Licencja na uzdrawianie
Dziś gabinet medycyny niekonwencjonalnej może otworzyć każdy. Rząd chce więc uzdrowicielom wydawać certyfikaty. Czy w ten sposób legitymizuje szarlatanerię?
Gabinet „doktor” Bożenny Kędzierzawskiej w czteropiętrowym bloku na warszawskiej Sadybie na drzwiach nie ma nawet szyldu. Spotkanie przypomina seans u wróżki. Na stole świeczka, na komodzie kot. Tytuł naukowy przyznał pani Kędzierzawskiej bliżej nieznany amerykański instytut. To doktorat w zakresie medycyny naturalnej, a jego posiadaczka utrzymuje, że jest również uzdrowicielką, jasnowidzem i mistrzem chirurgii mentalnej. Diagnozy, które stawia za jedyne 150 złotych, odczytuje, jak twierdzi, z ciała astralnego „pacjenta”. Wystarczy podać imię i już po chwili pani uzdrowicielka moczy prawą dłoń w wodzie święconej, po czym macha ręką raz i drugi, wymieniając kolejne części ciała. Wskazuje przy tym, które z nich są chore. Za kolejne sto złotych można wziąć udział w ich „leczeniu”. Chore miejsca pani doktor uzdrawia za pomocą chirurgii mentalnej. Chwali się, że ma tysiące potwierdzonych uzdrowień, między innymi z raka płuc, piersi, mięśniaków macicy, osteoporozy, niepłodności. Ale konkretów brak. – To zwykle
tak jest, że ludzie, jak jest dobrze, to nie dzwonią – skarży się.
Uzdrawianie certyfikowane
Osób zajmujących się medycyną niekonwencjonalną jest dziś w Polsce nawet kilkadziesiąt tysięcy. – Około tysiąca osób zdało oficjalne egzaminy różnych stowarzyszeń, ale za bioterapeutów podaje się nawet kilkanaście razy więcej ludzi – szacuje Aleksander Kaczmarek, prezes Federacji Stowarzyszeń Radiestezyjnych.
Dla nich wszystkich już niedługo prowadzenie działalności uzdrowicielskiej może stać się żyłą złota. Ministerstwo Zdrowia chce bowiem rejestrować działalność ich gabinetów.
Nad założeniami do projektu ustawy o uzdrowicielach skończyła właśnie prace Rada do spraw Niekonwencjonalnych Metod Terapii. Należą do niej zarówno lekarze, jak i osoby zajmujące się medycyną niekonwencjonalną, takie jednak, które nie negują konwencjonalnych metod.
Dokument trafił na biurko wiceministra. Zespół działający przy Ministerstwie Zdrowia chce, by bioterapeutom wydawano certyfikaty. Jeśli na uzdrowiciela zaczną wpływać do ministerstwa skargi, ten licencję utraci. Decydowaliby o tym nie, jak w przypadku lekarzy, koledzy po fachu, ale zewnętrzna niezależna komisja. – Chcemy też, by każdy stosujący niekonwencjonalne metody terapii musiał zdawać egzamin z wiedzy medycznej na poziomie studium pielęgniarskiego – mówi Dariusz Stencel z Rady do spraw Niekonwencjonalnych Metod Terapii.
Dziś rynku uzdrowicieli nikt nie kontroluje. Do otwarcia gabinetu medycyny niekonwencjonalnej wystarczy zarejestrowanie działalności gospodarczej.
Szarlatan z legitymacją
Wprowadzeniu jakichkolwiek przepisów dotyczących medycyny alternatywnej sprzeciwia się jednak większość lekarzy. – Oczywiście nie możemy zabronić ludziom bycia nierozsądnymi, ale też nie legitymizujmy szarlatanerii – mówi Konstanty Radziwiłł, prezes Naczelnej Rady Lekarskiej.
Pomysłowi rządu trudno się jednak dziwić, skoro już od wielu lat nie zmienia on zapisów w prowadzonym przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej dokumencie zwanym katalogiem zawodów. Według zawartej tam definicji bioenergoterapeuta to osoba, która ma „przywracać swobodny przepływ bioenergii między poszczególnymi poziomami, warstwami aury”, a ta aura to „niewidzialna otoczka bioenergii wokół organizmu, na której rozpoznaje się zaburzenia”. Katalog nie pozostawia też wątpliwości co do skuteczności bioenergoterapii. Według dokumentu pozwala ona „wielokrotnie przywracać prawidłowe funkcjonowanie organizmu chorego. Dzięki temu może nastąpić poprawa lub nawet całkowity powrót do zdrowia”.
Dla osób żyjących z medycyny alternatywnej państwowe certyfikaty mogłyby stać się siłą napędową biznesów. Dotąd bowiem opierali się głównie na idealnych do powieszenia w gabinecie dyplomach wydawanych przez mniej lub bardziej znane instytuty (pseudo)naukowe.
Szkodliwi pseudomedycy
Główny problem z rozdawaniem certyfikatów nie polega jednak na tym, czy je w ogóle wprowadzać. Chodzi raczej o to, że decydując się na takie rozwiązanie, zaczniemy dzielić bioterapeutów na „dobrych” (czyli uzdrowicieli) i „złych” (czyli szarlatanów). Tymczasem większość niekonwencjonalnych metod jest nieweryfikowalna.
Rozmaite formy medycyny niekonwencjonalnej są źródłem dochodów setek tysięcy ludzi na świecie, ale nigdy nie udało się dowieść w kontrolowanych warunkach ist-nienia zjawisk, na które powołują się bioenergoterapeuci – w tym samej bioenergii.
Wydawanie przez ministerstwo certyfikatów to w istocie mieszanie się aparatu państwowego do świata prywatnych wierzeń i nadawanie formalnej rangi czyimś przekonaniom bez poddania ich jakiejkowiek obiektywnej weryfikacji.
Co gorsza, nie wyeliminuje to z rynku tych najgroźniejszych pseudomedyków, którzy niejednokrotnie namawiają zdesperowanych ludzi do porzucenia zalecanych przez lekarzy naukowych metod leczenia. Tadeusz Z. z Piwnicznej mówi wprost swoim chorym na raka „pacjentom”, by ograniczyli się jedynie do przykładania w miejscu, gdzie jest nowotwór, woreczków wypełnionych jonizującą hubą brzozową (do kupienia u niego na miejscu, 300 złotych za kurację). W całym kraju wciąż popularni są przybysze z Dalekiego Wschodu leczący preparatami z węży czy żółwi, a także wyjątkowo groźnymi dla zdrowia pochodnymi amfetaminy.
Sposób na bezradność
Zdaniem psycholog doktor Joanny Heidtman popularność medycyny niekonwencjonalnej to znak czasu. – Medycyna klasyczna jest już bowiem tak wysoko wyspecjalizowana, że poszczególni lekarze często nie widzą w pacjencie człowieka, a jedynie złamaną rękę czy chory kręgosłup.
Pan Adam z Rzeszowa przyznaje, że choć całe życie nie wierzył w „szarlatanerię”, gdy jego córka zachorowała na ziarnicę, chwytał się każdej deski ratunku: – Organizm nie zawsze reagował na kolejne dawki chemioterapii, jeździliśmy więc równocześnie po zielarzach, bioenergoterapeutach i uzdrowicielach. Warunek postawiony także przez lekarzy był tylko jeden: nie rezygnujemy z tradycyjnego leczenia onkologicznego. Nie wiem, czy wierzyłem, że się uda, na pewno chciałem wierzyć. I nawet teraz, kilka miesięcy po śmierci Ani, choć wiem, że skutek tych wojaży był żaden, mam poczucie, że zrobiliśmy wszystko.
Dlatego gabinety medycyny niekonwencjonalnej nie znikną. Pozostaje pytanie o kryteria, według których będą przyznawane certyfikaty. By skutecznie oddzielić pana leczącego hubą raka od bioterapeutów, którzy zapewniają, że nie leczą, a jedynie wspomagają i każdego klienta wysyłają do zwykłego lekarza.
Milena Rachid Chehab