Little Mariupol. Rosjanie zamordowali ich miasto
Mariupol, jaki znali, już nie istnieje. Rosjanie zrównali go z ziemią. Uchodźcy tworzą dziś swoje nowe małe ojczyzny. Mały Mariupol jest jedną z nich.
Od redakcji: Tekst powstał w ramach programu stypendialnego Rozstaje. Projekt "Ukrainian authors for Europe. Europe for Ukrainian authors" jest współfinansowany przez rządy Czech, Węgier, Polski i Słowacji w ramach Grantów Wyszehradzkich z Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. Misją Funduszu jest rozwijanie pomysłów na zrównoważoną współpracę regionalną w Europie Środkowej.
***
Wołodymyr nie zna nawet jej imienia. Do kawiarni Little Mariupol w Dnieprze wpadła w pośpiechu i zostawiła gliniany garnek. – To prezent – rzuciła w biegu. – Z muzeum przy cerkwi Piotra Mohyły w Mariupolu.
Dzbanek dziś stoi na półce obok innych pamiątek ze spalonego i splądrowanego przez Rosjan miasta - lalek-motanek, obrazów, książek i flag. Każdy przedmiot ma dziś znaczenie symboliczne.
Utracona świątynia, ocaleni ludzie
Cerkiew Piotra Mohyły w Mariupolu odwiedzali nie tylko parafianie. Od końca lat 90. prowadzono tam charytatywną jadalnię, a kilka lat temu do duchownych dołączył Kyryło Dolimbajew. To aktywista, który obok części religijnej uruchomił – stale rozbudowywane – centrum kultury.
Założono bibliotekę literatury ukraińskiej, szkołę gry na bandurze, kursy języków obcych i rzemiosł artystycznych.
Bibliotece nadano imię poety i dysydenta Wasyla Stusa, a patronem szkoły gry na bandurze został Wasyl Spiwak. Spiwak - solista opery paryskiej – poszedł do wojska na ochotnika po rosyjskim ataku na wschód Ukrainy. Zginął w 2016 roku.
Mury cerkwi stojącej w pobliżu morza pokryto malowidłami petrykiwskimi. To ukraińska sztuka dekoracyjno-ornamentalna. Zwykle stosuje się w niej odcienie czerwieni i żółci, ale w Mariupolu użyto farb białej i niebieskiej. Symbolizują morze.
Jeszcze w styczniu 2022 roku Kyryło planował otworzyć schronisko dla ofiar przemocy domowej, centrum rehabilitacji żołnierzy i szkołę sportową dla dzieci. Patron cerkwi to założyciel jednego z najstarszych ukraińskich uniwersytetów Akademii Kijowsko-Mohylańskiej.
Wspólnocie marzyło się też seminarium duchowne imienia Piotra Mohyły. Pod koniec lutego 2022 roku wszystkie te marzenia umarły, a Kyryło musiał opuścić Mariupol. Uprzedzono go, że jako miejski aktywista trafił na rosyjską "listę proskrypcyjną".
Zresztą duży tatuaż z herbem Ukrainy i ludowym ornamentem na prawej ręce z pewnością by go wydał.
Co dalej ze świątynią? Okupanci najpierw ogłosili, że ją zburzą, potem zmienili zdanie i zainstalowali tam własną cerkiew. Spalili siedem tysięcy książek z biblioteki, połamali bandury, zniszczyli ekspozycję muzealną.
Ale po ośrodku zostało to, co najcenniejsze – ludzie, którym udało się wydostać z miasta przed wkroczeniem Rosjan.
"Dobroho ranku, my z Mariupola"
Do Dniepru dotarło wielu uchodźców z miast przyfrontowych, wśród nich wspólnota cerkwi Piotra Mohyły. Już tydzień po rosyjskiej inwazji w bazie transportowej stworzyli centrum pomocy humanitarnej.
Początkowo pomoc wydawano tam kilkudziesięciu osobom dziennie, teraz centrum obsługuje nawet 2,5 tys. potrzebujących. Ośrodek nazwali "Dobroho ranku, my z Mariupola". To parafraza narodowego pozdrowienia, które nabrało popularności po 24 lutego – "Dobroho weczora, my z Ukrainy!".
W organizacji pracy centrum wspierają Kyryła współzałożyciele – wspólnota cerkwi Piotra Mohyły. Są wśród nich Maryna Peretiatko, córka proboszcza, która wcześniej pracowała w kuchni i w bibliotece imienia Stusa, oraz jej brat Roman – kapelan wojskowy, który obecnie przewozi samochody dla armii.
Maryna wspomina, że do końca nie chciała opuszczać Mariupola, ale bliscy ją zmusili. Jest pewna, że groziło jej to samo, co Kyryłowi. Wielu kolegów Romana, który służył w pobliżu granicy, zginęło lub trafiło do niewoli.
