Łukasz Warzecha: Największy zamach na własność w III RP
Najgłośniej było o tym, że w zakazie obrotu ziemią uczyniono wyjątek dla Kościoła. Jak to zwykle bywa, temat kościelny stał się leitmotivem dyskusji, podczas gdy uchwalona w czwartek "Ustawa o wstrzymaniu sprzedaży nieruchomości Zasobu Własności Rolnej Skarbu Państwa oraz o zmianie niektórych ustaw" jest godna uwagi z innego powodu: stanowi brutalne - być może najbardziej brutalne w III RP - uderzenie w prawo własności. Właściciele ziemi rolnej, szczególnie ci niebędący rolnikami, zostali jednym aktem prawnym pozbawieni możliwości swobodnego dysponowania swoją własnością, która zresztą w tym samym momencie drastycznie straciła na wartości - pisze Łukasz Warzecha w artykule dla WP.
01.04.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:26
Pozornie powody uchwalenia ustawy były chwalebne: za moment wygasa okres przejściowy, w którym możliwe było ograniczenie - i tak omijane - kupowania polskiej ziemi przez cudzoziemców. Czy obawy z tym związane były słuszne, czy nie - to inna kwestia, a opinie są w tej sprawie mocno podzielone. Dość że PiS uznał, iż dalsze restrykcje są konieczne. Nie dało się ich już jednak ograniczyć do obcokrajowców, gdyż byłoby to naruszenie wolności unijnych. Uznano zatem, że uderzy się we wszystkich właścicieli lub potencjalnych kupców tak samo - czy to Polaków, czy cudzoziemców.
Polska bez obszarników
To podejście wyjątkowo prymitywne. Tak jakby chcieć naprawiać komputer za pomocą cepa. Można by rzec, że na poziomie metapolitycznym ustawa uchwalona przez PiS jest znacząca - pokazuje, jak partia rządząca postrzega kwestię własności. Można by, ale byłby to błąd. Masowy wykup ziemi przez cudzoziemców może być bowiem faktycznie problemem i postawienie tu jakichś barier nie jest bezzasadne. Szczególnie, że ziemia jest dobrem szczególnym, gdyż jej zasób jest ograniczony. Nie da się jej wyprodukować. Zatem istnieje strategiczne uzasadnienie dla ustanowienia jakiejś formy jej ochrony. Tyle że można to było zrobić bez tak drastycznego naruszania prawa własności. Problem nie leży więc w tym, że przehandlowano własność za bogoojczyźniane frazesy, ale w tym, że znów uchwalono nieprzemyślane, głupie prawo, z którego konsekwencji ustawodawcy zapewne nie zdają sobie sprawy.
Warto to rozwiązanie porównać z zagadnieniem, przed jakim pewien czas temu stanęli Niemcy, którzy uznali, że nie mogą sobie pozwolić na to, aby obywatele innych krajów za darmo rozjeżdżali ich wypieszczone, ale też wymagające remontów autostrady. Problem był podobnej natury, bo nie można było wprowadzić opłat wyłącznie dla obcokrajowców - takie rozwiązanie z miejsca Komisja Europejska uznałaby za niezgodne z prawem UE, a Europejski Trybunał Sprawiedliwości nakazałby jego zmianę. Wymyślono więc inny mechanizm: płacić będą wszyscy, ale Niemcy będą dostawać zwrot kosztu winiet w postaci ulgi od podatku drogowego. Wyjdą na zero. To przykład rozwiązania, które chroni niemiecki interes, ale szanuje własnych obywateli. Rząd PiS niestety nie poszedł tą drogą i widowiskowo wylał dziecko z kąpielą.
Zachwycony twardy elektorat partii rządzącej problemu nie widzi. Dla tej grupy wyborców wszystko jest proste: burzą się tylko wstrętni spekulanci, ziemia rolna ma być uprawiana, bo jest "świętością" i nie wolno jej traktować po prostu jako lokaty kapitału, a określenie maksymalnego rozmiaru indywidualnego gospodarstwa rolnego na 300 hektarów jest słuszne, bo przemysłowa uprawa to zło. Entuzjazm budzą kuriozalne słowa niezrównanego ministra Jurgiela, wygłoszone w jednej ze stacji radiowych: "[...] gospodarstwo rodzinne to jest takie, które daje godny dochód rodzinie i taka zasada jest przyjęta w Polsce, w innych państwach, i nie chcemy wracać do tego, aby byli w Polsce obszarnicy, aby była koncentracja ziemi [...]". Ci "obszarnicy" może zostali ministrowi Jurgielowi z jakichś młodzieńczych lektur klasyków marksizmu-leninizmu - trudno powiedzieć.
Złośliwa satysfakcja: niech stracą!
