Łukasz Warzecha: ekofanatycy, spadajcie na bambus i już tam zostańcie!
Trzech działaczy Greenpeace zawisło na linach na Pałacu Kultury, gdzie umieścili transparent. Jeśli o mnie chodzi, mogliby tam wisieć nawet do końca świata. Najlepiej w towarzystwie innych ekofanatyków. Wszystkim nam wyszłoby to na dobre.
Transparent wywieszony na PKiN głosił: "Save the Arctic! Free our activists!" czyli "Ratujcie Arktykę! Uwolnijcie naszych działaczy!”. Ta kolejność jest znamienna: najpierw „ratowanie Arktyki”, dopiero potem „uwolnienie działaczy”. Wiele to mówi o poziomie fanatyzmu ludzi z Greenpeace, jednej z najbardziej szkodliwych organizacji ekologicznych na świecie, nie stroniącej od metod z pogranicza terroryzmu.
Fanatyzm widać również u tych, którzy wylądowali w rosyjskim areszcie. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że jest to miejsce nadzwyczaj przykre. Rosja oczywiście nie jest krajem demokratycznym i lubi karać dla przykładu, gdy trzeba – również swoich funkcjonalnych sprzymierzeńców, a takim jest Greenpeace. Normalny człowiek w takich okolicznościach myślałby o rodzinie, domu, o tym, żeby jak najprędzej wrócić do cywilizacji. Jednak telewizyjne migawki z momentów, gdy kamery mogą towarzyszyć aresztowanym, pokazują ich zadowolonych, wykrzykujących „Save the Arctic!” albo pokazujących zrobione na kocu transparenty (to akurat polski członek ekspedycji Greenpeace’u). Przywodzi to na myśl zachowanie członków sekty. Tak właśnie postępowali uczestnicy fałszywych ruchów religijnych, gdy w różnych okolicznościach stawali przed sądem. Nadal wierzyli swojemu guru, byli uśmiechnięci i zadowoleni.
Powie ktoś, że ludzie wielokrotnie trafiali do więzienia – również w Rosji czy Związku Sowieckim – za sprawę. Jasne. Tyle że ważne, jaka to sprawa. Znoszenie upokorzeń i więzienia za ojczyznę, bliskich czy za wiarę jest rzeczą normalną i chwalebną. Znoszenie ich w imię „ratowania Arktyki” jest groteskowe, ale także zrozumiałe, jeśli pojmie się, że dla zatrzymanych w Rosji działaczy Greenpeace ekologia jest rodzajem religii. Analogia do sekty jest zatem całkowita.
Członkowie Greenpeace oraz wszelkich innych organizacji i gremiów, w których wiara w ocieplenie klimatu czy, szerzej, w potrzebę ratowania ziemi przed ludźmi jest rodzajem kultu, mają jeszcze jedną cechę wspólną z fanatykami religijnymi każdego rodzaju. Również i ich nie obchodzi kompletnie los ludzi niepodzielających ich szaleństwa. Będą cierpieć? Trudno, wszystko to w imię wyższych celów.
Gdyby zrealizować całość postulatów ekofanatyków, ludzkość musiałaby radykalnie ograniczyć produkcję przemysłową, zakazać indywidualnego transportu, zrezygnować z paliw kopalnych, a najlepiej wrócić do jaskiń. Skutkiem byłoby masowe ubóstwo, bankructwa i masa ludzkich nieszczęść, ale te koszty się nie liczą. Rządy angażujące się w politykę klimatyczną Unii Europejskiej nie proponują nam aż tak radykalnych rozwiązań, ale i tak skutki, zwłaszcza dla Polski, będą opłakane. O czym zresztą główni zwolennicy tego kierunku w samej UE do-skonale wiedzą, ale ponieważ polityka międzynarodowa to twarda gra, nie widzą powodów, aby się tym przejmować.
"Gdzie tu logika i oszczędność?!"
Powodów do zakwestionowania polityki klimatycznej jest mnóstwo. Wymieńmy tylko najważniejsze.
Po pierwsze – przyjęcie niekorzystnego dla Polski momentu odniesienia dla redukcji emisji CO2. Po drugie – znacznie większy niż na Zachodzie udział energii z paliw kopalnych. Po trzecie – założenia dotyczące zwiększenia udziału źródeł energii odnawialnej są wzięte z sufitu. Każdy kraj ma własne warunki klimatyczne, geograficzne i własne potrzeby. Siłownie wiatrowe doskonale sprawdzą się w Danii, znacznie gorzej w Czechach. W Hiszpanii można korzystać przez większość roku z paneli słonecznych, w Polsce nie.
