Lidia Lwow-Eberle: Sowieci otoczyli nasz oddział, rozstrzelali 90 osób
Los związał mnie z "Łupaszką", ale nigdy nie wywyższałam się, nie chciałam, by mówiono na mnie "majorowa" - mówi w rozmowie z WP Lidia Lwow-Eberle, ps. "Lala", towarzyszka życia legendarnego majora Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki", jedna z bohaterek książki Szymona Nowaka "Dziewczyny Wyklęte". Lidia Lwow-Eberle urodziła się w Rosji w 1920 roku. Gdy miała pół roku, wyjechała z rodzicami, uciekającymi przez bolszewikami do Polski. - To Polska jest moją ojczyzną, o Rosji prawie nie myślę, nie czuję się z nią związana - przyznaje "Lala". Swoją miłość, majora Szendzielarza, poznała w 5. Brygadzie Wileńskiej AK. W 1948 roku oboje zostali aresztowani. Jego skazano na śmierć, ją - na dożywocie. Po ośmiu latach, w 1956 roku, wyszła na wolność.
Los związał mnie z "Łupaszką", ale nigdy nie wywyższałam się, nie chciałam, by mówiono na mnie "majorowa" - mówi w rozmowie z WP Lidia Lwow-Eberle, ps. "Lala", towarzyszka życia legendarnego majora Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki", jedna z bohaterek książki Szymona Nowaka "Dziewczyny Wyklęte". Lidia Lwow-Eberle urodziła się w Rosji w 1920 roku. Gdy miała pół roku, wyjechała z rodzicami, uciekającymi przed bolszewikami do Polski. - To Polska jest moją ojczyzną, o Rosji prawie nie myślę, nie czuję się z nią związana - przyznaje "Lala". Swoją miłość, majora Szendzielarza, poznała w 5. Brygadzie Wileńskiej AK. W 1948 roku oboje zostali aresztowani. Jego skazano na śmierć, ją - na dożywocie. Po ośmiu latach, w 1956 roku, wyszła na wolność.
Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska: Czuje się pani bardziej Polką czy Rosjanką?
Lidia Lwow-Eberle: Gdy przyjechałam z rodzicami do Polski miałam zaledwie pół roku. Wychowałam się tutaj, tu jest mój dom. Chociaż ojciec i matka byli Rosjanami, nie myślę o Rosji, nie tęsknię za nią. Raz, jeszcze w czasach komuny, byłam w ZSRR na wycieczce. Ale nie odżyły wspomnienia. Zawsze był to dla mnie obcy kraj.
Gdy wybuchła wojna miała pani 19 lat. To początek dorosłego życia, plany na przyszłość. Pamięta pani te pierwsze marzenia, sprzed 1939 roku?
- Dziadek marzył, bym poszła na studia prawnicze. Wahałam się, myślałam o historii sztuki, ale uległam namowom. Po pierwszym roku studiów wszystko się zmieniło. Wybuchła wojna. Żeby pomóc rodzicom, zrobiłam kurs nauczycielski. Uczyłam dzieci w czteroklasowej, wiejskiej szkole.
Nic nie wskazywało na to, że zostanie pani sanitariuszką. Jak opowiada pani w książce, do partyzanckiego oddziału AK ppor. Antoniego Burzyńskiego "Kmicica" trafiła pani przez przypadek.
- To prawda. Był 1943 rok. Pewnego dnia do naszego domu wpadli żołnierze. Mówili po rosyjsku, poprosili, bym wzięła dokumenty i wyszła z nimi. Nie wiedziałam, kim są, bałam się. Po kilkunastu minutach, gdy już wyszliśmy na szosę, przemówili po polsku. Zabrali mnie do wsi, w której znajdowała się baza partyzantów. Mieszkali w lesie, w namiotach i szałasach. Od razu pomyślałam, że odnajdę się w tym towarzystwie. Wszyscy młodzi, weseli, śpiewali piosenki.
Pytała pani, dlaczego przyszli po panią?
Lidia Lwow z "Łupaszką" w Tatrach fot. IPN
- O nic nie pytałam. Kamień spadł mi z serca, że to Polacy. Przyjęłam to naturalnie, o nic się nie martwiłam. Wiedziałam, że mogę czuć się bezpieczna. Zresztą byli tam nie tylko mężczyźni, ale i kobiety - zakonnica, żona oficera z córką, dwie moje koleżanki z gimnazjum. Pamiętam też rodzinę z małym dzieckiem.
Wyznaczono pani zakres obowiązków?
- Wszystkie kobiety, bez wyjątku, trafiły do oddziałowej kuchni, przygotowywały posiłki dla chłopców. Traktowali nas bardzo dobrze.
Zapewne pani entuzjazm nie trwał długo. 26 sierpnia 1943 roku oddział został rozbrojony przez sowiecką brygadę płk. Fiodora Markowa. Wielu pani kolegów zostało wymordowanych.
