"Żyliśmy na tykającej bombie". W Zielonej Górze boją się teraz o jakość wody
Przez ponad 24 godziny strażacy z całego województwa walczyli z szalejącym pożarem hali z toksycznymi odpadami w Zielonej Górze-Przylepie. Teraz ci, którzy mają studnie głębinowe, z obawą spoglądają na wodę. Nie wiedzą, czy nie płynie w nich trucizna. Wyniki pobranych próbek mają być znane w tym tygodniu.
Od lat mieszkańcy zielonogórskiego Przylepu alarmowali lokalne władze i polityków, że żyją na tykającej bombie. Wszystko przez to, że na terenie byłych zakładów mięsnych były składowane ponad cztery tony różnego rodzaju niebezpiecznych odpadów w plastikowych beczkach i mauzerach. Mieszkańcy wiedzieli, że spokój będzie do czasu aż zbiorniki nie pękną lub ktoś tego nie podpali, aby pozbyć się problemu.
Pożar hali z toksycznymi odpadami. W Przylepie spaliła się cała tablica Mendelejewa
W sobotę sprawdził się czarny scenariusz i doszło do pożaru hali z chemikaliami. Obiekt był cały objęty ogniem, z którym przez ponad 24 godziny walczyło kilkuset strażaków oraz grupa chemiczna z Poznania.
Strażacy musieli mierzyć się nie tylko z toksycznym dymem, który towarzyszył spalaniu się niebezpiecznych odpadów, ale również z niekontrolowanymi wybuchami. Z ekspertyzy wykonanej na zlecenie miejscowej prokuratury wynika, że udało się zweryfikować ponad 30 różnych niebezpiecznych substancji, które mogły spowodować uszkodzenia narządów, podrażnienie skóry i oczu, wady genetyczne czy nawet śmierć.
Mieszkańcy Przylepu przerażeni. "Wiedzieliśmy, że źle się to skończy".
- To składowisko było od wielu lat i mieszkańcy interweniowali, prosili o pomoc, kogo się dało. Obawialiśmy się, że prędzej czy później źle się to skończy - przyznaje pani Urszula, mieszkanka Przylepu.
- Byłam przerażona, jak zobaczyłam ten dym. Akurat byłam w pracy. Na początku myśleliśmy, że palą się zakłady mięsne, później okazało się, że doszło do pożaru tych chemikaliów. Klienci często rozmawiali o tym, że to się źle skończy; że to taka tykająca ekologiczna bomba - opowiada pracownica jednego z lokalnych sklepów w zielonogórskim Przylepie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Szedł z wykrywaczem metali. Spektakularne odkrycie pod Zamościem
Każdy z mieszkańców, którego spotkaliśmy w poniedziałek w okolicy miejsca pożaru, przyznawał, że był przerażony, kiedy zobaczył chmurę czarnego dymu unoszącą się nad miastem. - Od dawna obawialiśmy się, że coś złego może się stać. Miasto tłumaczyło, że nie ma pieniędzy, żeby zlikwidować to nielegalne składowisko. Uspokajali, że jest bezpiecznie, ale nie wiem, czy tak jest naprawdę - mówi pani Ewa.
Mieszkańcy, z którymi rozmawialiśmy, zgodnie twierdzą, że wszyscy w Przylepie wiedzieli, iż tuż obok nich zalegają tony trujących substancji, jednak nikt nic z tym nie zrobił. - Mieszkaliśmy na tykającej bombie i w końcu doszło do tragedii – podkreśla Mirosława, którą spotkaliśmy tuż po wyjściu ze sklepu znajdującego się niedaleko miejsca pożaru. - Powiedzieli nam, że wszystko jest już opanowane, ale ja czuję, że jesteśmy już podtruci tymi chemikaliami - dodaje.
Czy doszło do skażenia wody w zielonogórskim Przylepie?
Mieszkańcy Przylepu nie widzą już nad sobą złowieszczej, czarnej chmury. Nie to jest jednak problemem. Ten może znajdować się kilka metrów pod ziemią. Wielu z nich czerpie jeszcze wodę ze studni głębinowych.
- Jestem mieszkanką Łężycy, ale mam studnię i nie wiem, czy mogę korzystać z wody. Nie mamy informacji od władz miasta, czy ta woda jest bezpieczna. Dlatego przestałam pić naszą wodę i używam tylko butelkowanej. Nie wiem też, czy mogę podlewać warzywa w ogrodzie wodą ze studni - mówi Katarzyna.
Jak przekonuje, informacje, które do nich docierają, są szczątkowe. Miasto twierdzi, że nic się nie stało. - Na Boga, przecież paliło się kilka ton chemikaliów, a toksyczna chmura była nad naszymi domami. Naprawdę nie wiem, w jaki sposób mam żyć - dodaje pani Katarzyna, załamując ręce.
O tym, że mogło dojść do skażenia wody, mówi również właściciel hali, która znajdowała się tuż obok miejsca pożaru. - Teraz najważniejsze pytanie jest takie: kto to wszystko posprząta oraz w jaki sposób będą usuwane skutki po pożarze chemikaliów? Przeniknięcie hektolitrów wody, którymi przed dwie doby zalewali halę z chemikaliami do wód gruntowych to byłaby katastrofa - podkreśla Dmirtry Starivtov, przedsiębiorca.
Podczas poniedziałkowej konferencji prasowej prezydent Zielonej Góry Janusz Kubicki zapewniał, że chociaż doszło do skarżenia terenu, to normy nie zostały przekroczone tak, aby zagrażało to życiu i zdrowiu mieszkańców. Jak mówił, jakość powietrza jest badana na bieżąco, na próbki pobrane z wody i gleby będzie trzeba poczekać jeszcze kilka dni. Powinny być znane jeszcze w tym tygodniu. Do tego czasu można używać wody dostarczanej przez beczkowozy.
Przepychanka lokalnych polityków denerwuje mieszkańców
Mieszkańcy Przylepu z niesmakiem spoglądają też na miejscowych polityków. Lokalna wojna dwóch zwalczających się obozów - prezydenta Zielonej Góry Janusza Kubickiego, oraz marszałek województwa Elżbiety Polak, przeniosła się teraz na pola w okolice Przylepu. Politycy pokłócili się przed kamerami na niedzielnej konferencji po posiedzeniu sztabu kryzysowego i na oczach wszystkich doszło do awantury.
Mieszkańcy obawiają się, że ostatecznie sprawa i tak zostanie zamieciona pod dywan.
- Trują nas z każdej strony. Nikt nie bierze za to żadnej odpowiedzialności, zachowanie polityków jest skandaliczne. Teraz przerzucają się winą, a cierpią na tym mieszkańcy. Dawno wiedzieli o tych składowiskach i nic z tym nie zrobili. Zamiotą sprawę pod dywan i nie posprzątają tego – mówi wprost pani Elżbieta.
- Nie wierzę w to, że ktoś to w końcu posprząta. Winnych nie było i na pewno się nie znajdą – podkreśla z kolei pani Franciszka. - Zamiast działać, to się kłócą, a niestety na samym końcu cierpią mieszkańcy - mówi pani Danuta, która przez 22 lata pracowała w zakładach mięsnych znajdujących się obok miejsca pożaru.
Anna Kluwak, dziennikarka Wirtualnej Polski