Minister Jurgiel w żadnym ze swoich wystąpień nie odniósł się do spodziewanych konsekwencji ustawy. A te są poważne. Po pierwsze - istnieje spora grupa uczciwych obywateli - nie spekulantów czy "słupów" - którzy nabyli ziemię rolną nie będąc rolnikami, traktując ją jako lokatę kapitału. W poprzednim reżimie prawnym mieli do tego pełne prawo, podobnie jak mieli prawo liczyć na to, że polskie państwo nie ograniczy im niespodzianie prawa do dysponowania własnością. Tymczasem państwo ich tego prawa pozbawiło, ustanawiając prawo pierwokupu dla Agencji Nieruchomości Rolnych, co oczywiście skutkuje natychmiastowym, dramatycznym spadkiem wartości posiadanej ziemi. Wściekłość bierze, gdy słyszy się dziś zwolenników przyjętego rozwiązania, którzy z pogardą mówią o pokrzywdzonych w ten sposób Polakach, że "ziemia rolna jest do uprawy, a nie lokowania kapitału". Wściekłość, a zarazem strach, że grupa wyborców PiS jest gotowa tak łatwo przystać na pozbawienie innej grupy obywateli jednego z jej podstawowych praw. Jeszcze
bardziej przygnębiająca jest pobrzmiewająca w tych słowach złośliwa satysfakcja: dobrze im tak, nachapać się chcieli, spekulanci, bogacze, zabrać im, odebrać, niech stracą!
Po drugie - są rolnicy, którzy chcieliby swoją ziemię sprzedać za jak najwyższą cenę. Bo są starzy i nie mają dzieci; bo dzieci nie chcą tej ziemi; bo potrzebują pieniędzy; bo na starość chcą się przenieść do miasta. Powodów może być mnóstwo, tak jak mnóstwo jest ludzkich losów. Mocno się ci rolnicy rozczarują, gdy okaże się, że prawo pierwokupu ma ANR, a jeśli nawet agencja wyrazi zgodę i ziemię kupi inny rolnik, to oczywiście za o wiele mniejsze pieniądze, niż zapłaciłby wcześniej. Bo nie będzie to już sprzedaż na wolnym rynku, a ziemi nie da się łatwo odrolnić i przeznaczyć na co innego niż uprawa.
Po trzecie - są rolnicy, którzy wzięli kredyty pod zastaw ziemi. Teraz, gdy ziemia straci drastycznie na wartości, banki mogą się do nich zgłaszać po dodatkowe zabezpieczenie albo z żądaniem natychmiastowej spłaty części pożyczki.
Po czwarte - zwalniając z ograniczeń w obrocie ziemią związki wyznaniowe - bo nie można było zwolnić tylko jednego lub kilku z nich - otwarto furtkę dla potężnej korupcji i trudnych do wyobrażenia przekrętów. Możemy spodziewać się fali wniosków o rejestrację związków wyznaniowych, których jedyną racją bytu będzie obracanie ziemią. Ze szkodą, rzecz jasna, dla zwykłych obywateli. Ten skutek przyjętych regulacji jest tak brutalnie oczywisty i łatwy do przewidzenia, że powstaje poważne pytanie o poziom inteligencji posłów, którzy byli autorami tej poprawki, zgłoszonej w ostatniej chwili.
Cała ta sytuacja sprawia przygnębiające wrażenie - z paru powodów. Z powodu łatwości, z jaką rząd uderza w realny problem w sposób nieprzemyślany, mało subtelny, po prostu głupi. Z powodu bezrefleksyjnego, płytkiego entuzjazmu, w jaki to uderzenie wprawia część elektoratu, tępo zachwyconego każdą decyzją, tylko dlatego, że podejmuje ją ta, a nie inna partia. Z powodu łatwości, z jaką przechodzi się do porządku dziennego nad naruszeniem prawa własności, a jedyną siłą, która prezentuje w tej sprawie merytorycznie krytyczne stanowisko, jest ugrupowanie Pawła Kukiza, sprawiające coraz częściej wrażenie samotnych bojowników zdrowego rozsądku.
Przy tym wszystkim uchwalone prawo zapewne problemu nie rozwiąże. Przekonanie, że tam, gdzie da się dużą moc decyzyjną urzędnikom - w tym wypadku z ANR - złe zjawiska i nieprawidłowości znikną, nosi cechy zabobonu. Jest dokładnie przeciwnie: wszechmoc urzędasów i ich faktyczny monopol na obrót ziemią będą sprzyjały korupcji i przekrętom. Te zjawiska pojawiają się zawsze tam, gdzie państwo ustanawia jakiś monopol i pozwala go kontrolować ograniczonej grupie osób. Tak się jednak składa, że Polską rządzi dziś partia na wskroś etatystyczna, która wierzy głęboko we wszechmoc państwa. Szkoda, że nauka na błędach będzie słono kosztować obywateli.
Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski