacie, w tym wypowiedzi Grzegorza Schetyny, świadczą o tym, że w jej partii nikt już nie myśli w kategoriach niedzielnych wyborów. One zostały uznane za przegrane. Rzecz w tym, jak ustawić ugrupowanie podczas nieuniknionej smuty po 25 października. Na pewno już nie z Ewą Kopacz na czele. Dla swojej formacji politycznej pani premier stanie się na zawsze synonimem nieudolności i porażki.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski