Łuczywo: czasem myślę, że Rokita ma schizofrenię
Rokita oskarżył Agorę o wzięcie udziału w grze korupcyjnej i szantażowanie premiera nagraniem Rywina. Czy Agora nas wszystkich oszukała? - Piotr Najsztub pyta HELENĘ ŁUCZYWO, osobę, która rządzi "Gazetą Wyborczą".
11.03.2004 | aktual.: 11.03.2004 07:12
Czy rozważacie proces cywilny z posłem Rokitą w obronie dobrego imienia Agory?
- Nie mam w sobie duszy polskiego pieniacza. Jeśli można coś załatwić, wypowiadając się na stronach "Gazety" i innych mediów, to ja to zdecydowanie wolę od ciągnących się latami procesów, które przeciążają tylko sądy i nasze kieszenie.
I Rokita, i Nałęcz - choć Rokita posuwa się dalej - mówią o uprzywilejowanej pozycji Agory i o tym, że ten status ujawnił się między innymi w pani nieformalnym wieczornym spotkaniu z premierem Millerem i Aleksandrą Jakubowską.
- Żeby uwierzyć, że byliśmy uprzywilejowani, trzeba by uwierzyć w parę rzeczy. Po pierwsze, że przywilejem jest pójście wieczorem do kancelarii premiera. Nic w tym przyjemnego nie było, raczej wiązało się ze stresem, bo trzeba pamiętać, że myśmy mieli poczucie walki o wolność polskich mediów. I jeśli jakieś uczucia tam miałam, to tylko uczucie upokorzenia. Chcę przypomnieć, że przecież ustawa, o której zmianę zabiegaliśmy, była ochrzczona przez wszystkie media "Agora-lex", bo była ustawą skierowaną przeciwko nam. To władza atakowała największą polską niezależną gazetę. Nie mogliśmy się poddać, bo jak władza w ciebie wali i wygrywa, to potem jest już tylko coraz gorzej.
W jakim sensie?
- Równolegle toczyła się, z inicjatywy władzy, sprawa z "Rzeczpospolitą", ciąganie jej zarządu po prokuraturach, zabieranie im paszportów. To się zaczęło zaraz po objęciu władzy przez SLD. Było też wiele innych oznak walki z mediami, chociażby historia z "kablarzami", właścicielami telewizji kablowych. Przypomnijmy sobie wizytę Włodzimierza Czarzastego, sekretarza KRRiT, na zjeździe "kablarzy", gdzie on zupełnie jasno powiedział, że jeśli oni nie wybiorą takich władz, jakie on im każe wybrać, to "dostaną" bardzo złą ustawę. I powiedział też jasno dlaczego: bo lokalne "kable" przydają się w wyborach. Wybrali inne władze i rzeczywiście dostali od władzy ustawę, która prawie doprowadziła ich do bankructwa. I nasza walka toczyła się właśnie w takim kontekście, więc mówienie o przywilejach jest śmieszne.
Czy pani zdaniem Rokita wierzy w to, co napisał o roli Agory, czy raczej - jak chcą niektórzy publicyści - atak na was ma przedłużyć życie afery Rywina, bo jego dotychczasowe "czarne charaktery", czyli Miller, Jakubowska, Czarzasty, Kwiatkowski, wywiną się od odpowiedzialności, którą im przypisywał? Dzięki atakowi na was ta sprawa może trwać jeszcze przez kilka miesięcy. On będzie was oskarżał, wy będziecie się bronić, będzie głośno, może nawet aż do samych wyborów parlamentarnych? Rokita może na tym tylko zyskać.
- Poseł Rokita od lat słynie jako twórca ciekawych hipotez. I te hipotezy często polegają na tym, że on bardzo lubi pooskarżać, wskazać palcem. On dobrze w tej roli wypada, o czym świadczą sondaże. A jeśli sprawa Rywina "umrze", to będzie musiał publicznie zajmować się innymi problemami, naprawą finansów, gospodarki, podatkami, a nie widać, by miał tu coś istotnego do zaproponowania.
Wiele wskazuje na to, że Platforma będzie co najmniej współtworzyła przyszły rząd. Chciałaby pani mieć takiego premiera jak poseł Rokita?
- Oczywiście wolałabym mieć premiera, który bardziej patrzy na rzeczywistość niż na to, co mu się lęgnie w głowie. Wolałabym mieć premiera, który zna się na gospodarce, bo już nas nie stać na to, żeby znowu uczył się jej przez dwa lata, tak jak Miller.
Rozmawiała pani z Rokitą po opublikowaniu jego raportu, próbowała mu coś tłumaczyć?
- Nie, nie wydaje mi się, żeby tłumaczenie mu czegokolwiek miało jakikolwiek sens. Bo jeśli w jego hipotezie oskarżonym o to, że mediował z Rywinem, jest nasz kolega, zastępca naczelnego "Gazety" Piotr Pacewicz, który nigdy w życiu z Rywinem nie rozmawiał, to jakie argumenty mogą do niego trafić?
Spodziewała się pani, że "Gazeta" stanie się współoskarżoną w aferze Rywina?
- "Gazeta" była współoskarżoną od samego początku! Oskarżenie "Gazety" było rozwijane w "Trybunie" jako linia polityczna. Po drugie, były prezes Kwiatkowski też mówił, że to "Agora przyszła do Rywina, a nie Rywin do Agory". Że w ten SLD-owski nurt oskarżeń włączy się prawicowo-konserwatywny krakus Jan Rokita, też się spodziewałam, bo on ćwiczył tę swoją hipotezę, wychodząc z założenia, że jak sto razy coś powtórzy i kogoś obsmaruje, to błoto się w końcu do nas przyklei.
Jest duże prawdopodobieństwo, że w końcowym raporcie komisji tego rodzaju oskarżenie wobec "Gazety" się znajdzie. Co wtedy zrobicie?
- To będzie wielka niesprawiedliwość. Bolesna dla mnie jako redaktora "Gazety Wyborczej" i dla mnie jako członka zarządu Agory, i dla mnie jako dla człowieka, który nie zasłużył sobie nigdy na takie oskarżenia. Nic w moim życiu takich oskarżeń nie uzasadnia. Poza wszystkim nie chciałabym, żeby efekt tej afery był taki, żeby każdy, do którego przyjdą z żądaniem łapówki, myślał: jak ja o tym opowiem, to na końcu i tak nikt nie będzie wiedział, czy to ja ukradłem, czy mnie próbowali okraść, więc trzeba milczeć. Tego się boję, to jest najbardziej bolesne.
To jest bolesne, ale z raportem w kształcie, o którym mówię, coś trzeba będzie zrobić.
- Możemy tylko powtarzać fakty, co robiliśmy wielokrotnie i na komisji śledczej, i w różnych mediach! Jesteśmy w głupiej sytuacji człowieka niesprawiedliwie o coś oskarżonego. On może tylko powtarzać, powtarzać, powtarzać: nie jestem królową perską, nie jestem wielbłądem, a to jest niewdzięczne, nudne i nie zawsze skuteczne.
Ma pani w ręku wielką siłę, "Gazetę Wyborczą", zbliżają się wybory prezydenckie, wybory parlamentarne. Może trzeba pogrozić politykom i powiedzieć: słuchajcie, albo będziemy rozmawiać jak dorośli bez teorii spiskowych, albo "Gazeta" w wyborach zachowa się tak, że niestety wypadniecie z tej gry.
- To jest kompletnie niedopuszczalne rozumowanie, "Gazeta" nie może w ten sposób czegokolwiek załatwiać. "Gazeta" ma informować i przekazywać opinie.
Ale dla "Gazety" polityk, który uporczywie powtarza kłamstwa na jej temat, jest niewiarygodny i może takim go powinna wyborcom przedstawiać?
- I to piszemy, natomiast szantaż jest niedopuszczalny. Myśmy sami byli, w sprawie Rywina, przedmiotem szantażu! Szantażu nienawidzę i uważam, że szantażem się nie wolno posługiwać! Ale oczywiście dla mnie jako człowieka, dziennikarza i redaktora to, co robi Jan Rokita z raportem, jest silnym argumentem na jego niekorzyść, podobnie jak parę innych rzeczy, które zrobił.
W swoim raporcie poseł Rokita oskarżył was między innymi o szantaż, którego dopuścił się - jego zdaniem - Adam Michnik i Agora po nagraniu Rywina. Rokita twierdzi, że ujawniając fakt nagrania Millerowi, Michnik dał mu do zrozumienia, że może premiera skompromitować, po to by ten zgodził się na taką zmianę ustawy, jakiej chciała Agora. Czy gdyby pani nie była zastępcą redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej", członkiem zarządu Agory, to uznałaby taką konstrukcję myślową za prawdopodobną?
- Ona jest mniej więcej tak samo prawdopodobna jak posądzanie pana, że jest słynnym pedofilem-mordercą z Belgii! Przypuśćmy, że akurat był pan kilka razy na delegacji w Belgii, akurat wtedy, kiedy te dzieci były mordowane, i jakaś gazeta bulwarowa na tej podstawie pana oskarża. I teraz niech się pan broni, pokazuje rachunki, że był pan akurat w restauracji, kiedy ten pedofil porywał dzieciaka i go torturował!
Nie, to nie są rzeczy aż tak dalece odległe. Sprowadźmy to bardziej na ziemię. Załóżmy, że czyta pani tekst raportu Rokity jako redaktor innej gazety, nie "Wyborczej". Czy nie przekonałaby pani jego konstrukcja myślowa?
- Konstrukcja myślowa jest tylko konstrukcją myślową. Problem zaczyna się wtedy, kiedy Rokita wymyśla sobie intencje Adama Michnika, moje intencje. I po tym zmyśleniu interpretuje fakty, a niektóre wymyśla. Wszystko można wymyślić, każde zachowanie można zinterpretować ze złą wolą. W jego konstrukcji jest ocean złej woli. Dlaczego? Czy dlatego, że Rokita chce "obsmarować" "Gazetę", niezależny dziennik, bo tak politykowi jest wygodniej, bo niezależne media zawsze będą ujawniać różne grzeszki polityków? Czy on to robi po to, żeby błysnąć? Masę różnych zachowań można ze złą wolą interpretować i wyjdzie z tego jedno wielkie świństwo. I to my wszyscy jako dziennikarze doskonale wiemy. Dobry dziennikarz stara się chociażby - jako minimum - wziąć pod uwagę opinię osoby oskarżanej. A w przypadku Piotra Pacewicza Rokita go oczernia i o nic go nie pyta, nie wzywa przed komisję. Za to się dziennikarza z pracy wyrzuca! I w każdym zawodzie, gdzie obowiązuje jakieś minimum standardów, karze się za takie rzeczy! Polityk
jest, niestety, bezkarny. Gdybym ja chciała się teraz zachować tak jak Rokita, to powiedziałabym: Jan Rokita się mści na Pacewiczu za to, że sam zajął dalekie miejsce w teście inteligencji organizowanym przez TVN, w teście, w którym Pacewicz zajął pierwsze miejsce. I teraz niech się Rokita broni.
Czy ta złośliwość naprawdę była potrzebna?
- Ona jest tylko bardzo drobnym grzeszkiem przy tym, co zrobił Rokita, obsmarowując Pacewicza i czyniąc z niego człowieka skorumpowanego i uczestniczącego w układzie korupcyjnym. Jeszcze też trzeba wiedzieć, że Rokita mnie zna, i kiedy z nim rozmawiałam podczas tej komisji, i on zaczął te swoje oskarżenia "nadawać", to zapytałam go: "Czy ty uważasz, że ja kłamię?". Odpowiedział "nie", bo on wie, że ja nie kłamię. On doskonale wie, że Michnik nie szantażował Millera w sprawie ustawy, że to jest śmieszne, absurdalne i niezgodne z tym, co on o nas wie! Nie wierzę w to, że on sam wierzy w to, co napisał!
Czyli gra?
- Czasem myślę, że on ma schizofrenię, bo jest w nim też dużo z porządnego i fajnego człowieka.
I rozumnego na dodatek.
- Ależ oczywiście, że tak! Mimo że przegrał ten test na inteligencję.
A jakby to było, gdyby do pani przyszedł dziennikarz i przyniósł tekst o tym, jak to jakiś wielki przedsiębiorca spotyka się wieczorem z Leszkiem Millerem w sprawie jakiejś ustawy, która mu szkodzi? Chce jakoś zablokować tę ustawę, bo ona następnego dnia ma trafić pod obrady rządu. Puszcza pani ten tekst w "Gazecie" i go komentuje. Jak brzmiałby ten komentarz?
- Przypominam, że jak wykazała komisja, to była ustawa przeciw Agorze. Poza tym zależy, o jaką ustawę by chodziło, jakiego przedsiębiorcę, jakie były okoliczności, czy była łapówka, układy. Czy ten przedsiębiorca coś oferował w zamian za to albo jemu coś oferowano... Uważam, że wszyscy ludzie, każdy obywatel, przedsiębiorca, mają prawo walczyć o swoje prawa. Walczyć sposobami zgodnymi z prawem, a tu nic niezgodnego z prawem nie było.
Od kilkudziesięciu lat zajmuje się pani sprawami publicznymi, polityką, od 15 lat obserwuje Polskę z "Gazety Wyborczej". Czy coś panią zaskoczyło w samej aferze Rywina, w jej rozwoju?
- Zupełnie czym innym jest opisywanie afer, a czym innym bycie bohaterem takiej historii. A czy mnie to zaskoczyło? Zaskoczyło mnie samo to, że Rywin ośmielił się do nas przyjść z taką propozycją. To, co się zdarzyło potem, mogłam sobie wyobrazić. Dokładnie pamiętam, jak na spotkaniu, na którym zaczęliśmy mówić o publikacji, o śledztwie, powiedziałam: trzeba to opublikować, ale to na pewno skończy się tak, że "albo jemu kradli ten rower, albo on ukradł", że sprawa zostanie zabełtana. Myśmy dość dobrze wiedzieli, że dostaniemy po karku, chociaż muszę powiedzieć, że nie spodziewałam się aż takich ataków na nas.
A czego się pani nauczyła jako bohaterka tych wydarzeń?
- O ludziach bardzo dużo się nauczyłam. Zobaczyłam, kogo interesują fakty, a kogo interesuje to, żeby przywalić. Bardzo ciekawe doświadczenie. Teraz wiem, że Rokitę na pewno interesuje to drugie. Natomiast chyba pierwszy raz w życiu tak blisko spotkałam się, obserwując komisję śledczą, z takimi kreaturami jak ten Czarzasty, Kwiatkowski, już nie mówiąc o Rywinie. Widać miałam dotąd dużo szczęścia.
Rozczarowała panią postawa premiera w tej sprawie.
- Premier jest politykiem i w jakimś sensie...
Zaraz, zaraz, to nie może być tak, że jak ktoś jest politykiem...
- Muszę powiedzieć, że najbardziej wstrząsnęło mną to, co się wysypało w mediach i w prokuraturach po ujawnieniu sprawy Rywina. Te afery, za które Leszek Miller - jako premier i jako przywódca SLD - jest odpowiedzialny, były dla mnie największym szokiem! Ja to niby wiedziałam, ale poraziła mnie skala. Te Starachowice, historie związane z MSZ, zalew układów z prowincji, Jaskiernia i te gry losowe... Tutaj, jak mawiał niezapomniany Marks, ilość przeszła w jakość.
Premier po ujawnieniu afery Rywina zadeklarował, że zrobi wszystko, aby tę sprawę wyjaśnić. Zrobił?
- Nie. Mógłby na przykład nie awansować pani Aleksandry Jakubowskiej, czyli jej nie kryć. I to posunięcie i trzymanie jej na tym stanowisku, i tym samym firmowanie jej akcji, świadczy o premierze jak najgorzej. Mógłby skłonić, zmusić różne osoby ze swojego otoczenia, żeby trochę więcej prawdy wlały w swoje zeznania. Powstaje ciekawe pytanie, dlaczego tego nie zrobił?
Dlaczego?
- Mogę się tylko domyślać, a nie będę upubliczniała domysłów.
Kilkunastomiesięczne już śledztwo w sprawie Rywina stało się też w jakiejś mierze takim obdzieraniem ze skóry Adama Michnika.
- Łagodnie mówiąc.
Wiwisekcją jego kontaktów osobistych, jego nieformalnego wpływu na polską politykę, jego życia towarzyskiego. Spodziewała się pani takiego rozwoju wydarzeń?
- Że Adama tak obnażą?
Tak. Może inaczej: czy bała się pani takiego rozwoju wydarzeń?
- Zadziałał tu prosty mechanizm. Adam Michnik w tej sprawie dwie rzeczy zrobił wspaniale, bo nie wszystko zrobił wspaniale: nagrał Rywina i wspaniałe zeznawał przed komisją. Dzięki temu stał się taką "celebrity", jak z pisemka "People" popularnego w Ameryce. Na dodatek ma bardzo dużo wrogów, bo jest wyrazisty, niekonwencjonalny i odważny. To się złożyło na szczegółowe opisy jego postaci.
Ale przy okazji pojawiły się też głosy, że jak na redaktora naczelnego to Adam Michnik ma niepotrzebnie przyjacielskie stosunki z niektórymi politykami, szczególnie politykami lewicy.
- "Przyjacielskie" to chyba za dużo powiedziane, ma, miał kontakty towarzyskie. Są dwie szkoły: redaktorzy, którzy mają kontakty z ważnymi postaciami życia publicznego, po to żeby wiedzieć, co się dzieje, z pierwszej ręki, i tacy, którzy wolą się tego dowiadywać od swoich dziennikarzy. Adam zawsze, jeszcze przed Solidarnością, był człowiekiem strasznie ciekawym ludzi, również ludzi, którzy byli jego wrogami. I lubił słuchać, lubił rozmawiać. Czy on się w tym za daleko posunął, rozumiem, że to jest pańskie pytanie?
Był nazywany nawet mentorem polityków lewicy, premiera Millera, prezydenta Kwaśniewskiego.
- Ocenianie Adama to trochę niezręczna dla mnie rola, ale myślę, że jeśli rzeczywiście można mówić, że Adam wywarł jakiś wpływ na różnych polityków, to był to wpływ dobry. I taki wpływ również wywiera "Gazeta". Dokładnie pamiętam początki prezydentury Kwaśniewskiego, jego skandaliczną wizytę na Białorusi i jego ówczesny stosunek do opozycji białoruskiej. Czy wizytę w Chinach i uczestnictwo w pokazie zespołu składającego się z więźniów. Myśmy wtedy Kwaśniewskiego za to krytykowali w "Gazecie", ale można również takie rzeczy mówić podczas spotkań osobistych.
Część publicystów uważała, opisując przebieg prac komisji, że taka postawa Adama Michnika zaszkodziła wizerunkowi "Gazety Wyborczej".
- Każdy człowiek jest taki, jaki jest. Albo go takim bierzesz, albo go nie bierz wcale. To nie jest dobra odpowiedź...
Nie jest.
- Ale prawdziwa.
Czy nie była pani wściekła, kiedy podczas drugiego dnia swojego przesłuchania przed komisją Jerzy Urban z lubością opowiadał o wieczorze, jaki spędził poprzedniego dnia z Adamem Michnikiem?
- Nie mogłam być wściekła, bo sama Adama poprosiłam, żeby dowiedział się od tego Urbana wszystkiego, co on wie. Mogłam być wściekła na samą siebie. I byłam.
Pojawiły się głosy, że Adam Michnik jest już bardziej balastem dla "Gazety" niż wartością. Jak pani na to reaguje?
- Bez żartów! Zresztą każdy człowiek jest wartością i balastem, a im większą jest wartością, tym większym jest balastem. Ja sama jestem i wartością, i balastem, chociaż nie jestem "celebrity".
A może pani wyobrazić sobie "Gazetę" bez Adama Michnika, bez siebie?
- Absolutnie mogę sobie wyobrażać "Gazetę" bez jej założycieli, gdyby było inaczej, okazałabym się człowiekiem bez wyobraźni. Na pewno nikt z nas nie ma planów dożywotniego prowadzenia "Gazety". Chociażby dlatego, że to by ją zabiło. A także dlatego, że jesteśmy spółką giełdową i za takie stwierdzenia mogłabym iść do więzienia. Jako członek zarządu spółki giełdowej mam psi obowiązek dbać o interesy spółki, o to, żeby wartość jej przyrastała, jestem za to odpowiedzialna przed właścicielami, czyli akcjonariuszami. Wszyscy mamy obowiązek zadbać o to, żeby ta gazeta przeszła w dobre ręce.
A dlaczego nie uznacie, że wy jesteście tymi "dobrymi rękoma" i możecie to dożywotnio robić?
- Nie wyobrażam sobie nas jako zgredziałych starców prowadzących kolegia redakcyjne. W podziemiu najbardziej się bałam, że to będzie trwać latami, że będziemy chodzić, rozglądając się nerwowo, czy policja nas nie śledzi, i kłapać sztucznymi szczękami. Każdy człowiek powinien znać swój czas. Trzeba wpuścić młodych.
Kiedy wasi następcy powinni przejąć "Gazetę"?
- Myślę, że powinno się odejść wtedy, kiedy człowiek czuje, że te nowe czasy to już nie są jego czasy.
Te czasy to jeszcze pani czasy?
- Czasem czuję, że tak, czasem, że już nie są moje.
Kiedy nie są pani czasami?
- Kiedy różnych rzeczy nie rozumiem. W tym sensie sprawa Rywina jakoś mi, może też Adamowi, unaoczniła, że może tutaj dzieją się jakieś rzeczy, których my nie rozumiemy, że jest bardzo dużo oskarżeń, których my nie rozumiemy... Widać, że już ta sytuacja nas trochę przerosła, a być może będą jeszcze trudniejsze momenty i nasi następcy będą sobie lepiej umieli z nimi radzić. Chociaż w podstawowych kwestiach zachowaliśmy się tak, jak należy.
Jacy powinni być wasi następcy?
- Młodsi.
To mało.
- Ale ważne. Uczciwi, przyzwoici, z wizją. Umiejący zrobić dobrą gazetę, której czytelnicy są ciekawi i która coś dobrego wniesie do publicznego życia Polski.
Może bardziej bezwzględni gospodarczo?
- A to raczej z redakcją nie ma nic wspólnego. Redakcja się nie zajmuje biznesem.
Ale przynosi spore profity. Jak się pani czuje jako milionerka?
- W ogóle się nie czuję milionerką.
Ale nią pani jest. Co to zmienia w pani życiu?
- Czy koniecznie musimy na ten temat rozmawiać?
Tak, bo to jest ciekawe, że pani - moim zdaniem socjalistka - nagle stała się obrzydliwie bogatą socjalistką.
- Ale nie pierwszą bogatą socjalistką, że przypomnę tylko Fryderyka Engelsa...
