Lekcja z Afganistanu. Żołnierz musi tak samo dobrze udzielać pierwszej pomocy, co strzelać
Dzięki misji w Afganistanie dowódcy uświadomili sobie, że żołnierze muszą umieć tak samo dobrze udzielać pierwszej pomocy, jak strzelać. Od tamtej pory zrobiliśmy krok milowy w ratownictwie wojskowym, choć nie wszystkie lekcje zostały odrobione - czytamy w "Polsce Zbrojnej". Największym problemem pozostają absurdalne przepisy, które ograniczają uprawnienia ratowników-żołnierzy. W rezultacie w Afganistanie dochodziło do sytuacji, że paramedycy, by ocalić życie rannego, musieli wykraczać poza swój zakres obowiązków, tym samym łamiąc prawo.
24.12.2014 | aktual.: 11.06.2018 15:08
Starszy szeregowy Dariusz Radwański jako ratownik medyczny służył na II, V i XI zmianie polskiego kontyngentu w Afganistanie. Dwukrotnie był ratownikiem w plutonie szturmowym, a raz w grupie ewakuacji medycznej. Podczas ostatniej swojej zmiany razem z kolegami z pododdziału ruszył na kilkudniową operację. Poruszali się wzdłuż drogi wiodącej z Ghazni do Khogyani, czyli tak zwaną "ajdisztrase". - Szliśmy po bokach rosomaków, by zwiększyć szansę na wykrycie ewentualnego ładunku wybuchowego. W pewnym momencie zostaliśmy ostrzelani z karabinów maszynowych. Wszyscy się rozbiegliśmy, szukając osłony. Wtedy zorientowałem się, że jeden z nas dostał i leży na poboczu drogi. Podbiegłem do niego, by sprawdzić, co się stało, a koledzy osłaniali mnie ogniem. Był ranny w szyję, a kula przeszła przez płuco i wyszła na wysokości łopatki. Nie zważałem na kule, które latały mi tuż nad głową. Zdjąłem poszkodowanemu kamizelkę, wytarłem mu plecy i szykowałem opatrunek. Gdy przekazywałem go do medevacu, jego stan był stabilny -
wspomina ratownik. Lekarz, który opiekował się rannym w szpitalu polowym, przyznał, że dzięki pomocy udzielonej na polu walki uratowano żołnierzowi życie.
Realia misji irackiej, a później afgańskiej pokazały, że od poziomu wyszkolenia ratownika medycznego może zależeć życie kolegów z pododdziału. Dowódcy przekonali się, jaką wartość w plutonie ma medyk. - Żołnierze, którzy wyjeżdżali na pierwsze zmiany do Iraku i Afganistanu, przechodzili inne kursy niż wyjeżdżający na misję w ostatnich turach - przyznaje płk lek. Zbigniew Aszkielaniec, komendant Wojskowego Centrum Kształcenia Medycznego w Łodzi. - Programy szkolenia opierano na doświadczeniach poprzednich zmian - dodaje.
Zysk dla wszystkich
- Byłem na trzech misjach, na jednej jako medyk. Podczas służby w Iraku sam byłem pacjentem. Wierzę, że dziś ratownicy udzieliliby mi pomocy o wiele lepiej. Bo chociaż chłopcy robili, co mogli, to dziś wiem, że działali w niewłaściwy sposób. Mieli słaby trening i jeszcze gorsze wyposażenie. Na szczęście to już historia - mówi "Sikor", operator medyk z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. Świadomość rośnie, a żołnierze zaczynają doceniać szkolenie medyczne.
Przed wyjazdem na misję afgańską grupy medyczne: ratownicy, pielęgniarki, lekarze i żołnierze z grup zabezpieczenia medycznego, przechodziły szkolenia w łódzkim centrum. To właśnie na podstawie doświadczeń misyjnych w łódzkim centrum powstał Ośrodek Symulacji Medycznej Pola Walki. Na pomysł jego utworzenia wpadli lekarze mający za sobą służbę w Iraku i Afganistanie. W hali o powierzchni 800 m2 powstał ośrodek przypominający scenerię afgańską. - Chcieliśmy, żeby żołnierze wyjeżdżający na misje szkolili się w jak najbardziej realnych warunkach, maksymalnie zbliżonych do tych, jakie panują na polu walki - opisuje płk Aszkielaniec i wyjaśnia: - To wpłynęło też na zmiany w programach szkolenia, na przykład na zwiększenie liczby zajęć praktycznych kosztem teorii.
