Marcin Hermanowicz. Ludzie widzą w nim silnego olbrzyma, który pomaga, a nie człowieka, który potrzebuje pomocy© WP | Anna Śmigulec

Olbrzym

Anna Śmigulec

Tygodniami przeglądał wszystkie zdjęcia Agnieszki, aż stworzył książkę fotograficzną i ją wydrukował. Jedną dla córeczki, drugą dla teściów. Dokumenty z prokuratury, te o nieumyślnym spowodowaniu śmierci żony, spalił. Ludzie mówią o nim: "Ten uśmiechnięty misio". Nie wiedzą, jaki ciężar dźwiga Marcin w swoich 140 kilogramach.

Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

***

Marcin przez cały rok chodzi w krótkich spodenkach. Długie spodnie zakłada tylko na wywiadówki córki i do kościoła. Z szacunku dla ludzi.

Do tego krótki rękawek. Nawet w zimie.

W grudniu zeszłego roku świeciło słońce, były tylko 2 stopnie na minusie, więc poszedł na mszę w T-shircie i w długich spodniach. Po kościele najpierw rozszedł się szept, potem zrobił się już poważny szum. Marcin czuł na sobie spojrzenia wiernych, aż pot zaczął mu spływać po plecach.

- Potem ksiądz mnie poprosił, żebym zakładał kurtkę. Bo się nie może skupić.

Do szkoły też raz nie zdążył się przebrać, bo gnał prosto z pracy. Ale stwierdził: "No trudno" i wpadł na zebranie specjalnego zespołu w sprawie córki w krótkich spodenkach. A też była zima. Nauczyciele tylko się śmiali, bo już go znają i nie robią z tego problemu.

Co innego kuracjusze w sanatorium, w którym pracuje jako sanitariusz.

Odśnieża swój samochód, a oni podchodzą i dotykają jego dłoni albo gołego przedramienia. Nie dowierzają.

- Myślą, że jestem skostniały. Że jakieś pokazówki robię. Chwytają i aż wykrzykują: "O, ciepły!" I komentują, szczególnie panie starsze: "Co to za dziwny chłop?".

Nawet kiedy idzie w góry, zakłada czapkę i szalik. Ale żadnej kurtki.

A w góry chodzi prawie codziennie, choćby na chwilę: na wschód albo zachód słońca. W końcu mieszka w Iwoniczu, w Beskidzie Niskim.

Marcin na grzbiecie górskim Przymiarki, gdzie jeździ na wschody i zachody słońca
Marcin na grzbiecie górskim Przymiarki, gdzie jeździ na wschody i zachody słońca© WP | Anna Śmigulec

Misio w sanatorium

Pacjenci go uwielbiają.

Weronika, fizjoterapeutka, pracuje z nim od czterech lat i ciągle słyszy:

- A jest dzisiaj pan Marcin? A gdzie pan Marcin?

A jak nie wiedzą, jak się nazywa, to mówią: "Ten miły duży pan". Jedna kuracjuszka szukała go, tłumacząc: "No, taki misio".

- U nas wszyscy sanitariusze mają podejście do ludzi – wyjaśnia Weronika. - Bo bez niego nie da się tu pracować. Ale jak pacjenci mówią "uśmiechnięty" albo "wesoły", to wiadomo, że chodzi o Marcina.

Tego uśmiechu i poczucia humoru Marcin Hermanowicz czasem używa jak broni.

Weronika ma dopiero 24 lata, więc w sanatorium jest jak rzadki okaz, przyciąga uwagę.

Któregoś dnia podchodzi do niej kuracjusz w podeszłym wieku i zaczyna opowiadać, jak bardzo potrzebuje przytulenia. Weronika woła tylko:

- Maaarcin!

Ten wychyla się z gabinetu, a ona rzuca:

- Pan chce, żeby go przytulić.

Marcin natychmiast podbiega, podnosi staruszka i przytula go w powietrzu. Ten zdumiony, nie rozumie, co się dzieje.

A Marcin z rozbrajającym uśmiechem:

- Jeszcze mogę dać panu buzi w czoło.

Kuracjusz przerażony:

- Nie, nie trzeba!

I prawie ucieka. Później już ani razu nie zaczepia Weroniki, a na widok Marcina rzuca zapobiegawczo:

- Nie trzeba mnie już przytulać!

- Nie sądziłam, że Marcin to zrobi – śmieje się Weronika - Ja chciałam tego pana tylko zdystansować słownie. Ale że wariat się wyłonił, przybiegł i go przytulił - to pokazuje, że działa na spontanie. Do tego jest energiczny i wszędzie go pełno.

Na zewnątrz: dobrotliwy olbrzym. 190 cm wzrostu, 140 kg wagi, numer buta 48.

W środku:

- Jestem wrażliwiec – tłumaczy trochę zakłopotany. Gdy mówi o czymś ważnym, głos mu się łamie, a do oczu napływają łzy.

Bo w tych 140 kg dźwiga dużo bólu.

Zakochani

Marcin poznaje Agnieszkę na pielgrzymce. On ma 18 lat, ona 14. On wysoki wysportowany ciemny blondyn, ona drobna szatynka z brązowymi oczami. Sięga mu do ramienia.

Na początku przed nim ucieka, bo Marcin ma długie włosy i jest głośnym zgrywusem.

Na trasie mają Górę Przeprośną – oficjalnie: miejsce odpoczynku dla pielgrzymów idących na Jasną Górę. Mniej oficjalnie: miejsce, gdzie można się przeprosić i pocałować.

On z kolegami żartuje, że przyjdą ją przeprosić. Ona ucieka.

On mieszka w Iwoniczu, ona 100 km od niego, pod Rzeszowem. Najpierw długo jest koleżanką, później staje się przyjaciółką. Piszą do siebie listy, widują się na pielgrzymkach.

Na jednej z nich całą drogę idą za rękę. Ot tak, dla wygłupu. W Częstochowie Marcin daje jej róże, które gwizdnął z jakiegoś pomnika oraz metalowy pierścionek, i się oświadcza. Oboje mają ubaw, bo ludzie wokół biją im brawo, myślą, że to na poważnie.

Ona ma już 18 lat, on 22 lata i po pielgrzymce musi wrócić do wojska.

Tam nagle zalewają go uczucia:

- Ale mnie rozebrało! Zakochałem się!

Ale nic nie mówi Agnieszce, bo nie chce zawieść jej zaufania – przecież jest przyjaciółką. W dodatku zna jej chłopaka i wobec niego też chce być w porządku. Ale dostaje prezent od losu: chłopak Agnieszki z nią zrywa! Dopiero wtedy Marcin mówi jej, że się zakochał. Ona jest bardziej powściągliwa:

- Ty też nie jesteś mi obojętny.

Jeździ do niej jak wariat. Najpierw rowerem. Dla niego to nie problem, ale Agnieszka w końcu mu zabrania, bo we wsi pukają się w czoło:

- Głupek z Iwonicza na rowerze przyjechał za Rzeszów! 100 km!

Potem przyjeżdża stopem. Ale mało kto dociera do tej mieściny, więc Marcin musi resztę trasy pokonać pieszo. Nawet 14 km, szczególnie w zimie, kiedy drogi są zasypane. Ale nic go nie powstrzyma, pojawia się w każdy weekend.

Nie ma pieniędzy na drogie prezenty, ale zawsze przywozi Agnieszce jedną różę i coś słodkiego. Jej rodziców nie wzruszają romantyczne gesty. Twardo stąpają po ziemi i ciężko pracują na gospodarce. Jak tylko Marcin się pojawia, jego też zgarniają do roboty. I tak za każdym razem: dopiero jak sobie zapracuje, może posiedzieć z ich córką. A że jest silny i pracowity, zyskuje sobie ich szacunek.

Szczęściarze

Oboje z Agnieszką uwielbiają chodzić po górach, Marcin obmyśla więc plan.

Jest ciepła jesień, mówi:

- Mam wolny weekend, jedźmy w Bieszczady.

Jadą pociągiem, potem autobusem – jak zwykle po spartańsku. Dalej czerwonym szlakiem na Tarnicę.

Tam Marcin pyta:

- Wyjdziesz za mnie?

A ona w swoim stylu:

- Wiedziałam!

Nie miała co podejrzewać, bo wypad w góry jak każdy inny, ale Agnieszka nie potrafi okazywać uczuć ani słabości, bo w jej rodzinie się tego nie robi. Tym "Wiedziałam!" przykrywa swoją radość i wzruszenie. Najważniejsze, że się zgadza.

Pobierają się w lipcu następnego roku. Ona ma 20 lat, on 24.

Przeprowadzają się do Iwonicza, do domu rodzinnego Marcina. A właściwie do domu jego mamy. Bo ojciec porzucił rodzinę, kiedy Marcin miał cztery lata. Nawet go nie pamięta.

Agnieszka jest ambitna, pracowita i pedantyczna. Mimo że studiuje, znajduje pracę w sanatorium, w kadrach, i szybko dostaje samodzielne stanowisko. W domu też wymagająca. Jak Marcin nie złoży porządnie swoich ubrań w kostkę, to lecą z szafy do ponownego złożenia.

Marcin, z natury luzacki, w ogóle się tym nie przejmuje. Pięknie się różnią i pięknie się kochają.

Dostrzegają to wszyscy znajomi i bliscy.

Po ośmiu latach rodzi się Emilka.

- Jacy oni byli szczęśliwi! - wspomina Bogumiła, szefowa Marcina w sanatorium i znajoma od lat. - Widać było po tym, jak ją przytulał, jak gładził po ręce i jak do niej mówił. Był mocno zakochany. Agnieszka też, zresztą niesamowita dziewczyna, tylko nie wyniosła z domu wylewności. Ale to się po prostu czuło: że oni do siebie pasują. A ich dziecko było takie wyczekane i chciane.

- Nawet po 16 latach znajomości, w tym 10 latach małżeństwa, nie byli sobą znużeni? - dziwię się.

- Nigdy nie doszli do tego etapu. Nawet nie mieli szansy dojść. Przez tę tragedię.

Agnieszka i Marcin w Bieszczadach tuż po ślubie
Agnieszka i Marcin w Bieszczadach tuż po ślubie © Archiwum prywatne

42 kg

Agnieszka jest w ciąży, ale to Marcin tyje do 140 kg. W 2008 r., kiedy rodzi się Emilka, Marcin zaczyna biegać. Chce schudnąć: dla niej, dla zdrowia i po to, żeby nadal podobać się atrakcyjnej żonie. Najpierw robi wszystko, co trzeba przy dziecku, w domu i w ogrodzie, później wychodzi pobiegać. Minimum 14 km. Jest zawzięty: nie je kolacji, odstawia słodycze i alkohol. Chudnie 42 kg.

Po roku trenowania od zera przebiega swój pierwszy maraton: 3 godz. i 54 min.