- To było dla nas ogromne zaskoczenie. Wcześniej mieliśmy dobre relacje z sowieckimi partyzantami, przyjeżdżali do naszej bazy. Wszystko było w porządku. Dowódca naszego oddziału prowadził rozmowy z płk. Markowem, chcieli przeciwstawić się działaniom Niemców. Którego dnia aresztowali "Kmicica". Otoczyli naszą bazę, rozbroili nas. Prawie dziewięćdziesiąt osób rozstrzelali, reszcie kazali wracać do domu. Mi zaproponowali przejście do sowieckiej bazy, bo wiedzieli, że jestem Rosjanką. Odmówiłam. Trafiłam do ziemianki. Spodziewałam się najgorszego. Że mnie zabiją, albo wywiozą do Moskwy. Rano, gdy się obudziłam, zobaczyłam partyzanta. Powiedział, że mogę wracać do siebie, do polskiej bazy. Cud, że przeżyłam.
Myślała pani wtedy: chcę wracać do domu, bliskich?
- Nie miałam dokąd wracać. Niemcy by mnie rozstrzelali.
I wówczas poznała pani majora "Łupaszkę". Została pani pierwszą sanitariuszką w kierowanej przez niego 5. Brygadzie Wileńskiej AK. Jak do tego doszło?
- Nie potrafiłam wysiedzieć w miejscu, w kuchni. Pomagałam chłopcom. Nosiłam torbę z opatrunkami, zajmowałam się rannymi, bo początkowo nie było w pobliżu żadnego lekarza. Byliśmy zdani na siebie. Któregoś dnia, podczas jeden z cięższych walk z Niemcami, przybiegł do mnie, poprosił, bym pobiegła do bazy po amunicję, której nie zabrał. Zrobiłam, co kazał. Niestety w drodze powrotnej, biegnąc przez pole, usłyszałam strzał. Kula trafiła w moje ramię. Zygmunt też został ranny. To wtedy pojawiły się uczucia.
Major był żonaty, znalazła się pani w niekomfortowej sytuacji.
- Był ode mnie o 11 lat starszy. Wiedziałam, że jest w separacji z żoną, co bardzo przeżył i ma pięcioletnią córkę, Basię. Więc i jemu nie było łatwo. Żyliśmy jak małżeństwo bez ślubu, na lewych papierach. Nic przede mną nie ukrywał, powiedział, że nie może się ze mną formalnie związać, ale chciał, bym uważała się za jego narzeczoną.
Czym pani zaimponował?
- Tym, że był męski, bezpośredni, towarzyski. Złapałam się na tym, że prawie wcale, nawet gdy byliśmy we dwoje, nie mówiłam do niego po imieniu. Na ogół zwracałam się do niego z szacunkiem, per: "panie komendancie". Uzupełnialiśmy się. On szybko wpadał w złość, ja byłam oazą spokoju, dobrym duchem.
Miała pani dobry kontakt z Basią?
- Poznałam ją, gdy miała pięć lat. Na początku mnie nie znosiła, a ja panicznie bałam się spotkań z nią. Z czasem zaakceptowała mnie. W 1945 roku, gdy żona "Łupaszki" zmarła, Basia trafiła pod opiekę brata Zygmunta i jego żony Wandy. Dziewczynka była bardzo inteligentna, ale miała trudny charakter, jak się na coś uparła, pakowała torbę i wyjeżdżała. Za pieniądze po rodzicach kupiła sobie dom i kawałek ziemi na Podlasiu. Ostatnie lata życia spędziła w Warszawie, w domu opieki. Dzięki wsparciu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, zapewniono jej tam bardzo dobre warunki. Zmarła kilka lat temu.
Ludzi "Łupaszki" nazywano bandą, mordercami. Po wielu miesiącach życia w partyzantce, uciekliście. Sytuacja zaczynała się zaostrzać. Pojawiła się myśl, by wyjechać na Zachód?
- Żyliśmy jak turyści, co kilka tygodni inny dom, kwatera. Najpierw - w 1947 roku - byliśmy na Śląsku, później w Zakopanem. Pojawiały się propozycje ucieczki na Zachód, ale nic z nich nie wyszło. "Łupaszka" powiedział, że jego miejsce jest w Polsce. Czekaliśmy na moment, w którym nas aresztują, jednak staraliśmy się żyć normalnie, jak małżeństwo. Nie robiliśmy żadnych zaręczyn, nie było nam to do niczego potrzebne. Liczyła się bliskość, uczucie. Chodziliśmy na spacery, ja robiłam zakupy. Razem gotowaliśmy obiad. W maju 1948 roku wyjechaliśmy do miasteczka niedaleko Nowego Targu. Krótko potem, 30 czerwca, ktoś nas wydał. Zostaliśmy aresztowani. Zdążyłam założyć płaszcz na koszulę nocną i wywieźli nas do Myślenic. Potem trafiliśmy do Krakowa. Od tamtego momentu, aż do procesu w Warszawie, nie widziałam "Łupaszki".
Jak wyglądały przesłuchania? O co panią pytano? Jako partnerka dowódcy była pani w wyjątkowo trudnym położeniu.