W trakcie kolejnych przygotowań do misji na bieżąco dostosowywano także procedury medyczne. Na kursach dla ratowników obowiązujące stały się wytyczne TCCC (Tactical Combat Casualty Care), czyli instrukcje opracowane przez armię amerykańską jeszcze w 1996 roku, opisujące najlepsze praktyki w ratowaniu życia i minimalizowaniu strat w ludziach. Z kolejnymi zmianami PKW medycyny pola walki zaczęli się też uczyć cywilni lekarze, którzy jako ochotnicy zgłosili się do wyjazdu na misję. Pierwsze takie szkolenie odbyło się w 2012 roku. Odtąd przechodzili je wszyscy niewojskowi lekarze chcący pracować w Afganistanie.
Pod kątem udzielania pierwszej pomocy byli przygotowywani jednak nie tylko członkowie personelu medycznego. Szkolił się każdy żołnierz udający się pod Hindukusz. Postawą szkolenia stał się Combat Lifesaver Cours (CLS), to znaczy program udzielania pierwszej pomocy na polu walki w misjach PKW, który we współpracy z US Army opracował płk Aszkielaniec. - Jego założeniem jest obecność w każdej załodze, na przykład pojazdu typu KTO Rosomak, lub drużynie co najmniej jednego przeszkolonego ratownika CLS - tłumaczy pułkownik. - To on jest pomostem między rannym żołnierzem na polu walki a służbami medycznymi w pododdziale lub tymi, które dotrą jako medevac do patrolu czy konwoju - mówi. By żołnierze opanowali podstawowe umiejętności ratownicze, wykładowcy z Centrum organizowali wyjazdowe kursy w jednostkach, a potem brali udział w zgrupowaniach certyfikujących. Dzięki temu żołnierze udający się do Afganistanu nabyli nie tylko wiedzę teoretyczną, lecz także praktyczne umiejętności udzielania pomocy rannemu na polu
walki. Chodziło między innymi o ocenę stanu poszkodowanego, udrożnienie dróg oddechowych, postępowanie z ranami drażniącymi, tamowanie krwotoków, użycie opaski uciskowej, zakładanie polowej karty medycznej, zgłoszenie ewakuacji medycznej czy ewakuację rannego za pomocą noszy SKED lub improwizowanych.
Po takim szkoleniu jednak, jak przyznaje komendant Centrum, żołnierz przez pół roku trwania misji nie trenował nabytych umiejętności. Z tego też wyciągnięto wnioski. - Żeby usprawnić system, udało nam się wysłać do Afganistanu instruktorów, by przez dwa miesiące szkolili żołnierzy na zasadzie refreshingu, czyli powtarzania i utrwalania wiedzy - mówi płk Aszkielaniec. - Przeszkolili w ten sposób około 650 żołnierzy - dodaje.
Na żywej tkance
W tej dziedzinie to właśnie praktyka jest najważniejsza. Komandosi z Lublińca, by utrzymywać swoje kwalifikacje na wysokim poziomie, nawiązali w tym roku współpracę z Wojskowym Instytutem Medycznym w Warszawie. Biorą udział w praktykach na szpitalnym oddziale ratunkowym. - To dla nas ważne doświadczenie. Podtrzymujemy nawyki i cały czas uczymy się czegoś nowego, współpracując z doskonałymi lekarzami - mówi "Sikor". - Zdarzają się ciekawe przypadki, choć - może i dobrze - nie często spotykamy rany postrzałowe i amputacje, co jest typowe dla medycyny pola walki - dodaje.
"Wir" i "Sikor" są jedynymi w Polsce ratownikami, którzy ukończyli niezwykle trudne szkolenie dla medyków sił specjalnych USA. Kurs SOCM (Special Operations Combat Medic) jest organizowany w Fort Bragg w Północnej Karolinie. Trwa 36 tygodni i podzielono go na sześciotygodniowe bloki tematyczne. Na zajęciach żołnierze poznają zasady ratownictwa cywilnego, anatomii, fizjologii, patofizjologii, farmakologii, medycyny wojskowej, zdają egzaminy z podstawowych zabiegów ratujących życie, a także z tych bardziej zaawansowanych, które w warunkach cywilnych są zarezerwowane tylko dla lekarzy. To właśnie na tym kursie (75 proc. żołnierzy odpada w trakcie szkolenia) uczyli się - ćwicząc na zwierzętach - jak podtrzymywać życie przez 72 godziny. Później jako paramedycy odbywali praktyki w amerykańskich szpitalach.
Po powrocie z wyczerpującego kursu w Stanach Zjednoczonych "Wir" (laureat Buzdyganów) opowiadał, że marzy, by podobne kursy przechodzili w Polsce ratownicy medyczni z różnych jednostek. Po kilku latach dopiął swego. - Praktyka w tym fachu jest niezbędna. Dlatego cieszę się, że po trudnych negocjacjach w Polsce działa firma, która ma uprawnienia do prowadzenia treningu na tkance żywej. Za zgodą komisji etycznej i przy pomocy lekarzy weterynarii - pracowników certyfikowanego ośrodka naukowego, może prowadzić szkolenia na zwierzętach - mówi "Wir". W kursach organizowanych przez Eagle Med System wzięło już udział 60 osób. Wszyscy to profesjonaliści - ratownicy z dużym doświadczeniem misyjnym. - Niedawno takie szkolenie zaliczyli żołnierze z desantu i operatorzy z jednostek specjalnych wojska i policji. Program nauki jest wzorowany na amerykańskim kursie SOCM - opisuje "Wir", który z firmą współpracuje na zasadach wolontariatu i dzieli się swoimi doświadczeniami.
Kopalnia doświadczeń
- Zrobiliśmy milowy krok w ratownictwie. Lepsza jest jakość szkolenia, stosujemy nowoczesne metody: opaski uciskowe, opatrunki wentylowe okluzyjne i nowoczesne metody płynoterapii - mówi ppor. Anita Podlasin, instruktor ratownik medyczny w WCKMed, uczestniczka XII zmiany PKW Afganistan, od dziesięciu lat ratownik medyczny w wojsku, w cywilu pracuje w zespołach ratownictwa medycznego od ośmiu lat.
Podobnie zmiany ocenia płk Aszkielaniec. - Żołnierze na polu walki umierają najczęściej z powodu krwotoków, odmy opłucnej w przypadku urazów klatki piersiowej lub niedrożności dróg oddechowych. Zmiany w wyposażeniu medycznym, które wprowadziliśmy, doskonale sprawdzają się w warunkach misyjnych - mówi oficer. Mowa tu chociażby o indywidualnym pakiecie medycznym, który dostaje każdy żołnierz jadący na misję, a którego "skład" został dobrany na podstawie doświadczeń. Żołnierz ma do dyspozycji między innymi opaskę uciskową (popularnie zwaną stazą taktyczną), rurkę nosowo-gardłową, opatrunek do odbarczenia odmy czy opatrunek hemostatyczny. Taka zawartość "montowanego" na udzie zestawu umożliwia na przykład zatamowanie najcięższych krwotoków oraz utrzymanie drożności dróg oddechowych poszkodowanych. Sierż. Monika Trajdos, instruktor WCKMed, ratownik medyczny w wojsku od dziewięciu lat, od czterech pracuje w ratownictwie cywilnym. Była na VIII zmianie w Iraku, a pod Hindukuszem dwukrotnie - na IV i XII zmianie. Jak
mówi, dzięki służbie w warunkach bojowych zdobyła spore doświadczenie. - Praca w ratownictwie cywilnym wygląda zupełnie inaczej. Mamy karetkę, sprzęt, a obok siebie kolegę, który też zna się na robocie. A w Afganistanie, gdy wyjeżdżam na patrol, mam pod swoją opieką 30 żołnierzy. W razie konieczności ratownik działa sam. To największy bagaż doświadczeń, dlatego uważam, że każdy żołnierz ratownik powinien pojechać na misję i tam nauczyć się swojego rzemiosła - mówi sierżant.
Również prof. Waldemar Machała, lekarz anestezjolog z Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, który na misjach był dwukrotnie, ocenia, że pozytywnie wpłynęły one nie tylko na medycynę wojskową. - Tam, w Afganistanie nasz polowy szpital wojskowy stał się kompatybilny z amerykańskimi, które plasują się w światowej czołówce. Polscy lekarze, ratownicy, pielęgniarki mieli okazję pracować na absolutnie najnowszym sprzęcie do ratowania życia. I to, czego używaliśmy tam, przenosimy teraz tu, do kraju. Centra urazowe, w których po części pracujemy, dysponują już w dużym stopniu sprzętem, który w Afganistanie był używany po raz pierwszy - przyznaje profesor. - Żołnierze, którzy na misji byli ratownikami pola walki, nierzadko pracują w zespołach ratownictwa medycznego. I to, co zobaczyli w Afganistanie, przenoszą na warunki polskie. To wartość dodana z misji - mówi.
Słowa profesora potwierdza ppor. Anita Podlasin. - Coraz częściej z medycyny taktycznej korzysta się w karetkach cywilnych. Tamujemy krwotoki za pomocą opaski uciskowej, wykorzystujemy nowoczesne techniki wkłucia doszpikowego, środki hemostatyczne, które przez długi czas były zarezerwowane wyłącznie dla wojska. Właśnie dzięki misjom z takiego wyposażenia korzysta także cywilna służba zdrowia - mówi.
Luki w przepisach
Nie wszystkie lekcje zostały jednak odrobione. Największym problemem pozostają dla ratowników medycznych kwestie uprawnień. Obecnie działają oni poza powszechnym systemem ratownictwa medycznego, co oznacza, że nie mogą wykonywać wszystkich czynności, które cywilnym ratownikom umożliwia ustawa o ratownictwie medycznym. W praktyce ratownik "niemundurowy" może wykonywać czynności ratujące życie, a ten służący w wojsku - już nie; wolno mu jedynie działać w ramach kwalifikowanej pierwszej pomocy.
- Misje pokazały, że uprawnienia ratowników powinny być większe. Choćby dlatego, żeby nie dopuszczać do sytuacji, w której wojskowy ratownik, ratując życie rannemu na polu walki, musi wykraczać poza swój zakres obowiązków i tym samym łamać prawo - mówi płk Aszkielaniec. A tak się zdarzało, co przyznają nieoficjalnie ratownicy. - Przypadki, kiedy ratownik był zmuszony przekroczyć swoje kompetencje, nie były odosobnione - mówią ratownicy w mundurach. - Oprócz przepisów jest też bowiem etyka zawodowa i coś, co każe nam ratować kolegę zgodnie ze swoją najlepszą wiedzą i praktyką - dodają.
Choć po doświadczeniach misyjnych wojsko postulowało zmiany w przepisach, przygotowywany właśnie ministerialny projekt ustawy o ratownictwie po raz kolejny pomija ratowników w mundurach.
Medycy zgodnie jednak podkreślają, że wprawdzie misja w Afganistanie się kończy, ale nie należy lekceważyć i odkładać na półkę zagadnień związanych z medycyną pola walki. - To dobry moment, by przewartościować niektóre rzeczy i na bazie doświadczeń wprowadzić nowe rozwiązania. Na pewno nie chcemy stawać w miejscu, lecz iść w ślad za realiami pola walki. Wiedza medyczna ma to do siebie, że procedury trzeba ćwiczyć cały czas. Dlatego moim celem jest, aby wprowadzić stały element medycznego szkolenia żołnierzy. Tak, aby w praktyce mogli oni przećwiczyć swoje umiejętności - mówi płk Aszkielaniec. Komendant Centrum dodaje, że rozpatrując efekty misyjnych doświadczeń, nie wolno zapomnieć o jeszcze jednym: - Dowódcy różnych szczebli uświadomili sobie, że szkolenie medyczne czy udzielanie pierwszej pomocy na polu walki jest równie ważne, jak szkolenie strzeleckie. Wzrosła świadomość rangi tych zagadnień, tego, że umiejętności ratowania życia są niezbędne, a niekiedy bywa, że i najważniejsze.
Paulina Glińska, Magdalena Kowalska-Sendek, "Polska Zbrojna"