Dramatyczny los stał się też udziałem Wałeriji Karpyłenko, jednej z uczennic szkoły bandury.
W 2022 roku w oblężonych zakładach Azowstal dziewczyna wzięła ślub z Anrijem Subotinem, na palcach mieli foliowe obrączki. Trzy dni później pan młody zginął. Kyryło wspomina, że w dzień śmierci Andrija wybuch przewrócił stojącą przy cerkwi choinkę, prezent od Andrija i Wałeriji. Ciała mężczyzny do dziś nie udało się odzyskać, a Wałeriję Rosjanie wzięli do niewoli. Wypuścili ją 10 kwietnia 2023 roku, w katolicki Poniedziałek Wielkanocny.
– Pamiętam, jak któregoś ranka, poszłam po wodę obok domu w Mariupolu. Słychać było wybuchy. Podeszła do mnie jakaś pani, zajęła kolejkę i zaczęła płakać. Próbowałam ją uspokajać, mówiłam, że będzie dobrze. A ona na to: "Jestem z Doniecka" – wspomina Maryna.
Do ośrodka przychodzi sporo przesiedleńców z obwodów donieckiego i ługańskiego. Oni już drugi raz stracili domy. Po 2014 roku wyjechali do miast, które obecnie też znalazły się pod okupacją lub w strefie przyfrontowej.
– W Dnieprze 90 proc. wolontariuszy to przesiedleńcy, jak my. Najpierw szukali pomocy, później zaczęli pomagać innym – mówi Maryna.
Kiedy w Dnieprze rozrastał się sztab wolontariuszy, w oblężonym Mariupolu ludzie jeszcze przez kilka tygodni odbierali żywność w cerkwi Mohyły, korzystali z kuchennych zapasów i tego, co udało się zebrać na początku inwazji.
Ojciec Maryny wyjechał z Mariupola dopiero miesiąc po żonie i dzieciach. A oni byli pewni, że jadą na jakieś dwa dni, nie wzięli odpowiedniej ilości rzeczy. Dziś na pytanie, czy pojedzie do domu po wyzwoleniu, dziewczyna odpowiada bez namysłu: – Jasne, że wrócimy.
Mały Mariupol
Któregoś dnia wśród potrzebujących Kyryło spotkał rodzinę z Mariupola – matkę i córkę. Po bombardowaniach dziewczynka przestała mówić, nie chciała jeść. Kyryło zastanawiał się, jak zorganizować opiekę psychologiczną dla takich jak ona. Nie mieli wówczas odpowiednich warunków.
– W czerwcu uruchomiliśmy przestrzeń Little Mariupol. Odtworzyliśmy, oczywiście na mniejszą skalę, bibliotekę, którą Rosjanie spalili w Mariupolu. Udzielamy bezpłatnych konsultacji psychologicznych i prawnych. Pomagamy cywilom i wojskowym – mówi Kyryło.
– Zbieramy pieniądze na prezenty dla dzieci, które ucierpiały przez wojnę: latem marzyły o rowerach, przed rokiem szkolnym raczej o sprzęcie do nauki zdalnej. Najbardziej ekstrawaganckie marzenie? Jedna dziewczynka prosiła o chomika. Najlepiej samiczkę. Chciała ją nazwać Karyna i podarować jej "magiczny domek". Całe miasto zganiałem w poszukiwaniu tego domku dla Karyny – śmieje się Kyryło.
Własnego syna, podobnie jak żony i dwóch ulubionych mopsów, nie widział ponad rok. Są w Niemczech. On sam niewiele mówi o tym, co stało się z jego rodzinnym miastem, więcej o planach na przyszłość. Nie chce myśleć o okupacji, bo i tak nie ma na nią wpływu. Wystarczy mu to, co wie.
Zobacz także
– Po wyzwoleniu oczywiście wrócę do Mariupola z misją humanitarną. Ale mieszkać tam już nie będę. Nie udźwignę tego psychicznie – wyrzuca z siebie. – Okna mojego mieszkania wychodzą na Teatr Dramatyczny. To na niego Rosjanie zrzucili bombę lotniczą, kiedy ludzie kryli się tam przed ostrzałami. Czy można mieszkać z tą wiedzą w takim miejscu? Miasto jak cmentarz.
O mieszkaniu wie tyle, że ocalało i ktoś je zajmuje. Co z rzeczami? Byli tam kadyrowcy. Ukradli pralkę, to już klasyka, i tanią biżuterię jego żony. Zostawili za to podobno drogie szkło weneckie, bo nie wiedzieli, ile jest warte.
Jak zacząć w Dnieprze od zera to, co w Mariupolu zajęło kilka lat? Kyryłowi udało się dzięki oszczędnościom, za które wynajął pomieszczenia. Potem pomogli mu zachodni darczyńcy.
