PublicystykaŁukasz Warzecha: Głupi i absurdalny pomysł doprowadzi do masowych łapanek cyklistów?

Łukasz Warzecha: Głupi i absurdalny pomysł doprowadzi do masowych łapanek cyklistów?

Minister infrastruktury Andrzej Adamczyk wymyślił, że problem wypadków z udziałem rowerzystów rozwiąże przywrócenie obowiązku posiadania karty rowerowej. I trudno powiedzieć, co jest gorsze: ten komunistyczny w duchu pomysł czy entuzjazm, jaki wywołał u wielu osób - pisze Łukasz Warzecha dla WP.

Łukasz Warzecha: Głupi i absurdalny pomysł doprowadzi do masowych łapanek cyklistów?
Źródło zdjęć: © PAP | Jacek Bednarczyk
Łukasz Warzecha

12.04.2016 | aktual.: 25.07.2016 19:13

Pomysł wydaje się z pozoru uzasadniony. Skoro zdarza się dużo wypadków z udziałem rowerzystów, a ci mogą jeździć publicznymi drogami bez znajomości przepisów, to trzeba ich zmusić, żeby przepisy poznali, a wypadków będzie mniej. To magiczne myślenie, oparte na przekonaniu, że realne problemy rozwiązuje się poprzez wprowadzanie nowych zakazów, nakazów - generalnie: przepisów - ma swoich entuzjastów. Entuzjazm jest dodatkowo poparty całkiem słusznym przekonaniem, że rowerzyści są dzisiaj absurdalnie uprzywilejowani w wyniku mody, która każe władzom miast dostosowywać ruch do ich potrzeb kosztem innych. W entuzjazmie przejawia się całkowicie zrozumiała Schadenfreude: rowerzyści, zwłaszcza miejscy, faktycznie uwierzyli, że wszystko im wolno, poczuli się świętymi krowami, więc pora dokręcić im śrubę.

Odłóżmy jednak te skądinąd usprawiedliwione emocje na bok, a zobaczymy, że mamy do czynienia z pomysłem głupim i absurdalnym. Przede wszystkim zaś opartym na wspomnianym magicznym myśleniu o mechanizmach rządzących życiem społecznym.

Masowa łapanka cyklistów

Jak do problemu podszedłby rozsądny rząd, którego naczelną zasadą byłoby nietworzenie zbędnych regulacji tam, gdzie jakieś zagadnienie reguluje się samo? Zadałby sobie kilka pytań.

Po pierwsze - czy przyczyną wypadków z udziałem rowerzystów jest faktycznie brak znajomości przepisów? W tym celu zleciłby szczegółową kwerendę policyjnych zestawień z dokładnym podziałem na przyczyny wypadków. Wówczas zapewne okazałoby się, że większość z nich nie ma nic wspólnego z nieznajomością przepisów, ale najzwyczajniej wynika z braku zdrowego rozsądku, którego nie zastąpi wykuty na pamięć kodeks drogowy.

Po drugie - zastanowiłby się czy da się pogodzić dwie rzeczy: deklarowaną już przez ministra względnie niedużą uciążliwość egzaminów na kartę rowerową z faktycznym nauczeniem rowerzystów potrzebnych przepisów czy też może dostaniemy mechanizm całkowicie fikcyjny. To tym bardziej prawdopodobne, że takim fikcyjnym mechanizmem jest w dużej mierze nawet surowy i restrykcyjny egzamin na prawo jazdy, który przecież nie sprawdza faktycznych umiejętności, orientacji, zdolności przewidywania i innych ważnych cech kierowcy. Tego wszystkiego kierowca uczy się dopiero - albo i nie - jeżdżąc po drogach już z dokumentem. Cóż dopiero mówić o egzaminie na kartę rowerową, który nie może przecież poziomem skomplikowania dorównywać egzaminowi na prawo jazdy, bo byłaby to już całkowicie absurdalna biurokratyczna bariera.

Po trzecie - jaki będzie koszt wprowadzenia kart rowerowych? Ilu trzeba będzie zatrudnić urzędników, ile to będzie kosztować ludzi, ile trzeba będzie zapłacić za druk dokumentów, od jakich obowiązków trzeba będzie odciągnąć policjantów, jeśli to oni mieliby przeprowadzać egzaminy? Sprawa jest poważna, mówimy o publicznych, ale także prywatnych pieniądzach.

Po czwarte - czy do egzaminu przystąpią użytkownicy rowerów, którzy mieszkają w małych miasteczkach lub na wsi, mają po 60 czy 70 lat, a na rowerze jeżdżą od lat na co dzień? A jeżeli nie przystąpią, to jakie należy wobec nich wyciągnąć konsekwencje? Czy policja ma się zająć masowymi łapankami na cyklistów nieposiadających karty rowerowej? Owszem, można by z tego uczynić całkiem głębokie źródło przychodów państwa i być może o to właśnie w tej całej awanturze chodzi.