Po czwarte – wbrew pozorom energia odnawialna nie jest bezkosztowa. Siłownie wiatrowe czy słoneczne są znacznie mniej wydajne niż elektrownie konwencjonalne czy atomowe, a to oznacza, że aby zaspokoić te same potrzeby, trzeba by nimi zapełnić absurdalnie rozległe ogromne przestrzenie. W dodatku energia odnawialna jest kapryśna: wiatr raz wieje, raz nie; słońce czasem świeci, czasem kryje się za chmurami i nie jest to w żaden sposób zsynchronizowane z aktualnymi potrzebami energetycznymi. Ponieważ prądu nie może zabraknąć, a magazynować go nie umiemy, elektrownie wiatrowe, pływowe czy słoneczne muszą mieć zabezpieczenie w postaci elektrowni konwencjonalnych. Gdzie tu logika i oszczędność?!
Po piąte – nie jest prawdą, że zielona gospodarka jest per saldo opłacalna jeśli idzie o liczbę miejsc pracy. Wyliczenia o tym mówiące nie trzymają się kupy. W Europie zagrożonych jest 24 miliony pracowników energochłonnych sektorów gospodarki. Z czego w Polsce wyraźnie więcej niż na Zachodzie. Nie ma mowy, żeby „zielona gospodarka” znalazła miejsce dla wszystkich tych ludzi.
Po szóste – wszelkie ekologiczne nowinki jeśli idzie o energetykę nie mogłyby funkcjonować w warunkach rynkowych. Bez sowitych dopłat popyt na elektryczne auta czy panele słoneczne (na których fortunę zbiły Chiny) byłby niemal zerowy. Bez przymusu centralnie uchwalanej polityki nie byłoby przerzucania się na wiatraki czy panele słoneczne. Wszystko to jest sztuczne, nie ma żadnego ekonomicznego uzasadnienia. Podatnicy w Europie nie dość, że płacą za energię więcej niż gdziekolwiek indziej z powodu polityki klimatycznej UE, to jeszcze z własnych podatków finansują wszystkie ekonowinki.
Jest wreszcie fundamentalne pytanie o zasadność całej polityki klimatycznej Europy. Unia prowadzi ją w kompletnym oderwaniu od działań innych krajów, w tym przede wszystkim Azji i USA, odpowiedzialnych za większość emisji CO2. Nie jest tajemnicą ani odkryciem, że ewentualne (wcale nie pewne) obniżenie globalnej temperatury, do którego ta polityka miałaby doprowadzić, jest w granicach błędu, za to oznaczałoby – i już oznacza – gigantyczne koszty finansowe i społeczne. Czy europejscy decydenci o tym nie wiedzą? Ależ oczywiście – wiedzą. Dlaczego zatem idą tą drogą? Powodów jest kilka.
Po pierwsze – bo dla niektórych, np. dla premiera Camerona, to wygodny ideologiczny cel, wokół którego mogą budować swoją polityczną narrację. Po drugie – bo na rzecz takiej polityki działają lobby, strzegące gigantycznych interesów, od producentów elektrowni czerpiących z odnawialnych źródeł energii, po przemysł tych krajów, które poniosą stosunkowo niskie koszty, a przy okazji pozbędą się konkurencji na przykład z Polski. Po trzecie – bo europejska biurokracja potrzebuje celu, który uzasadniałby jej istnienie i nieustanny rozrost. Po czwarte – ponieważ na rzecz polityki klimatycznej działają małe, ale hałaśliwe grupki fanatyków w rodzaju Greenpeace.
Machina się kręci i potrzeba by dzisiaj skoordynowanego wysiłku kilku odważnych liderów, aby powstrzymać ten szaleńczy marsz.
Jest wreszcie pytanie najbardziej podstawowe: czy procesy, których podobno mamy się obawiać, faktycznie zachodzą? Tu w ostatnim czasie narastają wątpliwości. Począwszy od 2000 r. do atmosfery trafiło 400 miliardów ton dwutlenku węgla, a mimo to średnia temperatura wzrosła raptem o 0,06 stopnia. Według modelu, który ma uzasadniać drastyczną politykę, wzrost powinien był wynieść 0,25 stopnia. Zwolennicy tezy o globalnym ociepleniu łamią sobie teraz głowy, jak to wyjaśnić, ale nie potrafią zaprezentować żadnego spójnego wytłumaczenia poza stwierdzeniem, że to „chwilowe wyhamowanie”.
W niedawnym wywiadzie dla tygodnika „Der Spiegel” Hans von Storch, niemiecki klimatolog, profesor w Instytucie Meteorologii Uniwersytetu w Hamburgu, przyznał: „Jeśli sprawy nadal będą tak wyglądały, najdalej za pięć lat będziemy zmuszeni przyznać, że w naszych modelach klimatycznych tkwi jakiś fundamentalny błąd”. Zatem ultra restrykcyjna polityka klimatyczna UE opiera się na szacunkach i wyliczeniach, które lada moment mogą się zawalić.
Do ekofanatyków, wiszących na PKiN oraz wszystkich innych mam zatem jedną serdeczną prośbę: odczepcie się od naszych elektrowni, przemysłu, samochodów, żarówek i komputerów. Spadajcie na bambus, gdzie wasze miejsce, i najlepiej już stamtąd nie schodźcie. Zwłaszcza, że to wasze środowisko naturalne.
Łukasz Warzecha