Lewicowy języczek u wagi w USA?
Ralph Nader, znany polityk antykorporacyjnej lewicy, ogłosił, że startuje w wyborach jako kandydat niezależny. Choć komentatorzy twierdzą, że wprowadzając zamieszanie na lewicy, Nader przysporzy głosów McCainowi, paradoksalnie może stać się apostołem pokoju wśród Demokratów.
Pojedynek między Barackiem Obamą a Hillary Clinton wciąż trwa. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Clinton nie wprowadzi się ponownie do Białego Domu. Sztabowcy Johna McCaina budują kampanię swojego szefa "pod Obamę", a międzynarodowa opinia publiczna, do niedawna bardzo przychylna pani senator, nie rozdziera za nią szat.
Póki jednak nie zapadły wiążące decyzje, teoretycznie - wszystko może się zdarzyć. Przecież zaledwie pół roku wcześniej nikt przy zdrowych zmysłach nie wymieniałby Baracka Obamy jako poważnego kandydata na prezydenta. Ot, uważano go za barwną osobowośc, ozdobę kampanii, kwiatek do kożucha w stylu - toutes proportions gardees - Rona Paula.
Teraz dyżurnym kwiatkiem do kożucha został Ralph Nader. On sam doskonale wie, że szans na zamieszkanie w Białym Domu nie ma żadnych. W wyborach startuje dla zasady. Dla człowieka, który całe swoje życie spędził na zwalczaniu wielkich korporacji, amerykański establishment jawi się jako największa i najniebezpieczniejsza z nich. W 2000 r. Nader zdobył 2,7 proc. głosów, odbierając je Alowi Gore'owi. Podczas tegorocznych wyborów, które wg wszelkich prognoz mają byc "inne niż wszystkie", wcale nie jest wykluczone, że Nader zamiast dzielic lewicę, połączy ją. Zwolennicy Obamy i Clinton, zobaczywszy, że wieczne kłótnie mogą ponownie wprowadzic do Białego Domu Republikanów, pójdą po rozum do głowy i dogadają się, co zapobiegnie rozproszeniu elektoratu. Doświadczenia roku 2000 nie poszły na marne. Demokraci powinni już wiedziec, że tylko zjednoczenie może zapewnić prezydenturę ich kandydatowi. Muszą w końcu zdecydowac, czy wolą prezydenta-Republikanina, czy prezydenta-Demokratę, choć nie ulubionego. Ralph Nader
zamiast zgarniać demokratyczne głosy, może więc być dzwonkiem, który przypomni wyborcom lewicy, o co tak naprawdę toczy się gra. Gra toczy się o zwycięstwo w wyborach. O zwycięstwo człowieka, który albo będzie różnił się od nas tylko trochę, albo będzie reprezentował wartości zupełnie odrębne od naszych. W końcu przyszedł czas na podjęcie decyzji: mniejsze zło czy oddanie prezydentury walkowerem. Prawda jest brutalna: Obama, opierając się jedynie na głosach swoich aktualnych wyborców, prezydentury nie wygra. Musi przejąć przynajmniej część wyborców Clinton. Jeśli jednak sztaby obojga demokratycznych kandydatów będą podsycac wzajemną niechęć, jak robiły to do tej pory, wyborcy "przegranego" Demokraty albo nie pójdą do wyborów, albo zagłosują na "kandydata alternatywy" - Ralpha Nadera - niejako marnując w ten sposób swój głos. Czy forma, jaką ma przybrać powszechne ubezpieczenie zdrowotne, jest ważniejsza od samego faktu jego wprowadzenia? Czy stosunek do wojny w Iraku i ewentualnego ataku na Iran jest
ważniejszy od konkretnej daty wycofania się Amerykanów z Bliskiego Wschodu?
Nie od dziś wiadomo, że Amerykanie to ludzie pragmatyczni. Stąd ich troska i walka o szczegóły. Jednak w wyborach prezydenckich walka przebiega przede wszystkim na polu ideologicznym, zostawiając pragmatyzm na czas po zwycięstwie.
Wydaje się, że pierwszy z Demokratów zrozumiał to Barack Obama. Brak konkretów, nie wdawanie się w detale, które wg sztabu Clinton są jego najgorszymi grzechami, mogą przekuć się w zalety - jeśli przyjdzie mu zmierzyć się z McCainem. Czyżby Barack Obama od początku szykował się do ostatecznej rozgrywki z Republikaninem, pomijając po drodze sprawę partyjnej nominacji? Jeśli nawet wyszło tak przez przypadek, wielkie idee Obamy są widoczniejsze w tej kampanii niż drobne szczegóły i łapanie za język w wykonaniu pani Clinton.
Lewica, żeby wprowadzić do Białego Domu swojego kandydata musi iść ramię w ramię. Ale dopóki wrogiem numer jeden będzie kandydat własnej partii, w Waszyngtonie będzie urzędował Republikanin. Wydaje się jednak, że tak roztropny i pragmatyczny naród jak Amerykanie, wyciągnie wnioski z historii. Nawet jeśli to w Europie ukuto stwierdzenie, że historia jest nauczycielką życia, Europejczycy wiele się tym nie przejmowali. Mieszkańcy USA powinni więc, niczym ojcowie założyciele, odciąć się od tej niechlubnej tradycji europejskiej ślepoty historycznej i zamiast psioczyć na kandydata swojej partii, ruszyć do wyborów z różowymi okularami na nosie. Po prostu inaczej im się nie opłaca.
Magdalena Górnicka