- Z pozoru może się tak wydawać. Ale aresztowali przecież "Łupaszkę" i jego najbliższych kolegów. Nie mieli potrzeby, by wyciągać ode mnie Bóg wie czego. Pamiętam, że wałkowali temat naszego rzekomego ślubu. Pytali, kto nam go udzielał. A przecież żadnej ceremonii nie było. Nie wierzyli, kazali mi odpowiedzieć i robić przysiady. Ty był koszmar, po każdym przesłuchaniu trafiałam do karceru, bili mnie do krwi, deptali po rękach, nogach. Stawiali w koszuli przy otwartym oknie.
"Łupaszkę" skazano na karę śmierci. Po procesie pozwolono wam się zobaczyć. Jak wyglądało ostatnie spotkanie?
- Gdy po wielu tygodniach wreszcie go zobaczyłam, oniemiałam. Siedział w celi śmierci. Nie wiedziałam, o co pytać. Nie byliśmy sami, obok nas siedziało trzech wojskowych. Pozwolono nam rozmawiać, ile chcemy. A w sumie trwało to może pół godziny. Najtrudniejsze trzydzieści minut w moim życiu. Nie mogłam nic z siebie wydusić. On mówił o córce. Ubolewał, że już nie pamięta, jak wygląda. Wspominał też o matce, którą bardzo kochał. Na koniec powiedział: ucz się i wyjdź za mąż. Do końca troszczył się o mnie. Mówił to z taką czułością.
O jego śmierci dowiedziała się pani w nietypowy sposób.
- Gdy widzieliśmy się ostatni raz, Zygmunt obiecał, że da mi znać, gdy wyrok zostanie wykonany. Wierzył w zjawiska nadprzyrodzone. Wiedziałam, że gdy stanie się najgorsze, nie dowiem się o tym szybko. Też przecież odsiadywałam wyrok, byłam odizolowana od świata. Pewnej nocy usłyszałam pukanie w lufcik w celi. Dźwięk przypominał wystukiwanie czegoś w języku Morse'a. Okazało się, że po prostu okno było niedomknięte. Parę dni później dotarła do mnie wiadomość, że Zygmunt nie żyję. Jestem przekonana, że ten lufcik to był znak od niego.
Jak udało się pani przetrwać w więzieniu przez kolejne lata?
- Gnieździłyśmy się po kilka osób w celi. Nie było widzeń, paczek, co drugi dzień rewizja, sprawdzanie sienników, wzywanie na rozmowy z naczelniczką, nakłanianie do przyznania się do stawianych zarzutów. Na szczęście w 1953 roku, gdy zmarł Stalin poprawiło się, zaczęto nam płacić za pracę - hafciarstwo. Wyszywałyśmy oficerskie gwiazdy na mundurach, robiłyśmy czapki dla milicjantów. Miałam nadzieję, że kiedyś się to skończy, wyjdę. Dzięki koleżankom przetrwałam. Traktowały mnie normalnie, nie zwracały się per: "majorowo", byłam jedną z nich.
W 1956 roku opuściła pani więzienne mury. Co było dalej?
- Gdy skończyłam odsiadywać karę, miałam 36 lat. Posłuchałam ostatnich słów Zygmunta. Poszłam na studia archeologiczne. Znów się zakochałam, tym razem w chłopaku o 15 lat ode mnie młodszym. Miałam już dobrze po czterdziestce, gdy urodziła nam się córka. Nie sądziłam, że doczekam wnuków, że dożyję tego momentu. Ale udało się. Mam 94-lata i wciąż jestem w formie. Aż się dziwię, że ciągle zapraszają mnie na jakieś spotkania. Cieszę się, że od kilku lat mamy 1 marca swoje święto, młodzież o nas pamięta.
- Może to panią zdziwi, ale nigdy w pracy nie robiono mi żadnych nieprzyjemności. Nie wytykano mi przeszłości. Co więcej, jestem przekonana, że zarówno życie w "partyzantce", jak i lata w więzieniu, wiele mi dały. Inaczej spojrzałam na życie. Z dystansem. Nigdy nie płakałam, nie narzekałam. Nie wyszłam z tego psychicznie zrujnowana.
Wierzyła pani, że ciało "Łupaszki" odnajdzie się po latach?
- Straciłam nadzieję. Cieszę się, że wreszcie go odnaleziono. Zawieźli mnie na Powązki i pokazano nieduże białe trumienki, w których leżą znalezione ciała. Zostawiłam kwiatek i święty obrazek. Czekam, aż zapadnie decyzja czy zostanie pochowany pod pomnikiem będącym zbiorową mogiłą, czy w symbolicznym grobie, gdzie jest pochowana również Basia. Mam nadzieję, że spocznie razem z córką.
Wiem, że "Łupaszce" zarzucano wiele, wyzywano od najgorszych, ale przecież był wojskowym. Nie wydawał wyroków, nie zabijał ludzi "ot tak", zawsze rozpatrzył sprawę. Był oficerem, ale przede wszystkim przyzwoitym człowiekiem.
Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska