Łukasz Warzecha: Korporacja "Mydło & Powidło, Morawiecki i s-ka"
Jeśli państwo ma się zajmować wożeniem narciarzy na jeden ze szczytów w Tatrach, to dlaczego właściwie nie miałoby zająć się stu innymi dziedzinami działalności gospodarczej? Pod płaszczykiem chronienia "sreber rodowych" może zrobić wszystko.
Na uroczystości zebrali się wszyscy oficjele PiS. Na zaimprowizowaną mównicę wszedł premier Morawiecki. Błyskały flesze.
– Jestem dziś dumny – zaczął premier – że w polskie ręce wraca perła przemysłu cukierniczego, zakłady Wedla, założone w połowie XIX wieku i od tamtego czasu związane z Warszawą. Ta historyczna marka, przejęta na początku lat 90. przez zagraniczny koncern, to kolejna perła polskiej przedsiębiorczości, która wraca w godne polskie, państwowe ręce.
Rozbrzmiały oklaski, które Morawiecki uciszył gestem ręki.
– Niektórzy mówią – kontynuował – że zapłaciliśmy za dużo, a polskiego budżetu nie stać na takie zakupy. Mylą się! – znów oklaski. – Polska jest dumnym państwem i musi nas być stać na przywracanie macierzy firm, przedsiębiorstw, zakładów, które trafiły do obcych! Na to nigdy nie zabraknie nam pieniędzy!
Owacje na stojąco.
Ukrywanie ceny to skandal
Ta scena to oczywiście political fiction. Ale też rzecz wcale nie nieprawdopodobna po tym, jak rząd uznał, że musi z prywatnych rąk wykupić Polskie Koleje Linowe, których najważniejszym elementem jest kolejka na Kasprowy Wierch.
Dlaczego właściwie państwo nie miałoby zadziałać śmielej, szerzej, zająć się produkcją czekolad, napojów, ubrań, wagonów, ubrań i gier komputerowych, skoro może zajmować się wożeniem narciarzy na jedną z gór? Nie wiadomo. Entuzjaści zakupu nowej rządowej zabawki nie wyjaśniają.
Poziom hurrapatriotycznej tromtadracji towarzyszącej ogłoszeniu przez Mateusza Morawieckiego transakcji, sięgał absurdu. Ekstaza mogłaby być większa chyba tylko, gdyby dotychczasowym właścicielem PKL była jakaś niemiecka spółka. Wtedy mielibyśmy drugą bitwę pod Grunwaldem. Niestety, spółka Altura jest zarejestrowana w Luksemburgu.
Choć jednak rząd bardzo chwali się samym zakupem, to nie chce się pochwalić ceną, jaką zapłacił. Szkoda. Gdy PKL były prywatyzowane w 2013 roku, skarb państwa uzyskał za nie 215 milionów złotych. Jeśli dziś ktoś twierdzi, że był to kolejny przykład "złodziejskiej prywatyzacji", to znaczy, że nie wie, o czym mówi.
Skoro ówczesne szacunki wartości firmy mówiły o sumach rzędu 130-150 milionów, to cena ponad 200 milionów nie była zła. Niedawne wyceny wartości PKL, już pod zarządem prywatnym, mówiły z kolei o 524 milionach złotych. Skoro rząd nie chce nam powiedzieć, ile w ten zakup wpakował naszych pieniędzy, trzeba założyć, że była to suma właśnie tego rzędu – około pół miliarda złotych. Czyli netto jesteśmy do tyłu o jakieś 300 milionów.
Czy to się zwróci? PKL przynosiły rocznie przeciętnie kilkanaście milionów zysku przed prywatyzacją w 2013 roku. Zatem gdyby nawet założyć, że w ogóle się w nie nie inwestuje – co oczywiście nie jest możliwe – to i tak strata netto zwróciłaby się w najlepszym wypadku po kilkunastu latach. Trudno uznać to za wybitną inwestycję.
Swoją drogą robienie tajemnicy z tego, ile wydało się pieniędzy podatnika na wykupienie z prywatnych rąk normalnie funkcjonującej firmy, jest skandaliczne. Taka informacja powinna się pojawić nawet wtedy, gdyby był to zakup interwencyjny, mający na celu ratowanie zagrożonej firmy, a cóż dopiero w przypadku zakupu, który nosi wszelkie cechy czystego PR-u, polegającego na podkręcaniu patriotycznej retoryki przed wyborami samorządowymi za nasze pieniądze.
Tajemnice, wszędzie tajemnice
Owszem, wziąwszy pod uwagę unikatowy charakter kolejek na Kasprowy i Gubałówkę, można sobie wyobrazić, że państwo mogłoby na jakiś czas – ale na pewno nie na zawsze – przejąć kontrolę nad PKL, na takiej zasadzie, jak z niektórymi przedsiębiorstwami robi Agencja Rozwoju Przemysłu. ARP nigdy jednak nie stawia sobie za cel bycia właścicielem lub większościowym udziałowcem na lata. Jej zadaniem jest tylko reanimacja zakładów w kłopotach, żeby potem znów radziły sobie same.
Tu jest inaczej, bo PKL nie upadały i nie miały problemów. Polski Fundusz Rozwoju, który PKL kupuje, twierdzi wprawdzie, że z czasem część akcji może trafić na giełdę, ale nie ma mowy o tym, żeby PKL przestały być państwowe.