- Część ludzi po prostu nie wierzyła, że to się uda. Już wcześniej spotkałem faceta, który biegał od 10 lat i chciał mi udowodnić, że ja, ważąc prawie 100 kg, nie mogę biegać. Ale jak się okazało, że ze mną przegrał, to powiedział z uznaniem: "No, no, no!" i zaczął się dzielić wiedzą, jak się przygotować do maratonu. A potem ten wypadek...

Emilka

Tuż po urodzeniu Emilka dostaje 10 punktów w skali Apgar, czyli maksimum. Kłopoty zaczynają się później.

Kiedy ma pół roku, dostaje wysypki na twarzy i ciele.

- Czerwona jak ogień! - emocjonuje się Marcin. - Na głowie aż skorupa!

Dermatolog daje maści sterydowe. Wysypka znika, ale wraca, więc szukają pomocy u alergologa. Okazuje się, że jest uczulona na orzechy, kakao, i wszystko, co je zawiera, jak czekolada i ciastka.

W międzyczasie ma trudności z siadaniem. Przypuszczają, że to problemy z biodrami, bo zaczyna chodzić, ale co chwilę upada. Kuzynka, która jest pediatrą, mówi: "coś mi tu nie pasuje". EEG głowy wykazuje, że to napady padaczki.

Neurolog podejrzewa chorobę spichrzową i sugeruje, że Emilka po prostu umrze. Bo dzieci z tą chorobą szybko odchodzą. Synek szwagierki Marcina żył tylko trzy lata. A i tak spędził je w szpitalu.

Z mówieniem Emilka też ma problemy. W wieku dwóch lat mówi tylko "tata". Nie umie dmuchnąć ani pić przez słomkę. Chodzą z nią do trzech logopedów. Ci masują jej buzię, każą podawać drogi tran z wiesiołkiem, który pomaga na mowę.

Marcin czasem słyszy:

- E, za dużo się przejmujesz. Na pewno będzie mówić.

Ale takie myślenie życzeniowe tylko go irytuje.

- Trzeba robić wszystko, żeby pomóc dziecku! A nie czekać, aż cudownym sposobem problem sam się rozwiąże.

Wizyty u specjalistów i rehabilitacje oznaczają wyjazdy do większych miast. Marcin musi zwalniać się z pracy i znosić komentarze:

- Ja miałem troje dzieci i nie musiałem się wypisywać ani razu!

- Ale zapomniałeś o tym, że żona się zajmowała dziećmi i jeździła z nimi do lekarza, a ty o tym nawet nie wiedziałeś! - myśli w duchu.

Cysterna

10 czerwca 2010 r., ciepły słoneczny dzień. Marcin z Agnieszką zapinają dwuletnią już Emilkę w foteliku z tyłu samochodu i ruszają z Iwonicza do Krakowa na konsultację do neurologa.

Przed Tarnowem zatrzymują się na kawę. 50 km dalej, w Łapczycy, jeszcze rozmawiają, stojąc na światłach.

Potem uderzenie. Krzyk dziecka. Ciemność.

Marcin podnosi głowę i widzi tylko przód własnego samochodu wbity w cysternę, migające światła karetki, straży pożarnej i policji.

Słyszy rozdzierający płacz Emilki, ale nie może się odwrócić, bo blokuje go otwarta poduszka powietrzna. Kątem oka dostrzega, że córka jest zalana krwią.

- Agnieszka! - krzyczy. - Agnieszka!

Ale żona nie odpowiada.

Marcin czuje ciepłą krew i potworny ból, ale jest kompletnie zakleszczony. Lewa ręka wisi na oknie (jak się później okaże, złamana). Czuje się kompletnie bezradny, próbuje dosięgnąć telefonu, żeby zadzwonić do siostry, ale nie daje rady.

Wkoło mnóstwo służb i chaos. Helikopter zabiera żonę, karetka córkę. Marcin nie wie nawet, dokąd. Jego wycina z samochodu straż pożarna.

Marcin ma złamanych osiem żeber, mostek, lewą rękę, zmiażdżone płuco i zwichnięty bark. Później, w szpitalu w Krośnie, zespolą mu z kośćmi blachę w lewym przedramieniu. Na razie jest w szpitalu w Bochni. Do tego samego trafiła już wcześniej Emilka.

Wszystko go boli, aż nie może oddychać, ale myśli tylko o jednym: "Co z żoną i z córką?".

Lekarze informują, że Emilka nie ma obrażeń. Widocznie krew, którą widział w samochodzie, była Agnieszki.

Już sobie wyobraża: jeśli żona wyląduje na wózku, zaopiekuje się nią najlepiej, jak potrafi, zapewni jej wszystko.

Czarny scenariusz, który kreślił, przebija życie. Następnego dnia odwiedza go siostra.

- Co z Agnieszką?! - pyta Marcin.

- Nie przeżyła.

Zwłoki identyfikują teściowie, bo Agnieszkę zawieziono helikopterem do Krakowa, 40 km od niego.

Emilkę lekarze uznają za zdrową, bez obrażeń. Mama zasłoniła ją własnym ciałem.

Po pięciu dniach wypisują też Marcina.

Emilka w objęciach Agnieszki. Dziewczynka po urodzeniu dostaje 10 punktów w skali Apgar. Kłopoty zaczynają się później.
Emilka w objęciach Agnieszki. Dziewczynka po urodzeniu dostaje 10 punktów w skali Apgar. Kłopoty zaczynają się później. © Archiwum prywatne

Pożegnanie

Msza, otwarta trumna, Marcin na wózku, pchany przez szwagra. Nie jest w stanie pocałować trumny, muszą go podnieść. Otumaniony, obolały, nie do końca wie, co się dzieje. Na pogrzebie tłum.