Powstała pierwsza kawiarnia, potem dwie kolejne. Wszystkie pod szyldem "Little Mariupol". Do nazw dwóch ostatnich dodano "Svoi" i "The Best Inside". Są niczym "filie okupowanego miasta".
Obrazy na ścianach przedstawiają budynki, które już nie istnieją. Obok siedziby otwarto sklep Little Mariupol Local Food – to strefa przesiedlonego lub lokalnego biznesu i kolejny, mniejszy, magazyn pomocy humanitarnej.
– Do inicjatyw dobroczynnych dodaliśmy biznesowe. Po pierwsze, wspieramy przedsiębiorców, którzy przenieśli swoje firmy z terenów okupowanych lub mają zamiar to zrobić. Nasz warunek – ma być transparentnie – zaznacza Kyryło.
– Gospodarka leży, a wkrótce będzie jeszcze gorzej, więc należy wspierać mały i średni biznes. To on pomaga nam w regulowaniu czynszu i opłat komunalnych za pomieszczenia, w których prowadzimy działania społeczne na rzecz przesiedleńców. W założeniu przedsięwzięcia biznesowe mają pomagać sferom humanitarnej i socjalnej.
Otwarciem pierwszego lokalu zajął się Wołodymyr Łychaczow, też mariupolanin, właściciel kilku kawiarni. To do niego na początku tej opowieści nieznana dziewczyna przyniosła dzbanek z Mariupola.
– Jedna z moich kawiarni istniała już piętnaście lat, miałem ich w sumie trzy, przed inwazją jedną zamknąłem. Pozostałe też nie ocalały. Jedna z nich przetrwała nieco dłużej, bo pilnowali jej moi przyjaciele, ale w końcu i ją splądrowano – opowiada Wołodymyr.
Opuszczając Mariupol, Wołodymyr – jak wielu innych – sądził, że wyjeżdża na krótko. Zatrzymał się z rodziną u przyjaciela w pobliskiej wsi. Ale czas mijał, nocami mężczyzna widział łunę płonącego miasta. Pojechali dalej.
Zaczynając nowy biznes od zera, sam wybierał gatunki kawy i herbaty. Serwowane w lokalu wypieki szykują przesiedleńcy lub mieszkańcy przyfrontowych miast. Wśród gości można spotkać dzieci Wołodymyra, pracuje tu jego żona.
Kyryła poznali w centrum humanitarnym "Dobroho ranku, my z Mariupola".
Żadnych przyjaciół
W kawiarni Little Mariupol Svoi pracują Lina i Wala. Już na pierwszy rzut oka widać, że to nie tylko koleżanki z pracy, ale przede wszystkim przyjaciółki, choć znają się od niedawna. Wala jest z Mariupola, Lina z Iziumia w obwodzie charkowskim.
– Nie planowałam mieć w nowym miejscu żadnych przyjaciół – mówi kategorycznie Lina. – Ale tak wyszło, że zjawiła się Waletyna!
A Wala się śmieje, bo nikt poza przyjaciółką nie nazywa jej pełnym imieniem. Lina dodaje: – Przyszłyśmy tu z piwnicy.
To nie przenośnia. W Iziumie Lina siedziała z rodziną w piwnicy, odkąd na miasto spadła pierwsza bomba lotnicza: dwa tygodnie bez łączności, nie wiedziały nawet, że Rosjanie doszli na drugi brzeg rzeki. Pewnego dnia do piwnicznych drzwi zastukali żołnierze obrony terytorialnej i powiedzieli, że pora się ewakuować.
W Mariupolu wszyscy krewni zebrali się w domu rodziców Wali – w sumie 17 osób.
– Domy części naszej rodziny zostały zbombardowane, wzięli rzeczy i przyszli do nas – mówi dziewczyna. – Ciężko było, ale byliśmy cały czas razem, razem wyjechaliśmy, wszyscy żyjemy.
Wala twierdzi, że miała szczęście: – Nikogo nie szukałam, nikogo nie pochowałam w podwórzu, nikogo na moich oczach nie rozerwał pocisk.
Zanim dotarli do Dniepru, pół roku mieszkali w obwodzie lwowskim. Przenieśli się, bo stąd mają bliżej do domu, choć jest teraz nieosiągalny.
Zobacz także
W rozmowie dziewczyny od czasu do czasu przeskakują z ukraińskiego na rosyjski i z powrotem. Całe życie spędziły w rosyjskojęzycznych regionach, ale dziś powtarzają, że chcą całkowicie przejść na ukraiński.
– Mój ojczym przeszedł na ukraiński, marzy o tym moja mama, trochę to śmieszne, na początku mówiła taką komiczną mieszanką! Ale jestem z niej dumna, stara się, nie odpuszcza. Kiedy ktoś mówi do niej po ukraińsku, zawsze odpowiada po ukraińsku. A jak dzwoniła do urzędu skarbowego, miała na kartce listę zdań, które mogły przydać się w rozmowie. Dzwoniła z tą kartką w rękach – wspomina Wala.
