Polska"Kwaśniewski to tylko postkomunistyczny aparatczyk"

"Kwaśniewski to tylko postkomunistyczny aparatczyk"

Wygląda na to, że postkomuniści są jeszcze bardziej bezpłodni, niż sądziliśmy. I co ważniejsze, stokroć bardziej puści w środku, niż sądzili oni sami.

"Kwaśniewski to tylko postkomunistyczny aparatczyk"
Źródło zdjęć: © AFP

25.04.2007 | aktual.: 25.04.2007 08:16

Nie wiem, co myślał Aleksander Kwaśniewski, gdy zawracał auto wiozące go na planowany wywiad do Sygnałów Dnia Polskiego Radia. Trudno zgadnąć, jakich słów użył. Nie wiem, jakie czuł wtedy emocje, ale jednego jestem pewien – to już nie jest Kwaśniewski zdolny do zwyciężania. To już nie jest polityk zdolny do debaty z każdym, lubiący ludzi, potrafiący z uśmiechem wychodzić z najgorszych tarapatów. To już jest tylko postkomunistyczny aparatczyk, wykarmiony dobrze na III RP, bez głodu walki, a nawet do niej niezdolny.

Groźba zadania kilku przez Tomasza Sakiewicza – przecież nie agresywnych, nie niegrzecznych, o czym wie każdy, kto słucha rano Jedynki – ale po prostu dziennikarsko oczywistych pytań przeraziła byłego prezydenta. Zmusiła do radykalnej decyzji o zawróceniu pojazdu. I taki działacz ma być liderem? I to on odtrąbia wielki powrót?

Sytuacja ta więcej mówi o kondycji Kwaśniewskiego i jego obozu niż strony analiz. Pokazuje, że jedyne, do czego jest zdolny, to wspólne narzekania z Janiną Paradowską i Jackiem Żakowskim na stan debaty publicznej. Bez trudnych pytań, bez próby odpowiedzi na wątpliwości dotyczące dorobku i hańb III RP, bez śladu szukania choćby odpowiedzi na realne wyzwania polityki krajowej i zewnętrznej.

Scenariusze dla Kwaśniewskiego

I to właśnie jest realna przyczyna, dla której Kwaśniewski długo jeszcze będzie wracał do krajowej aktywności, ale prędko do niej nie wróci. Jak sójka pędząca za morze odwiedzi Paradowską jeszcze z pięć razy, osiem razy pogaworzy z Żakowskim, tygodnik "Polityka" da mu ze trzy okładki. Wątpliwe jednak, by zdołał uchwycić realną władzę. Także dlatego, że partyjni koledzy z bloku Lewica i Demokraci nie wydają się zbyt chętni do posunięcia na ławce. W jakiejś mierze można ich zrozumieć. Choć bowiem SLD i towarzysze szykują się do udziału we władzy, to z pełną świadomością, że jeśli już, to będzie to władza dzielona z Platformą Obywatelską. A więc pierwszy w LiD będzie co najwyżej drugi w rządzie. A drugi czy trzeci w obozie partyjnym załapie się co najwyżej na ochłapy. Gdyby więc Kwaśniewski objął kierownictwo partii, dla pozostałych mogłoby już nie starczyć miejsca.

Także Donaldowi Tuskowi taki powrót byłby zdecydowanie nie na rękę. Jeśli już zdecyduje się on na sojusz z postkomunistami, to zdecydowanie bardziej na rękę będzie mu Wojciech Olejniczak, słaby i bez charyzmy, niż Kwaśniewski, gracz z wyższej przecież ligi.

W tej sytuacji były prezydent zmuszony jest rozważać inne scenariusze. Jeden z nich, najdalej zaawansowany, ujawnił niedawno "Dziennik". Zakłada on niewchodzenie do LiD, ale powtórzenie drogi twórców PO. Wielki zjazd, wielkie medialne echo, potem deklaracja programowa i wreszcie – ruch społeczny, z czasem przechodzący w partię.

Umożliwiłoby to Aleksandrowi Kwaśniewskiemu dobór ludzi zgodnie z własnymi kryteriami, a więc bez oglądania się na Leszka Millera czy Marka Dyducha. Oni dalej tkwiliby w zmarginalizowanym SLD, tak jak w starej Unii Wolności zostali Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki.

Główną osią inicjatywy miałyby być prawa człowieka. Kwaśniewski i jego ludzie, nadal mający sieć dobrych kontaktów i znajomości w strukturach europejskich, wyczuli, jaki interes można zbić na planowanym na maj–czerwiec raporcie Rady Europy na temat praw człowieka w Polsce. Według niektórych nieoficjalnych informacji ma być on dla Polski niekorzystny. Plan zakładał nadanie temu tematowi, za pośrednictwem krajowych i zagranicznych elementów propagandowej "orkiestry", znaczenia wielokroć większego niż realne. Zbudowanie atmosfery, w której Polacy mieliby pomyśleć, że oto żyją w kraju widzianym przez Europę niemal jak hitlerowskie Niemcy. Wtedy właśnie do gry miałby wejść Aleksander Kwaśniewski.

Organizując serię konferencji na Zamku Królewskim w Warszawie, zgromadziłby wokół siebie kilka setek naukowców, ludzi kultury i polityków z odpowiednio głośnymi nazwiskami. Część od początku byłaby świadoma celu całej operacji, inni mieli być po prostu wykorzystani. Pierwszy krąg i chętni z drugiego mieliby w finale budować nowy ruch. Jak się dowiedzieliśmy, ostatecznie najbardziej prawdopodobną nazwą był Ruch Obrony Demokracji, a podana przez "Dziennik", nawiązująca do opozycji antykomunistycznej, Ruch Obrony Praw Człowieka w Polsce – jedną z rozważanych.

Gdy jednak szczegóły planu wypłynęły na światło dzienne, Kwaśniewski zachował się w sposób dla siebie bardzo charakterystyczny – nie zaprzeczył, nie potwierdził, po raz kolejny enigmatycznie zapowiedział "włączenie się". Związani z nim ludzie komentowali, że znowu zostali na lodzie. Nie wejdzie do dużej gry

Co będzie więc dalej z byłym prezydentem? Z jego słów trudno to wywnioskować, tak niejasno i zmiennie się wypowiada. Na pewno jednak odpadają wszelkie bajania o stanowisku w jakiejś organizacji międzynarodowej. Szybko okazało się, że postkomunistów Zachód wprawdzie z konieczności toleruje, ale niechętnie widzi na stanowiskach, na których obsadę ma wpływ. Ani NATO, ani Unia Europejska nie zaoferowały Kwaśniewskiemu niczego. Także rachuby na stanowisko unijnego komisarza w przyszłości nie mają dzisiaj żadnych podstaw.

Odpada także kariera uniwersytecka. Relacje dziennikarzy "Rzeczpospolitej", którzy obserwowali wykłady prezydenta Kwaśniewskiego na Georgetown University, rysują raczej obraz kameralnych seminariów dla zainteresowanych Europą Wschodnią niż prawdziwych show, podobny chociażby do tych, w których uczestniczy regularnie Lech Wałęsa. Siła nazwiska Kwaśniewskiego wystarczy może na jeszcze kilkanaście miesięcy takiego zarobkowania, ale na pewno nie dłużej. Zresztą jak ono słabe, przekonaliśmy się ostatnio na Ukrainie, gdzie w czasie eskalacji politycznego kryzysu były prezydent błąkał się gdzieś po marginesie.

Pozostaje więc krajowe podwórko. Ale i tu – jak już stwierdziliśmy – nie za dużo miejsca i kapitału. Wciąż wysokie, 56-procentowe zaufanie społeczne i spore doświadczenie polityczne właściwie wyczerpują listę atutów Aleksandra Kwaśniewskiego.

Reszta to już raczej słabości. Jego otoczenie, jak Marek Ungier, sporo czasu musi poświęcać na wizyty w prokuraturze, a inni, jak Waldemar Dubaniowski, jeszcze się polityki uczą. Kwaśniewskiemu brakuje determinacji, energii, świeżości języka. Utracił nawet słynny spokój, pozwalający z uśmiechem reagować na najtrudniejszy nawet zarzut, pozbył się umiejętności śliskiego stawania (choć tylko medialnie) ponad sporami. Zamiast tego sam wszedł w język agresji i obelg, co widać choćby w słynnym rozszyfrowaniu hasła PiS jako "Podsłuch, Inwigilacja, Szczucie".

Wniosek z analizy sytuacji Aleksandra Kwaśniewskiego jest więc dość banalny. Ma on ochotę na powrót, ma jakieś pomysły, ale brakuje mu sił i energii. Skazuje go to na chaotyczność działań, powoduje szamotanie i wytracanie zaufania tych nielicznych ludzi lewicy, którzy jeszcze na niego liczą, ośmiela niechętnych, jak choćby Andrzeja Celińskiego, do otwartego wyśmiewania jego marzeń o powrocie.

Sądzę, że były prezydent zdaje sobie z tego sprawę. I sądzę, że ostatecznie nie wejdzie do dużej gry. Zadowoli się najpewniej jakimś ochłapem rzuconym dla spokoju przez dawnych partyjnych kolegów. Na przykład honorowym przewodnictwem Lewicy i Demokratów, na przykład kierowaniem komisją spraw zagranicznych tej formacji – być może z perspektywą objęcia stanowiska ministra spraw zagranicznych.

Może ktoś powiedzieć – czyli wróci. Niby tak, ale różnica będzie zasadnicza. Bo to już nie będzie gra Kwaśniewskiego o Polskę, o rząd dusz, ale zwykła ambicja, by coś znaczyć, by wyszarpać dla siebie jakieś stanowisko.

Nie będzie kolejnego przeprowadzania przez morze czerwone, nie będzie nowej chwały. Zostaniemy z Kwaśniewskim, ale będzie on po prostu jednym z kolegów Szmajdzińskiego, tak samo zabiegającym o kawałek tortu, jak dziś robi to Leszek Miller.

Obaj, przy całej ich nienawiści i wszystkich różnicach, są bowiem tym samym – pieśnią przeszłości. Postkomunizm jako siła zdolna do samodzielnego sprawowania władzy już się bowiem skończył. Chore układy III RP należą do historii. "Trybuna" jest obleśnym partyjnym biuletynem, a nie gazetą. Polska jest bardziej wolna, suwerenna, mądra.

I tego żadne zaklęcia, żadne obelgi i żadne powroty już nie zmienią.

Tomasz Nienac

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)