Wieczorem stypa u ciotki w Iwoniczu. A Marcinowi tak się pogarsza, że trafia do szpitala w Krośnie i zapada w śpiączkę.

Leży tam pięć tygodni. Ma dwa dreny, które ściągają mu płyny z płuc, musi dmuchać balony, żeby rozprężyć płuca, załatwia się do basenu i przez cewnik, dostaje zapalenia jąder.

Ale i tak najbardziej boli go, że tygodniami nie widzi córki. Nie chce, żeby przyjechała do szpitala i zobaczyła go w takim stanie, a sam nie może wstać, a co dopiero do niej pojechać.

Wpatruje się tylko w jej zdjęcie i codziennie dzwoni do domu zapytać jak tam. Tymczasem Emilką opiekuje się jego mama oraz siostra Ania. Przyjechała z Krakowa na kilka tygodni, bo jej syn jest starszy od Emilki tylko o miesiąc i były z Agnieszką bardzo zżyte.

Marcin wraca do domu 27 lipca. Nikt nie odkrył, dlaczego stracił świadomość i spowodował wypadek. Jechał wolno, samochody z naprzeciwka sunęły w korku jakieś 20 km/h. Badanie wykazało, że we krwi nie miał alkoholu. Żadnych chorób powodujących utratę przytomności nie stwierdzono.

Marcinowi nie chce się żyć.

A pismo z prokuratury niemal go zabija. "Nieumyślne spowodowanie śmierci" - czyta i nie może oddychać. Przecież wszystko by oddał, żeby ukochanej Agnieszce przywrócić życie.

Postępowanie wykazuje, że Agnieszka była zapięta pasem nie po skosie, tylko przez brzuch i zderzenie ją zmasakrowało.

Lista obrażeń jest miażdżąca, Marcin nie może się pozbierać po lekturze.

Prokuratura drąży sprawę przez rok, zanim ją umorzy. Tymczasem wszyscy wokół pomagają Marcinowi, a nie obwiniają. Nawet teściowie mówią:

- Co, dziecko nie ma matki i jeszcze ojca ma nie mieć?

W końcu Marcin postanawia: "Nie dam się". Zbiera się w sobie, rehabilituje i po pół roku wraca do pracy, a później do biegania.

Marcin z córką. Emilka ma już 14 lat
Marcin z córką. Emilka ma już 14 lat© WP | Anna Śmigulec

Jeleń

Weronika, która pracuje z Marcinem, przyszła do sanatorium na staż zaraz po szkole masażu w 2019 r.

W pierwszych dniach wystraszona, bo nie spodziewała się tylu ciężkich przypadków. Pacjenci schorowani, o kulach, na wózkach. Niektórzy niemili lub roszczeniowi. A Marcin biega między nimi uśmiechnięty i wyluzowany. Pierwsza myśl Weroniki: "Czy on jest normalny?"

Ale szybko się zakumplowują. Marcin staje się dla niej jak starszy brat. Weronika nigdy nie słyszy z jego strony żadnych podtekstów. Od kuracjuszy - wręcz przeciwnie.

Jeden, około trzydziestki, niemal nie potrzebuje rehabilitacji, ale potrzebuje atencji.

- Aż mi niedobrze, jak sobie go przypominam - opowiada Weronika. -. Ciągłe teksty typu: "okłady z młodych piersi" i "Chodź, przewiozę cię...". Cóż, molestowanie słowne często się zdarza w tej pracy, ale on był wyjątkowo nachalny.

Po pierwszym spotkaniu z tym pacjentem Marcin widzi, jak Weronika wybiega z gabinetu wściekła. - Co się stało? - pyta później.

- Rzucał mi obleśne teksty!

Przy kolejnej wizycie tego samego pacjenta Marcin ostentacyjnie podchodzi do Weroniki:

- Słuchaj, córuś, to ja kończę o czternastej i później po ciebie przyjadę.

Weronika nie rozumie, o co mu chodzi, ale zauważa mrugnięcie, więc odpowiada:

- Dobra, tato.

Od tej chwili pacjent więcej jej nie zaczepia.

Weronika się cieszy. Również z tego, że na Marcina zawsze może liczyć. Pracują ciężko i szybko, na kąpielach wirowych i perełkowych czasem obsługują nawet dziewięć osób na raz, i czasem Marcin robi więcej niż Weronika, aż jej głupio.

- Ej, Marcin, to moje zadanie.

A on:

- Dobra, luz.

I leci nalewać wodę do wanien.

- Niektórzy powiedzą, że jest frajerem. A on się nie ogląda, czy ktoś zasługuje, czy nie, tylko pomoże. Nigdy nie wylicza: "Ja tu zrobiłem więcej, to teraz twoja kolej, odwdzięcz się". Ostatnio wziął moją zmianę, bo musiałam jechać na uczelnię do Rzeszowa. To jest bezproblemowy gość. I myśli o drugim człowieku.

Agata, też fizjoterapeutka, pracuje w sanatorium od 30 lat, Marcina zna "od zawsze". Czyli od kiedy dołączył do zespołu 18 lat temu.

Zabiegi, które obsługuje Marcin: kąpiele wirowe, perełkowe, borowina robi się na poziomie -1 budynku. Na parterze są inne gabinety, na piętrze pierwszym i drugim - pokoje kuracjuszy.

Zadaniem sanitariusza jest zawieźć pacjenta na zabieg, rozebrać, pomóc wejść do wanny zabiegowej, później pomóc wstać, ubrać się i odwieźć do pokoju.