– Nienawidzę Rosjan. Wstydzę się rozmawiać w ich języku – mówi Lina. – Nie odebrałyśmy porządnego ukraińskiego wykształcenia, wszystkie książki były po rosyjsku. A jak wyglądała okupacja? W ramach pomocy humanitarnej ludzie dostawali od Rosjan pół bochenka chleba, 50 gramów oleju słonecznikowego i dwie łyżki stołowe cukru. Na całą rodzinę. Tata opowiadał, że jak przywieźli swoją "pomoc humanitarną", to rzucili konserwy z tuszonką na ziemię jak psom, rozjechali pojazdami wojskowymi i powiedzieli: "Żryjcie, Ukropy!".
Kiedy Linę z córką, mężem i psem ewakuowali żołnierze, rodzice dziewczyny zostali w Iziumie. Z mamą nie miała kontaktu ponad miesiąc, z ojcem – dwa.
Poszukiwanie rodziny pod okupacją to żmudny proces oparty na kruchej siatce znajomości, niepewnych szansach na skontaktowanie się z kimś, kto mógł widzieć lub zna kogoś, kto mógł widzieć konkretnego człowieka. Takie poszukiwania mogą trwać tygodniami, towarzyszy im nieustanny lęk: a jeśli zakończą się najgorszym wynikiem?
– Pewnego dnia zobaczyłam wideo z Iziuma, z ulicy mojej mamy. Spadła tam bomba lotnicza. Pomyślałam: pewnie mamy już nie ma wśród żywych.
Potem okazało się, że rodzina Liny ocalała, a do matki dotarła wieść, że córka próbuje ją odnaleźć. Nie było jednak ani zasięgu telefonicznego, ani internetowego. Dopiero w kwietniu 2022 roku mama Liny wreszcie dodzwoniła się do córki.
Mariupol, tylko znacznie większy
Kiedy Wala głośno marzy o wyzwoleniu Mariupola, Lina pyta żartem: – I co? Od razu mnie rzucisz i pojedziesz?
– Skąd, razem pojedziemy! – odpowiada Wala. – Nie boję się ruin. Boję się tylko pierwszy raz zobaczyć je na własne oczy.
– Na zdjęciach i na żywo to zupełnie co innego – dodaje Lina, która była już w wyzwolonym Iziumie. – Szłam ulicami i czułam zapach pogorzeliska, spalonych mieszkań… Gdyby nie dziecko, może bym wróciła. Ale nie chcę, żeby córka to widziała, i boję się, że może trafić na minę. Poza tym zburzyli naszą szkołę.
Dlaczego Rosjanie tak okrutnie obeszli się z Mariupolem i starli miasto z powierzchni ziemi?
Kyryło widzi to tak: – Po pierwsze, zemsta. Mariupol okupowano w 2014 roku, ale wtedy szybko go wyzwolono. Po drugie, Rosjanom od samego początku nie zależało na Mariupolu jako miejscu do życia. Chcieli mieć drogę z Krymu do Rostowa i port. I jakieś mieszkania dla personelu.
Ekipa Małego Mariupola w Dnieprze powoli reaktywuje to, co w ostatnich latach powstało na wybrzeżu Morza Azowskiego: wieczory muzyczne, ukraińskojęzyczny klub, kursy językowe, zajęcia z rzemiosł artystycznych, w tym robienia pisanek i wycinanek.
Świątynia z błękitno-białym ornamentem została pod okupacją, ale w Dnieprze prowadzone są kursy malarstwa petrykiwskiego. Kyryło jest pochłonięty kolejnym pomysłem: w jednym z lokali chce zorganizować kuchnię, żeby do centrum "Dobroho ranku" można było wozić gorące posiłki.
Wołodymyr mówi, że "Dniepr to miasto dobrych serc", a Kyryło dodaje: – Jest jak Mariupol, tylko znacznie większy.
Na ulicach w Dnieprze pojawia się coraz więcej przystanków-schronów. Po nieustannych jesiennych i zimowych bombardowaniach i przerwach w dostawie energii miasto wraca do życia.
Prąd jest, ale agregaty i napisy informujące, gdzie można naładować telefon, nie zostały usunięte. Niewiele wiadomo o tym, jak radzą sobie ludzie w okupowanych miastach. Mariupol, teoretycznie wciąż znajduje się 300 km od Dniepru, ale zdaje się, że trafił do innego świata.
Nadzieją terenów okupowanych są ludzie gotowi do ich odbudowy. Początkiem może być centrum pomocy w innym mieście.
Autorka: Ola Rusina, stypendystka programu Rozstaje
Przełożył: Marcin Gaczkowski