Magiczna wiara w przepisy

Podobnych pytań można by oczywiście postawić jeszcze kilka. Idę jednak o zakład, że minister infrastruktury nie odpowiedział sobie na żadne z nich, bo żadnego z nich sobie nie postawił. Gdyby to zrobił i gdyby postarał się na nie odpowiedzieć, musiałby dojść do wniosku, że szeroko rozumiany koszt proponowanego rozwiązania oraz jego skuteczność w żadnym razie nie uzasadniają jego wdrażania, a cały plan należy podrzeć i wywalić czym prędzej do kosza, zanim nastąpi całkowita kompromitacja pomysłodawcy.

Czy to oznacza, że wszyscy rowerzyści w Polsce znają przepisy? Oczywiście, że nie. Podobnie jak nie zna ich w szczegółach - poza najważniejszymi - zdecydowana większość polskich kierowców. Kierowcy - korzystający przecież ze znacznie groźniejszego pojazdu niż rower - jeżdżą w większości intuicyjnie. I dokładnie tak samo jeżdżą rowerzyści, z tą różnicą, że korzystając z pojazdu, który w żaden sposób ich nie chroni, wolą na ogół zgrzeszyć nadmierną ostrożnością. I to jest zachowanie racjonalne, którego pan minister nie uwzględnia, ponieważ prawdopodobnie widzi życie społeczne jako zbiór zero-jedynkowych mechanizmów opartych na przepisach. Być może w takim wypadku powinien pomyśleć nad przepisem, który zabroni doprowadzania do wypadków - to genialne rozwiązanie raz na zawsze załatwiłoby problem.

Entuzjaści pomysłu ministra Adamczyka sarkastycznie doradzają, żeby w takim razie zlikwidować prawa jazdy. Jestem gotów się założyć - choć raczej nie będzie jak tego zakładu rozstrzygnąć - że gdyby tak się stało, liczba wypadków wcale by nie wzrosła. Oczywiście przy założeniu, że nadal mamy kodeks drogowy i kary za wypadki. Ludzie uczyliby się sami tego, co niezbędne, a być może nawet jeździliby uważniej. Są zresztą na świecie miejsca - w tym część amerykańskich stanów - gdzie egzamin na prawo jazdy jest banalnie prosty i obejmuje tylko przejechanie kilku kilometrów po publicznej drodze. W praktyce wystarczy umieć uruchomić samochód, ruszyć, zahamować i ewentualnie zaparkować. Czy w związku z tym w USA co kilometr mamy groźny wypadek? Oczywiście - nie.

Powie ktoś: a ewidentni wariaci drogowi? Odpowiem: a czy egzamin na prawo jazdy dzisiaj ich eliminuje? Bynajmniej. Znajomość przepisów i posiadanie papierka potwierdzającego, że się je zna, nie ma żadnego wpływu na styl jazdy czy przejawianą na drodze agresję. Jak deklaruje policja, po polskich drogach jeździ kilkaset tysięcy kierowców bez prawa jazdy. Idę o zakład, że gdyby porównać, jaki odsetek z nich powoduje wypadki w porównaniu z odsetkiem kierowców jeżdżących legalnie, okazałoby się, że w przypadku tych pierwszych jest on znacznie niższy. To logiczne: nie posiadając prawa jazdy jeździ się bezpieczniej i ostrożniej, aby nie wpaść podczas kontroli.

Zostawmy propozycję skasowania praw jazdy, bo nie jest to realne. Jednak ów sarkastyczny argument zwolenników wprowadzenia kart rowerowych pokazuje, jak rozpleniona jest magiczna, w istocie głęboko lewicowa wiara w przepisy, pieczątki i papierki. Konserwatysta zawsze zastanowi się dziesięć razy zanim wprowadzi nową regulację, będącą uciążliwością dla obywateli. Te, które już są - niech będą. Nowe - tylko w absolutnej ostateczności, z maksymalnym sceptycyzmem i po dokładnym porachowaniu potencjalnych korzyści i strat.

Przede wszystkim zaś pozbądźmy się absurdalnej wiary, że przepisy uczynią świat lepszym i bezpieczniejszym. Szczególnie że każda nowa regulacja to poszerzenie władzy biurokracji nad obywatelem. Nie ma zaś lepszego pretekstu na oplatanie nas kolejnymi ograniczeniami, formalnościami i zakazami niż bezpieczeństwo. Nim da się w dzisiejszych czasach uzasadnić najoczywistszą nawet bzdurę.

Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2052)