- Marcin, mimo że tęgi, jest szybki – mówi Agata. - I wszędzie go pełno. Wwozi pacjenta na wózku do windy na poziomie – 1, wciska mu 3, a sam biegnie po schodach. I na trzecim piętrze go odbiera. Choć czasem się zdarza, że ktoś wysunie babcię czy dziadka na innym piętrze, a Marcin stoi i czeka na swoim. Poza tym pcha te wózki szybko, bo jest energiczny. Więc na początku starsze kuracjuszki są przerażone. Ale potem się cieszą.

- Zdarza mu się nosić pacjentów na rękach między piętrami, jak winda nie działa – dorzuca Bogumiła, szefowa Marcina.

Obie wyliczają jego zalety: solidny, pracowity, koleżeński, pomocny.

- Przepraszam, zajrzę do pacjentów, żeby się nie potopili – żartuje Agata.

Bo tu trzeba mieć poczucie humoru i anielską cierpliwość. A Marcin ma jeszcze coś na wagę złota. Jest otwarty, serdeczny, zagaduje kuracjuszy. I zabiera ich na wycieczki.

Ale nie tak od razu. Kończy godz. 15, jedzie po córkę do szkoły w sąsiedniej miejscowości, potem do domu. Po kuracjuszy musi znów wracać do Iwonicza-Zdroju.

- Dziwimy się – przyznaje Agata – że chce mu się wracać do sanatorium jeszcze tego samego dnia.

A gdyby tak...

Marcin przypina sobie do pasa dwie linki i ciągnie wózek inwalidzki jak pies zaprzęgowy sanie.

Biegnie po asfalcie, kolega na wózku za nim. Ma sprawne ręce, więc może kierować – tak, żeby uniknąć dziury w drodze lub rozjechanej żaby.

Nie jest to proste. Pierwsza próba kończy się fiaskiem. Ruszają i od razu się zatrzymują. Odkrywają, że linki przywiązane po dwóch stronach wózka, żeby równo jechał, nie wystarczają, bo kolega jeszcze musi sterować. A przeszkadza mu w tym plecak na kolanach (z wodą i innymi potrzebnymi rzeczami). Wieszają go z tyłu. Działa. Tak na każdym kroku uczą się na błędach.

Jeżdżą nawet kilkanaście kilometrów, np. z Iwonicza do Dukli. Później próbują nowych tras. Wreszcie decydują się na wyprawę w góry. Ryzykowny pomysł, ale Marcin się nie boi, bo wie, że kumpel sprawnie steruje wózkiem. Przy przeszkodach na drodze tylko zwalniają do marszu lub spaceru. Gorzej jest z góry. Wtedy Marcin odpina linki i chwyta wózek od tyłu za rączki. Obaj muszą hamować. Obaj mają z tych wypraw mnóstwo frajdy.

Marcina dopada myśl: a gdyby tak zabierać innych niepełnosprawnych w góry? Ludzie są przekonani, że to niemożliwe. Że skoro nawet w mieście "walczą z trzema schodami" - ciągle nie mogą gdzieś wjechać, to co dopiero w góry.

Jest 2013 r. Marcin już prawie dekadę pracuje w sanatorium i z ludźmi na wózkach ma do czynienia codziennie. Codziennie chodzi też w góry, choćby na wschód słońca. Niedaleko ma Przymiarki – grzbiet o wysokości 626 m i najwyższą w okolicy Górę Cergową: 716 m.

Kawałek można podjechać samochodem, a dalej szlakiem.

A gdybym tak połączył te dwie rzeczy? - zaczyna snuć plany. - Dałbym im trochę radości. I podzielił się pięknymi widokami, które mam na co dzień, a dla nich są niedosiężne.

Szlak zna na pamięć, ale i tak idzie jeszcze raz. Cały czas patrzy pod nogi, ale teraz pod kątem pokonania trasy wózkiem. Koduje w pamięci: tu uskok, tu wąsko, tu duży kamień.

Zabiera pierwszych śmiałków. Tym razem potrzebuje drugiej sprawnej osoby, bo ona ciągnie wózek, a on pcha i steruje. Do wózka przypinają dwumetrową linę samochodową - jak sznurek do sanek.

To już nie żarty, dwa duże koła z tyłu i dwa małe z przodu to zupełnie inna dynamika niż chociażby rower. Trzeba pilnować, żeby osoba nie wypadła z wózka. Dlatego Marcin całą drogę pokrzykuje do osoby z przodu:

- Stop! Kamień! Uwaga, korzeń! Moment, bo koła idą do góry! Tu idziemy od prawej, bo z lewej stromo. Tu zwalniamy! Tu stajemy na zdjęcia.

Ma być bezpiecznie. Pod każdym względem. Również intymnym.

Jeśli wyprawa trwa dłużej, każdy potrzebuje się załatwić. Sprawny człowiek idzie po prostu w krzaki. A niepełnosprawny?

- Zależy: kobieta czy mężczyzna – tłumaczy Marcin. - I na jakim etapie znajomości jesteśmy. Mam znajomą, która już się nie krępuje, mogę ją wysadzić do sikania jak dziecko. A mężczyźnie trzeba tylko pomóc: po prostu go spionizować i sam się załatwi. Ale wiadomo: trzeba też dać mu komfort, na chwilę odejść na obok.

Po każdej takiej wyprawie Marcin wyciąga wnioski: co ulepszyć, co wziąć ze sobą. I planuje kolejne.

Zabiera w góry już nie tylko osoby z sanatorium, ale też z różnych fundacji.

Niektóre są na tyle niesamodzielne, że muszą przyjechać z kimś sprawnym. Trafiają się i takie, którym towarzyszy fachowy opiekun. Jak ostatnio kobieta, z którą przyjechał "szerpa nadziei".

- Tak się nazwali: "szerpowie nadziei" - tłumaczy Marcin. - W Tatrach wynoszą niepełnosprawnych nawet na Giewont. Ale to jest już konkretna organizacja, która ma specjalistyczny sprzęt, np. nosidła. I idzie ich tam ze 20, to zawsze mogą się zmienić.

- Ale pan też założył jakąś fundację, czy robi pan to w pojedynkę? - pytam.

- Ja po prostu chciałem ludziom pomóc. I widzę: jak jesteśmy na szlaku i na szczycie, wzruszają się i są wdzięczni. Nie patrzą na to, że są zmęczeni ani że wózek jest brudny.

Marcin wciąż trzyma pod ręką album fotograficzny, który zrobił pół roku po śmierci Agnieszki
Marcin wciąż trzyma pod ręką album fotograficzny, który zrobił pół roku po śmierci Agnieszki© WP | Anna śmigulec

Problem, którego nie ma

W domu zawsze było czysto i Marcin uznawał to za wspólny wysiłek swój i Agnieszki. Dopiero po jej śmierci dociera do niego, ile rzeczy robił tylko z doskoku. A teraz musi sam myć okna, prać, prasować, gotować, sprzątać, odkurzać.

Zaczyna nawet sikać na siedząco. On, potężny 40-latek, ścigający się w Biegach Rzeźnika i maratonach. Bo odkąd sam myje podłogę, ze zdumieniem odkrywa, jak bardzo przy sikaniu chlapie.

W 2014 r. obowiązków mu jeszcze przybywa, bo lekarze diagnozują u jego mamy raka. Całe życie zaczyna się kręcić wokół niej. Marcin jeździ z nią na badania, wizyty, chemioterapie, operacje. Kiedy w 2018 r. mama umiera, Marcin jest wyczerpany fizycznie i emocjonalnie. Widzi wokół siebie pustkę.

Potem przychodzi pandemia i tę pustkę jeszcze pogłębia.

Wszystko staje: szkoła Emilki, sanatorium Marcina, całe życie. Marcin nie wychodzi ani do pracy, ani do ludzi, ani w góry. Bardzo mu tego brakuje, ale znajduje sobie ukojenie.

Na koniec dnia, z poczuciem, że lekcje z Emilką zrobione, obiady i kolacje ugotowane, dom wysprzątany, robi sobie drinka i celebruje wieczór.

Najpierw jedna szklaneczka wódki z colą. Później dwie, trzy... Aż w weekendy zdarza mu się przez cały dzień wypić butelkę.

Zawsze tak, żeby córka nie widziała, bo się przed nią wstydzi.

Z drugiej strony, Marcin nie widzi problemu. Za to jego siostra Ania słyszy:

- Znowu piłeś – mówi przez telefon. - Bełkoczesz.

A on idzie w klasyczne wyparcie:

- Wy też pijecie.

- Ale to ty masz problem z alkoholem. Nadajesz się na leczenie.

- Nieprawda. W każdej chwili mogę przestać pić.

Aż któregoś dnia przewraca się w przedpokoju. Zalewa go wstyd. Ale córka nie widziała, więc nadal nie ma motywacji do zmiany.

Dopiero wiosną 2021 r., kiedy wraca do pracy po pandemii, szefowa wyczuwa zapach. Otoczkę kwaśnego przetrawionego alkoholu. Marcin nie pił tego dnia, ale przyszedł do pracy "wczorajszy".

Od razu rozmowa z nią, z prezesem, bez cackania się:

- Co się dzieje? Przecież nigdy takich rzeczy nie robiłeś!

Marcin spuszcza głowę, przyznaje, przeprasza.

Idzie na leczenie.

Siostra w internecie znajduje mu najlepsze ośrodki: dwutygodniowy detoks w Gorlicach, potem sześciotygodniowy odwyk w Sanoku.

Kiedy przyjeżdża własnym samochodem na detoks, pracownica nie dowierza:

- Pan chyba kpi!

Bo większość pacjentów dzień przed urządza sobie tzw. pożegnanie z alkoholem, czyli upija się na umór, jakby na zapas. I przywozi ich ktoś bliski. A Marcin:

- Jak to kpię? Nie piłem od tygodnia i przyjechałem, bo chcę zmienić swoje życie.

I się zaczyna: badania krwi, kroplówki oczyszczające, leczenie farmakologiczne. Żeby wypłukać z organizmu alkohol i toksyny.

Wraca do domu na chwilę, przepakowuje się i rusza na odwyk. Jest kwiecień 2021 r., święta wielkanocne Emilka spędza u teściowej, a potem opiekuje się nią jego siostra Ania.

Na odwyku jak na filmach. W pierwszy dzień siadają w kręgu i każdy mówi, dlaczego się tu znalazł. Niektórzy: "Bo żona się na mnie uwzięła" albo "Nie wiem. Ja nie mam problemu z piciem". A Marcin:

- Jestem tu, bo nadużywałem alkoholu. Zawaliłem wiele spraw. W pracy zostałem złapany wczorajszy. Chcę przestać pić.

Mają zajęcia od rana do nocy, w tym terapię grupową i indywidualną. Panuje dyscyplina, pacjenci się skarżą. Ale dla Marcina najgorszą karą jest to, że nie może mieć kontaktu z dzieckiem. Dopiero w niedzielę godzinę przez telefon. Marcin nieraz płacze z tego powodu u terapeutki.