Prezes PFR Marcin Piasecki powiada: "Ten proces [badania stanu PKL] potwierdził atrakcyjność tego aktywa w stanie, w jakim jest dzisiaj, ale i olbrzymi potencjał, który z takich czy innych powodów nie mógł być zrealizowany w obecnej strukturze właścicielskiej". Cóż to za wyjaśnienie: "z takich czy innych powodów?". Czyli z jakich?
Mateusz Morawiecki, mówiąc o zakupie PKL, powtarzał, że dotychczasowy właściciel obiecywał inwestycje, lecz ich nie zrealizował, ale państwo zainwestuje tak, że nam oko zbieleje. Obiecywane w momencie prywatyzacji pięć lat temu inwestycje miały dotyczyć głównie infrastruktury wokół kolejek i wyciągów. Zaś rozbudowa tejże wymaga dogadania się i z Tatrzańskim Parkiem Narodowym i z właścicielami ziemi, czyli góralami.
W obu przypadkach są to zadania karkołomne. TPN z zasady blokuje wszelkie przedsięwzięcia na swoim terenie, a górale szczególnie zazdrośnie bronią swojej ziemi (do czego mają przecież prawo).
Gdybym miał zatem przewidywać przyszłość PKL, to nakreśliłbym następujący scenariusz.
Po pierwsze – prezesem zostaje mianowany jakiś zasłużony towarzysz, dla którego jest to fucha marzeń. Jako że PKL nie są dużym przedsięwzięciem, można przez dobrych kilka lat udawać, że się coś robi, i nie zostać rozliczonym. Zwłaszcza jeśli będzie się prowadziło sprytną politykę zatrudniania, obsadzając PKL odpowiednio dobranymi działaczami, pociotkami, kumplami. Taka firma potrafi stać się lokalnym państwem w państwie, którego "prezydent" bywa nie do ruszenia przez długi czas. W końcu to (już) nie prywatna firma, gdzie trzeba osiągać zysk, a więc trzeba nią efektywnie zarządzać i zaspokajać potrzeby klientów. Tu wystarczy dobrze lawirować politycznie.
Po drugie – zostaje dopieszczona finansowo załoga, żeby się nie burzyła i żeby pokazać, jak to państwo dba o ludzi pracy. Żadnych zwolnień, zwiększania efektywności – przeciwnie.
Po trzecie – nie będzie żadnych inwestycji poza niezbędnymi dla utrzymania kolejek i wyciągów w ruchu, bo państwowa firma będzie równie mało efektywna w niekorzystnym otoczeniu jak byłaby każda inna.
Po czwarte – turyści mają alternatywę w postaci prywatnych wyciągów, a po słowackiej stronie – bardzo dobrej infrastruktury.
Po piąte – za ileś lat, w innej politycznej rzeczywistości, nagle wybuchnie "afera PKL" i wtedy dowiemy się z mediów, jakie to pod państwowym parasolem szły przewały, jakie zrodziły się układy i dlaczego PKL (w tej hipotetycznej przyszłości) ledwo przędzie.
Ochrona "sreber rodowych"? Potrzebny lepszy argument
Przede wszystkim jednak trzeba spytać, dlaczego w ogóle państwo ma się zajmować prowadzeniem wyciągów i kolei linowej? Koleje linowe i wyciągi nie są infrastrukturą krytyczną ani skarbami narodowej historii i kultury. Polskie państwo dobrze zrobiło, kupując kolekcję Czartoryskich, ale kolekcja Czartoryskich nie jest przedsiębiorstwem, tak jak nie jest nim Wawel czy Zamek Królewski w Warszawie, więc wszelkie tego typu porównania są chybione.
Owszem, kolej na Kasprowy (1936), podobnie jak kolejkę na Gubałówkę (1938), zbudowało państwo. I co z tego? II RP w latach 30., gdy kolej uruchomiono, była krajem skrajnego etatyzmu. Państwo produkowało nawet zapałki, i to w ramach monopolu. To ma być dla nas wzór i punkt odniesienia? Niby czemu?
Jeśli państwo ma się zajmować wożeniem narciarzy na jeden ze szczytów w Tatrach, to dlaczego właściwie nie miałoby zająć się stu innymi dziedzinami działalności gospodarczej?
Wykup firm z prywatnych rąk można by uzasadnić dokładnie tymi samymi bałamutnymi argumentami, których użyto w przypadku PKL: że zysk ma trafiać do polskiego państwa, a nie wstrętnego zagranicznego kapitalisty; że państwo zrobi to lepiej; że musimy chronić nasze "srebra rodowe". Wszystko to czysta gra na emocjach elektoratu, oscylującego w klimatach z czasów towarzysza Wiesława, a nie racjonalna argumentacja.
Zaś na pytanie, dlaczego państwo nie powinno się tym zajmować, odpowiedź jest prosta: bo to nie jest jego rola. Państwo nie jest od tego, żeby obrastało tysiącami dodatkowych zadań, funkcji, firm i firemek, dając miejsca pracy zaufanym towarzyszom.
Państwo ma dbać o obywateli w podstawowych kwestiach jak najmniejszym kosztem z ich strony, zamiast robić z siebie korporację "Mydło & Powidło, Morawiecki i s-ka".