Jednak to musi być dziwne doświadczenie osobiste, a na dodatek to, żeście się tak wzbogacili, zbudowało też tę niechęć do "Gazety".
- Nie tylko my, również mnóstwo naszych pracowników.
Tak, ale to na założycielach "Gazety" koncentruje się ta niechęć, bo to wy trafiliście na listę stu najbogatszych tygodnika "Wprost".
- Zbudowaliśmy pewną wartość i wchodząc na giełdę, przydzieliliśmy - według bardzo ściśle określonego klucza związanego ze stażem pracy, z zarobkami i ze stanowiskami - część tych akcji. I stworzyliśmy grupę właścicieli.
No więc jak się czuje socjalistka z takim napęczniałym kontem?
- Nie kontem, tylko portfelem akcji. No, mogę trochę prywatnie popraktykować różne pomysły socjalistyczne.
Jakie?
- A to już moja sprawa.
Przestraszyła się pani, kiedy w "Newsweeku" zobaczyła "ranking najbardziej znienawidzonych", a w nim Wandę Rapaczyńską, Piotra Niemczyckiego?
- Wściekłam się! I Piotr Niemczycki też, jego na dodatek to bardzo zabolało, bo niczym na taką manipulację nie zasłużył! To bardzo zmanipulowane badanie, tendencyjnie zrobione przez marny ośrodek badawczy, sondaż na 200 mieszkańcach Warszawy - po prostu skandaliczny. Wynik był założony w tezach pytań, nikt nie mógł wypaść inaczej niż źle.
A jeśli chodzi o inne przykrości, to jak pani przeżyła dzień, w którym po raz pierwszy "Gazeta" sprzedała mniej egzemplarzy niż inny dziennik?
- Okropnie.
Ale jak to było?
- Już nie pamiętam, kto mi to powiedział... Okropnie, bo to jest okropne, żeby na polskim rynku najwięcej sprzedawała gazeta taka jak "Fakt", kopia niemieckiego "Bilda", który mi się kojarzy z dawnych czasów, z lektury książki "Utracona cześć Katarzyny Blum". Świetna książka i pamiętam, co w niej było opisane: w jaki sposób tego typu brukowiec potrafi kogoś zaszczuć. Tak oni zaszczuli tę tytułową Katarzynę Blum i ona w końcu zamordowała ich dziennikarza. Czytałam to w latach 70., jako młoda dziewczyna. Nie mogę o tym zapomnieć... "Fakt" to jest na polskie warunki skrojona wersja "Bilda" i to bardzo źle robi polskiemu rynkowi gazet. Tak jak Lepper źle robi scenie politycznej. To jest dla mnie okropne, że taka gazeta...
A może to normalne, że "Fakt" was wyprzedził? Takie gazety w normalnym kraju zawsze najwięcej sprzedają.
- Ale ja nie chcę, żeby takie "normalne" było normalne. Wychowałam się w "normalnej" Polsce peerelowskiej, wszyscy mówili, że to jest normalne, a mnie się to nigdy nie podobało i zawsze dawałam temu wyraz. Normalnie człowiek jest grzeszny, ale to nie znaczy, że grzech powinien mi się podobać, z grzechem trzeba walczyć.
Czy "Gazeta" w związku z wejściem "Faktu" i taką jego sprzedażą powinna się zmienić?
- "Gazeta" w ogóle się musi zmieniać. Na pewno nikt nie dopuści do tego, żeby "poszła" w stronę "Faktu". Na pewno nie chcę, żeby "Gazeta" konkurowała z "Faktem" wtedy, kiedy ta springerowska gazeta mówi do Hausnera: "Utnij sobie sam", bo to jest głupie, ordynarne i sprzeczne z interesami Polski. Na pewno nie będę urządzać nagonki na Niemcy podczas szczytu brukselskiego tylko po to, żeby pokazywać, że nie jestem gazetą niemiecką.
No to co chcecie zrobić, żeby sprzedawać więcej?
- Robimy takie rzeczy, które zawsze robiliśmy, które uważamy za przyzwoite, sensowne i potrzebne czytelnikom.
Czyli nie jest potrzebna żadna rewolucja? A nie uważa pani, że "Gazeta" za często jest przemądrzała, to od niej odpycha.
- To jest czasem naszym strasznym błędem.
Jest gazetą mądrych publicystów i nijak o godzinie 18 w dniu, w którym rano ją pani kupiła, nie chce stać się makulaturą, a taka musi być gazeta codzienna, żeby następnego dnia kupić następny numer.
- Coś w tym jest. Ale nie mamy jeszcze recepty, jak to zmienić.
Nie boi się pani, że kiedy już założyciele oddadzą "Gazetę" swoim następcom, to oni uznają, że nie ma innej drogi - trzeba się ścigać z "Faktem"?
- Będę stawać na głowie, żeby moi następcy byli inni.
Ale może akcjonariusze przyklasną takim działaniom, bo wynik finansowy będzie pozytywny?
- Na całym świecie są akcjonariusze i są gazety, są brukowce i są gazety poważne. Jedne i drugie mają swoich czytelników, mają swoich akcjonariuszy i jakoś się ze sobą ścigają, ale to nie znaczy, że gazety poważne, takie jak "Gazeta Wyborcza", mają się stawać brukowcami, bo to nie miałoby żadnego sensu ani dla czytelnika, ani dla akcjonariuszy.
ROZMAWIAŁ PIOTR NAJSZTUB
WARSZAWA, 4 MARCA 2004 R.
--------------------------------
HELENA ŁUCZYWO JEST UZNAWANA - OBOK ADAMA MICHNIKA I WANDY RAPACZYŃSKIEJ - ZA NAJWAŻNIEJSZĄ OSOBĘ W "GAZECIE WYBORCZEJ" I AGORZE SA. WEDŁUG "WPROST" W CZERWCU 2003 POSIADAŁA AKCJE KONCERNU WARTE 53,2 MLN ZŁ. OD POWSTANIA "GAZETY" W 1989 ROKU JEST ZASTĘPCĄ REDAKTORA NACZELNEGO. BYŁA PIERWSZYM PREZESEM KONCERNU. SŁYNIE Z TRUDNEGO I WYMAGAJĄCEGO CHARAKTERU. W 1981 ROKU PROWADZIŁA NIEZALEŻNĄ AGENCJĘ INFORMACYJNĄ AGENCJA SOLIDARNOŚĆ. DO JEJ ZESPOŁU REDAKCYJNEGO NALEŻELI WÓWCZAS SEWERYN BLUMSZTAJN I JOANNA SZCZĘSNA. W TYM OKRESIE BYŁA TEŻ KORESPONDENTKĄ "DAILY TELEGRAPH". W LATACH 80. WSPÓŁTWORZYŁA "TYGODNIK MAZOWSZE", JEDNĄ Z NAJLEPIEJ REDAGOWANYCH I NAJWIĘKSZYCH GAZET PODZIEMNYCH. W STANIE WOJENNYM OPRACOWAŁA PROCEDURY UKRYWANIA SIĘ DLA DZIAŁACZY PODZIEMIA. DZIĘKI NIM MIĘDZY INNYMI ZBIGNIEW BUJAK PRZEZ PIĘĆ LAT UNIKAŁ ARESZTOWANIA. ZANIM ZAJĘŁA SIĘ DZIENNIKARSTWEM, PRACOWAŁA JAKO URZĘDNIK W BANKU ROLNYM I NAUCZYCIELKA ANGIELSKIEGO W LICEUM. W ROKU 1989 REPREZENTOWAŁA OPOZYCJĘ PRZY OKRĄGŁYM STOLE W ZESPOLE DO
SPRAW MEDIÓW. MA 58 LAT.