A trafia mu się świetna: pani Ewelina. Czuje, jakby tłumaczyła mu życie od nowa, a on wreszcie zaczynał je rozumieć.

Marcin i Weronika, która o koledze z pracy mówi: "To jest bezproblemowy gość. I myśli o drugim człowieku"
Marcin i Weronika, która o koledze z pracy mówi: "To jest bezproblemowy gość. I myśli o drugim człowieku"© WP | Anna Śmigilec

Rozstanie

Dziewięć miesięcy później Marcin znów płacze.

"Wiesz, kiedyś myślałem, że mnie kochasz. A ty patrząc mi prosto w oczy, zgrabnie w objęciach oszukiwałaś mój umysł w mechanizmach zaprzeczenia. Gdy upadałem, mówiłaś, że to nic takiego. Z szyderczym uśmiechem nie podając mi ręki, podstawiałaś mi nogę, płynąc w moich żyłach. Rozwodzę się z tobą bez orzekania o winie. Przecież mam swój rozum, nie musiałem z tobą być. Każda zła decyzja życiowa była zasłonięta dłońmi zaślepienia, że nic się nie stało. Każda chwila z tobą była toksyczną miłością pełną chorych pragnień i złudzeń. Nie wrócę do ciebie, kocham kogoś innego. Jesteśmy razem 9 miesięcy. To w jej ramionach żyję pełnią życia. Na imię jej trzeźwość."

Mimo że od odwyku minął prawie rok, Marcin wciąż jeździ do pani Eweliny na terapię. Normalny proces u niepijących alkoholików: tzw. "nawroty" mają ich uchronić przed ponownym wpadnięciem w nałóg.

Marcin czyta jej swój wiersz "Rozstanie". A ona z uśmiechem:

- Widzę, że jest pan na dobrej drodze.

Wiosna 2022 r.

Marcin patrzy na rachunek za gaz i przeżywa szok. Normalnie za marzec i kwiecień płacił 529 zł, a teraz widzi 1800 zł.

Jak ma zapłacić taką kwotę i przeżyć z córką na utrzymaniu, skoro zarabia 2500 zł?

Idzie do gazownictwa, a tam w kolejce już czeka 40 osób jak on. Większość wylewa frustrację na pracownika, ale nie Marcin.

- Wiem, że to nie pana wina, że ceny tak skoczyły. Niech mi pan tylko doradzi: co mogę zrobić w tej sytuacji?

I słyszy, że ma półtora miesiąca na zapłacenie całości, a potem przyjadą odciąć gaz. Może sobie pomóc, jedynie zamykając bramę, bo na prywatną posesję nie mogą wjechać.

Zrozpaczony uderza do GOPS-u w nadziei, że jakoś pomogą. Ale pracownica wylicza, że żaden zasiłek się nie należy, bo Marcin ma dochód.

- To jutro się zwolnię i przyjdę tu do was jako bezrobotny! - wypala z bezsilności.

- Ale my panu nie damy pieniędzy, my zapłacimy rachunki – tłumaczy pani z GOPS-u.

- Czyli rachunki mam zapłacone!

- Pieniędzy na jedzenie też nie damy, tylko kupimy jedzenie - kontynuuje.

- Czyli lodówkę mam pełną!

Marcin desperacko szuka rozwiązania. Modli się nawet o cud.

Któregoś dnia wraca z pracy i widzi, że skrzynka na zewnątrz domu chroniąca zawory gazu jest ściągnięta, a zawory zakręcone.

- Zostawiłem otwartą bramę! - wyrzuca sobie. - Ale myślałem, że jeszcze mam czas.

Od tej pory nie ma ciepłej wody, ani nie może gotować. W pierwszej chwili się nie przejmuje, bo jest czerwiec i Emilka bawi się na koloniach. A sobie podgrzeje jedzenie w mikrofali. Ale kiedy dziecko wraca, musi coś zrobić.

Zdeterminowany dzwoni do znajomego:

- Jestem w kropce – przyznaje, choć nie lubi prosić o pomoc.

- Zapłacę ci ten rachunek – mówi znajomy.

- Oddam ci w trzy miesiące – deklaruje Marcin.

- Oddasz mi do końca roku.

Marcin uznaje to za cud. Płaci jeszcze 180 zł kary w gazownictwie i przyjeżdżają podłączyć gaz z powrotem. Kolegę spłaca systematycznie: trochę na początku miesiąca, kiedy ma jeszcze pieniądze z wypłaty na życie, a trochę pod koniec miesiąca, kiedy dostaje rentę po żonie.

Marcin w koszulce Biegu Rzeźnika. Swój najtrudniejszy maraton biegnie właściwe każdego dnia
Marcin w koszulce Biegu Rzeźnika. Swój najtrudniejszy maraton biegnie właściwe każdego dnia© WP | Anna Śmigulec

Samotność

Kobiety lgną do Marcina. Bo umie uważnie słuchać i mądrze wesprzeć. Więc przyjaciółek ma dużo, ale partnerki żadnej.

Od śmierci Agnieszki z nikim się nie związał. Już 13 lat.

- To nie takie proste – tłumaczy. - Mam swój bagaż i nie chcę nim obciążać drugiej osoby. No i najważniejsza jest dla mnie Emilka. Ma 14 lat, niepełnosprawność psychoruchową i teraz będzie zmieniać szkołę. Może jak stanie się pełnoletnia...

Większość kobiet czuje się z nim bezpiecznie. Nie boją się go uścisnąć czy podać mu ręki, jak chodzą po górach, bo wiedzą, że chce tylko pomóc. Że tu żadne podteksty i romanse nie wchodzą w grę.

- Mąż jednej z nich nawet żartował: "A, jak chodzisz z nim, to przynajmniej nic cię nie zje!" - śmieje się Marcin. - Bo ja taki duży jestem.

Marcin wciąż nosi obrączkę i różaniec w formie pierścionka, który Agnieszka przywiozła mu z Częstochowy. Tylko że na serdecznym palcu lewej ręki – jak to wdowcy.

Ale ludzie nie zwracają uwagi. Pacjentka zagaduje Marcina:

- Niedawno pochowałam męża. Przeżył 86 lat. A jak tam pana żona?

- Nie żyje od 13 lat.

Ale Marcin wciąż trzyma pod ręką album fotograficzny, który zrobił pół roku po śmierci Agnieszki. Tygodniami przeglądał wszystkie jej zdjęcia, cyfrowe i papierowe, układał w kolaże, aż w końcu stworzył projekt i wydrukował w formie książki.

Jedna dla Emilki, druga dla teściów, bo wielu zdjęć córki nawet nie widzieli.

Dokumenty z prokuratury o nieumyślne spowodowanie śmierci spalił, bo za często do nich wracał i się nimi zadręczał.

Ale robi postępy. Nauczył się nie chodzić do Agnieszki na cmentarz codziennie. I przede wszystkim nie zabierać tam Emilki. Żeby nie pogłębiać w dziecku poczucia straty – jak doradziła terapeutka.

Ostatnio usłyszał też od koleżanki coś, co dało mu do myślenia:

- Pozwól jej wreszcie spokojnie odejść. Bo ty ją cały czas ciągniesz za sobą.

Więc Marcin wciąż pilnuje, żeby na grobie Agnieszki były świeże kwiaty – jak obiecał jej i sobie po jej śmierci. Ale poczynił symboliczne postanowienie: że z każdą dekadą będzie zapalał o jeden znicz mniej. Najpierw przynosił trzy, teraz po 10 latach dwa, po 20 latach będzie zapalał tylko jeden. Ale wieczna lampka w kształcie serca od córki zawsze będzie się palić.

Ciągła walka

Ludzie widzą w nim silnego olbrzyma, który pomaga, a nie człowieka, który potrzebuje pomocy.

A on ma kłopoty ze zdrowiem, znów przytył do 140 kg. Lekarze zdiagnozowali niedoczynność tarczycy, więc każdy dzień zaczyna od tabletek.

Rachunki za gaz nadal wysokie, ale w tym roku Marcin inaczej rozłożył siły finansowe. Opłaca, co trzeba, ale nie wystarcza mu na rehabilitację Emilki. Mimo że już w 2010 r., niedługo po wypadku, założył dla córki subkonto w Fundacji Dzieciom "Zdążyć z Pomocą". Można tam przekazać 1,5 procent podatku lub wpłacić dowolny datek. Niektórzy znajomi wpłacili.

Czasem też nieznajomi, którym pomógł.

- Kiedyś zajmowałem się niepełnosprawną panią i ona mówi, że pracuje w urzędzie skarbowym. I jak będzie widziała, że ktoś nie zadeklarował, na kogo przeznacza swoje 1,5 proc. podatku, to będzie proponowała Emilkę. I potem patrzę na wpłaty: Bytom, Bytom, Bytom. A nikogo tam nie znam! Aż mi się miło zrobiło. Albo na Biegu Rzeźnika poznałem kogoś i później wpłynęło 4 tys. zł z półtora procenta.

Ale w tym roku Emilka nie pojedzie na turnus rehabilitacyjny. Tym bardziej że podrożał o tysiąc złotych i kosztuje już 8800 zł. Szkoda, neurolog mówi, że te turnusy ogromnie poprawiają jej stan.

- No wiadomo, że dla córki zrobię wszystko. To ona mi daje motywację – wzrusza się Marcin. - Byłem przy niej od urodzenia. Ja pierwszy ją wziąłem na ręce. Potem wstawałem w nocy i opiekowałem się nią na zmianę z Agnieszką. A po jej śmierci wracałem z pracy i nieraz z Emilką na kolanach jadłem obiad i potem zajmowałem się nią aż do końca dnia. Babcia pomagała, ale to ja byłem rodzicem na cały etat. Jesteśmy bardzo zżyci. Jak wylądowałem na odwyku, strasznie za nią tęskniłem. Nawet napisałem dla niej wiersz.

I Marcin czyta z kartki zapisanej długopisem, co chwilę przerywając, bo głos mu się łamie.

Tytuł: 42 dni.

- "Z tego wszystkiego jeszcze siedem. Za tydzień będę przy tobie i mocno cię przytulę. Każdego dnia w tęsknocie wzdycham za tobą, bo jesteś sensem mojego życia. Długie godziny, minuty zegara były jak serce, które kocha. W toku trzeźwego myślenia odlazłem nowego siebie. By być lepszym ojcem i człowiekiem. Te wszystkie dni bez ciebie były wstrząsem sumienia, poranionej duszy na własne życzenie. Już jestem córeczko. Zawsze będę przy tobie."

Chwilami z piersi Marcina wyrywa się krótki szloch, niechciany jak czkawka. Wtedy natychmiast tłumaczy zakłopotany:

- Ja jestem za miękki. To wszystko mi się przypomina i widzę, co jest ważne i co straciłem. I zawsze największą motywacją jest Emilka. Do tego, żeby wstać z wózka po wypadku, do tego, żeby się zebrać w sobie, żeby wytrzeźwieć, żeby w ogóle żyć.

Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
sanatoriumwypadekbieszczady wycieczki
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (35)