Litwa: nie czyń Polakowi, co Litwinowi niemiłe
W polskojezycznej prasie na Litwie nie ustaje dyskusja o problemie pisowni polskich nazwisk, ale w kontekście sytuacji mniejszości polskiej w tym kraju. Niektóre aspekty dylematów Polaków litewskich przedstawia artykuł opublikowny w "Magazynie Wileńskim":
17.10.2001 | aktual.: 22.06.2002 14:29
A nie pisałam? Nie było umowy o pisowni nazwisk z okazji przypadającej 5 września br. dziesiątej rocznicy wznowienia stosunków dyplomatycznych między Litwą a Polską. Wiem, że temat zaczyna być nudny jak brazylijska telenowela w 750 odcinkach, ale ostatnio wypłynęło kilka nowych aspektów, więc pozwolę sobie do niego powrócić.
Przypomnę tylko, że rychłe podpisanie negocjowanej od 1996 roku umowy obiecywali nam premierzy Algirdas Brazauskas i Jerzy Buzek. Niestety, było tak, że "żołnierz strzelał, Pan Bóg kule nosił". Premierzy strzelili obietnicę, "kulę" ponieśli negocjatorzy, którzy, jak się okazało, nie mieli sobie nic nowego do zaproponowania. Nasi, czyli litewscy, zgadzają się już łaskawie na dwuznaki, ale niczym przed dżumą bronią się przed kropkami, kreskami i ogonkami (nad literami: ż, ń, ś, ć, ą, ę). Polscy zaś rozumieją, że bez tych kropek i ogonków Górski przekształci się w Gorskiego, Król w Krola, a Kępski w Kepskiego. Jeszcze "lepiej" niż dotychczas. Trzeba by naprawdę mieć nie po kolei w głowie, by marnować czas i pieniądze na zmianę już okaleczonego nazwiska na okaleczone inaczej - np. z dotychczasowego Krula, który przynajmniej fonetycznie jakoś brzmi, na Krola, który byłby dziwolągiem zarówno w pisowni jak i w wymowie.
I polskiej stronie należy się głęboki ukłon za to, że na tę "kompromisową", według Litwinów, propozycję nie przystała. Okazało się, że przedstawiciele polskiej delegacji wpadli na genialny pomysł przetestowania litewskiej propozycji na własnych nazwiskach. Okazało się, że dokładnie połowa delegacji, w tym jej przewodniczący, miała po tym "eksperymencie" okaleczone nazwiska.
Propozycje, które w tej sprawie złożyli Litwini, są tylko półśrodkami mogącymi zadowalać część społeczności polskiej na Litwie, ale na pewno nie wszystkich - powiedział po tym eksperymencie i po zakończeniu nieudanych negocjacji szef polskiej delegacji, dyrektor departamentu Polonii MSZ Wojciech Tyciński.
O dalszym przebiegu negocjacji zadecydują premierzy, którzy tym razem zapewne nie będą szafowali obietnicami na wyrost. Jednak przy okazji tej całej wrzawy wokół umowy o pisowni nazwisk wynikła rzecz zadziwiająca. Moim zdaniem, nasza społeczność jest w tej kwestii mocno niedoinformowana. W trakcie poświęconego temu tematowi programu telewizyjnego "Co słychać" (TV Wileńska) odniosłam wrażenie, że raczej boimy się tej umowy niż na nią czekamy. A boimy się, bo uważamy, że wprowadzi ona obowiązek zmiany imienia i nazwiska na wersję polską. Wywnioskowałam to z telefonów telewidzów do studia. Pani, która przedstawiła się jako Aleksandra Błażewiczówna, domagała się odpowiedzi na pytanie, czy którykolwiek litewski urzędnik będzie w stanie odczytać jej nazwisko w polskiej, poprawnej wersji. Inny pan, który się nie przedstawił, pytał, ile taka procedura będzie kosztowała podatnika?
Czyli niechcący nastraszyliśmy część społeczności perspektywą przymusowej wymiany imion i nazwisk. Ludziom, którzy przystali na fonetyczną wersję swojego nazwiska, włos się pewnie zjeżył na głowie na samą myśl o wydatkach i drogach przez mękę przy wymianie wszystkich dokumentów, od aktu urodzenia poczynając i aktem zgonu bliskich kończąc. I tym ludziom należy się wyjaśnienie. Nie będzie przymusu ani obowiązku powrotu do polskiej wersji imion i nazwisk. Każdy ma prawo pozostać przy obecnej, a nawet ją zlituanizować.
Zresztą na razie te obawy są bezprzedmiotowe, bo podpisanie umowy odpłynęło w niebieską a bliżej nieokreśloną dal. A gdy już ta umowa zostanie parafowana, w co wierzę, może się okazać, że skorzystają z niej zaledwie jednostki. Na przykład polscy Litwini już zadeklarowali, że dla nich zlituanizowanie nazwisk nie jest największym problemem. Przewodnicząca Zarządu Wspólnoty Litewskiej w Polsce Irena Gasperavičiutë oświadczyła litewskim mediom, że dla tej wspólnoty większym zagrożeniem jawi się strażnica w Puńsku i likwidacja litewskich szkół w powiecie sejneńskim. Zresztą i nasza społeczność nieraz deklarowała, że od nazwisk ważniejszy dla nas jest zwrot ziemi na Wileńszczyźnie i sytuacja polskiego szkolnictwa.
Mieszkający w Polsce Litwini wymieniają jeszcze jeden powód, dla którego nie śpieszą lituanizować swoich imion i nazwisk.
Zmiana nazwiska w Polsce to luksusowa sprawa. Jest to dość droga procedura - poskarżyli się mieszkańcy Puńska korespondentowi litewskiej agencji BNS. Jeden z nich, historyk Bronius Makauskas, który właśnie przestał być Bronisławem Makowskim, twierdzi, że jedynie wymiana paszportów - jego, żony i syna - kosztowała rodzinę 1 000 złotych. W dodatku pani Makauskienë wyniosła z tej procedury okaleczone imię. Nie wpisano jej znaków diakrytycznych, przez co przekształciła się z Ţivilë w Zivile.
Z tej opowiastki wynika jedno pytanie i jeden morał. Pytanie, nad którym tak naprawdę nikt się dotychczas nie zastanawiał, brzmi: kto na Litwie będzie płacił za procedurę zmiany nazwisk? I ile? Jeżeli ogół podatników, może to wywołać (chyba uzasadniony?) protest. Jeżeli wnioskodawca, czy będzie go na to stać? A morał dedykuję przewodniczącemu litewskiej delegacji, dyrektorowi Departamentu Mniejszości Narodowych i Wychodźstwa panu Remigijusowi Motuzasowi. Byłam świadkiem, jak wywijał on kserokopią paszportu pani Zivili niczym szabelką przed obliczem polskiej delegacji. Wcale mu się ta okaleczona wersja nie podobała. A nam co pan proponuje, panie Motuzas? Tak właśnie wygląda brak znaków diakrytycznych po stronie polskiej. Nie czyń pan Polakowi tego, co Litwinowi niemiłe.
Nie wiem, jak tam jest, ale przewodniczący polskiej delegacji prawie dawał sobie rękę uciąć, że w Polsce - na życzenie osób zainteresowanych - imiona i nazwiska są zapisywane zgodnie z regulaminem ich języka ojczystego, z użyciem wszystkich znaków diakrytycznych. Pan Tyciński twierdził, że pani Ţivilë musiała niezbyt aktywnie o to zabiegać. W Polsce o takich sprawach decydują urzędnicy na poziomie samorządowym. A my się o takie sprawy procesujemy w Sądzie Konstytucyjnym lub, jeszcze piękniej, w Strasburgu. (Lucyna Dowdo/pr)