Kto naprawdę stoi za falą migrantów szturmujących Europę?
Wiele wskazuje na to, że szturmujące europejskie granice fale migrantów z Bliskiego Wschodu nie są spontaniczną ucieczką, ale zorganizowaną akcją, która jest na rękę co najmniej kilku ważnym graczom na geopolitycznej, eurazjatyckiej szachownicy. Co więcej, emigracji tysięcy muzułmanów do Europy sprzeciwia się Państwo Islamskie, które oficjalnie oświadczyło, że jest to grzech i działanie zakazane w islamie.
O problemie nielegalnych imigrantów, od kilku tygodni dziesiątkami tysięcy zalewających południową Europę, napisano już dosłownie całe tomy komentarzy, analiz i artykułów. Niestety, niewiele było wśród nich rzetelnych i pozbawionych ideologiczno-politycznych emocji prób poszukiwania faktycznych źródeł tego fenomenu. Temat imigrantów, niezbyt trafnie określanych mianem "uchodźców", stał się bowiem - jak wiele mu podobnych - elementem politycznej rozgrywki i rywalizacji tak na szczeblu unijnym, jak i narodowym. W takiej atmosferze niezwykle łatwo przeoczyć (lub, co gorsza - celowo pominąć) fakty i wydarzenia, które stanowią o prawdziwej naturze zjawiska masowej migracji do Europy.
Tymczasem coraz więcej danych i faktów wskazuje na to, że nie mamy bynajmniej do czynienia ze spontaniczną, masową ucieczką tysięcy wymęczonych wojną ludzi, lecz z systematycznie wdrażanym w życie planem zalania Europy tłumami imigrantów, który jest na rękę co najmniej kilku ważnym graczom (państwowym i pozapaństwowym) na geopolitycznej, eurazjatyckiej szachownicy. Warto zatem poddać analizie kwestię napływu do Europy imigrantów z regionu Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej (MENA, Middle East & North Africa) właśnie pod kątem zasadniczych, realnych przyczyn tego zjawiska.
Exodus z dnia na dzień
Pierwszym i najważniejszym faktem, który od razu rzucił się w oczy ludziom nawet na co dzień nie interesującym się zagadnieniami międzynarodowymi, była z jednej strony nagłość i masowość napływu imigrantów z regionu MENA (niemalże z dnia na dzień pojawiły się w Europie Południowej dziesiątki tysięcy przybyszy), z drugiej zaś zadziwiająca koincydencja w czasie między dwoma odległymi geograficznie "prądami", tj. (mówiąc umownie) "syryjsko-irackim" oraz "libijskim".
O ile jeszcze gwałtowne wezbranie ludzkiej fali z kierunku afrykańskiego można wyjaśniać postępującym szybko chaosem i anarchią w Libii, gdzie wojna domowa przeżywa właśnie swoje apogeum, o tyle trudno doszukiwać się podobnych uzasadnień w przypadku sytuacji w Lewancie i Mezopotamii. Wojna domowa w Syrii trwa co prawda piąty rok, ale swój krwawy szczyt (lata 2012-2014) ma już za sobą.
Wbrew pozorom, sytuacja na większości frontów syryjskiego konfliktu jest od dłuższego czasu względnie ustabilizowana, a sama wojna zamieniła się w wielu regionach kraju niemalże w pozycyjną. Wyjątki od tej reguły - jak walki wokół Aleppo, w kurdyjskiej Rodżawie i w prowincji Idlib na północy kraju, a także wciąż zmienna sytuacja w starciach sił rządowych z kalifatem w środkowej Syrii - mają w istocie lokalny (a nierzadko wręcz punktowy) charakter i nie wpływają na całościowy, strategiczny obraz wojny. Z pewnością też nie generują już masowego exodusu uchodźców, szukających schronienia w państwach ościennych.
Podobnie jest w Iraku, w którym - po okresie chaotycznej reakcji na żywiołową ekspansję Państwa Islamskiego latem ubiegłego roku - linie frontów także utrwaliły się i okrzepły, a skala walk i przemocy uległa znacznemu zmniejszeniu (choć i tak bije wciąż wszelkie rekordy).
Obecnie wiadomo już jednak, że zdecydowana większość (nawet do 90 proc.) spośród bliskowschodnich imigrantów, szturmujących dzisiaj Europę w drodze do "ziemi obiecanej" w bogatych państwach zachodniej części kontynentu - spędziła ostatnie kilka-kilkanaście (a niektórzy nawet kilkadziesiąt) miesięcy w obozach dla uchodźców w regionie bliskowschodnim. Przede wszystkim w Turcji, ale też (choć w znacznie mniejszym odsetku) w Jordanii i Libanie. Ci ludzie nie uciekali zatem bezpośrednio z Syrii czy Iraku, im nie groziła ani wczoraj, ani przedwczoraj śmierć czy prześladowania. Przebywali w obozach dla uchodźców, oczywiście bez zbytniego komfortu, ale ich życie i zdrowie nie było z pewnością bezpośrednio zagrożone.
Kolejnym elementem, który od razu wzbudził zdziwienie i zaciekawienie dociekliwych obserwatorów wydarzeń związanych z problemem imigrantów, był fakt, iż tłumy owych "uchodźców" składały się niemal w całości z młodych, zdrowych mężczyzn (jak ktoś słusznie zauważył - w wieku poborowym). Do tego całkiem nieźle ubranych i wyposażonych w dobrej jakości telefony komórkowe, smartfony, tablety itp. I co chyba jeszcze ważniejsze - mających przy sobie tysiące euro (w gotówce!), które przeznaczali najpierw na opłacenie przemytników z Turcji, później na przekupywanie urzędników i pograniczników na kolejnych europejskich granicach, tudzież na wydatki na bieżące potrzeby (wodę, żywność, lekarstwa).
Co więcej, uważna analiza wielu nagrań wideo i zdjęć, przedstawiających np. marsz imigrantów przez terytorium Macedonii, Serbii i Węgier, pozwala stwierdzić, iż owe pozornie bezładne masy imigrantów były (są?) w rzeczywistości doskonale wewnętrznie zorganizowane i zdyscyplinowane - podzielone na ok. 100-200 osobowe grupki, z własnymi liderami, w niczym nie przypominają chaotycznej "wędrówki ludów" wywołanej strachem przed wojną i prześladowaniami. Wewnętrzną spójność, dyscyplinę i koordynację działań wśród imigrantów doskonale widać było zwłaszcza w tych sytuacjach, w których z jakichś względów ich wcześniejsze plany i zamiary nie mogły być zrealizowane - jak np. podczas zamknięcia przez władze węgierskie dworca Keleti w Budapeszcie czy późniejszego całkowitego odizolowania granicy serbsko-węgierskiej.
Podobnych pytań jest o wiele więcej, nie sposób wymienić ich wszystkich w tym miejscu. Co jednak najważniejsze, wyłania się zza nich obraz nieco odmienny od tego, który unijni urzędnicy i politycy codziennie serwują od kilku tygodni setkom milionów Europejczyków. Obraz daleko odbiegający od utartego powszechnie wzorca autentycznego uchodźcy, uciekającego przed bezwzględnie grożącym mu niebezpieczeństwem utraty życia.
Polacy - jak zresztą większość innych narodów Środkowej i Wschodniej Europy - są doskonale wyczuleni na każdą fałszywą nutę w zakresie narracji o uchodźcach wojennych. My doskonale wiemy - bo mamy to wręcz zapisane w genach - jak to jest, gdy trzeba naprawdę uciekać w warunkach wojny przed bezlitosnym wrogiem, porzucając przy tym cały dorobek życia swojego i swoich przodków. Obecna sytuacja - te tłumy młodych, nieźle wyglądających, pewnych swego mieszkańców Bliskiego Wschodu z torbami pełnymi gotówki - nijak jednak nie pasuje do tego wykutego w naszej pamięci i świadomości historycznej archetypu autentycznego uchodźcy wojennego. Stąd zapewne ów, niezrozumiały i potępiany przez zachodnich Europejczyków, instynktowny strach przed akceptacją dla przyjęcia owych migrantów.
Wielka geopolityka
Cała sytuacja, związana z obecnym europejskim kryzysem imigracyjnym - bez wątpienia największym od zakończenia II wojny światowej - może stać się nieco bardziej zrozumiała, gdy spojrzymy na nią w szerszym, geopolitycznym kontekście. Takim, który uwzględnia m.in. ogólny stan rzeczy w regionie bliskowschodnim (szczególnie w Lewancie), ale także aktualne relacje między najważniejszymi regionalnymi i światowymi potęgami.
Chyba nikt w Europie nie zwrócił uwagi na serię publikacji o przebywających w Turcji uchodźcach z Syrii, która pojawiła się w mediach tureckich kilka miesięcy temu (wiosną tego roku). Artykuły te, publikowane w kilkutygodniowych odstępach w raczej niszowych, regionalnych gazetach tureckojęzycznych, skupiały się na dwóch zasadniczych tematach: dużej liczbie uchodźców z Syrii (oficjalnie jest to ok. 1,9 mln, nieoficjalnie - nawet blisko 2,5 mln ludzi), którzy do tego przynieśli ze sobą do Turcji swe uprzedzenia i niesnaski (rywalizacja sunnicko-szyicka, islamsko-chrześcijańska, nie wspominając już o uchodźcach kurdyjskich, którzy w Turcji są podejrzani niejako z definicji); oraz na coraz większych problemach (społecznych, ekonomicznych, politycznych), jakich państwo tureckie doświadcza z tytułu utrzymywania tak dużej masy uchodźców na jego terytorium.
W tym ostatnim kontekście wskazywano w tych publikacjach m.in. na fakt, iż uchodźcy z Syrii stanowią niezwykle tanią siłę roboczą, która w wielu sektorach tureckiej gospodarki (np. rolnictwo) skutecznie wyparła miejscowych pracowników, zwiększając bezrobocie w Turcji i wpływając na ogólne obniżenie wynagrodzeń wielu branż. To z kolei przełożyło się na pojawienie się wśród Turków postaw ksenofobicznych i antyarabskich, zresztą czerpiących pełnymi garściami z głębokich historycznych pokładów turecko-arabskiej rywalizacji i wrogości.
Po kilku miesiącach okazało się, że publikacje na temat uchodźców arabskich nie były wyłącznie głosem przeczulonych dziennikarzy. Turcy naprawdę zaczęli "dusić się" od nadmiaru syryjskich uciekinierów, a problemy społeczno-ekonomiczne, wywołane przez rzesze uchodźców, nie dały się już zamieść pod dywan. Co gorsza, nie ma obecnie żadnych perspektyw na powrót choćby części z tych ludzi do swojego kraju. Zresztą, ostatnie działania Rosjan w Syrii (jawnie i bezpośrednio wspierających już militarnie rządy Baszara al-Asada), wskazują, że możliwa jest ponowna eskalacja konfliktu - "podgrzanie" sytuacji w Syrii do tego stopnia, że uśpione dotychczas fronty znowu ożyją, generując przemoc i chaos na skalę nie widzianą tam od dwóch-trzech lat. To zaś z całą pewnością ponownie wywoła kolejne rzeki uchodźców z wymęczonego wojną kraju. Rzeki, które popłyną głównie do Turcji...
Ankara nie mogła zatem dłużej czekać - dotychczasowa polityka wobec uchodźców z Syrii (na marginesie - uznawana oficjalnie przez ONZ i jej wyspecjalizowaną agendę UNHCR za "wzorcową i godną naśladowania") musiała ulec zmianie. Najprostszym rozwiązaniem, które nie narażało Turcji na szwank w oczach świata (przynajmniej na razie), okazało się... zezwolenie tysiącom syryjskich uchodźców na wędrówkę ku Europie. Nieoficjalne informacje, uzyskane bezpośrednio ze źródeł UNHCR w Turcji, wskazują, że Turcy już wiosną tego roku zaczęli - w planowy, zsynchronizowany i świadomy sposób - akcję "czyszczenia" swoich obozów z uchodźców, głównie tych syryjskich.
Operacja ta polega nie tylko na "przymykaniu oczu" na masowe opuszczanie obozów przez uchodźców, ale też na zaopatrywaniu ich w środki niezbędne dla odbycia długiej wędrówki ku wymarzonej Europie: pieniądze (to wyjaśniałoby ów fenomen posiadania takich ilości gotówki przez każdego imigranta), śpiwory, namioty, żywność. Być może z perspektywy Ankary bardziej opłaca się dać jednorazowo każdemu uchodźcy, skłonnemu do opuszczenia Turcji, kilka tysięcy euro na drogę, niż wydawać znacznie większe sumy na utrzymywanie go w kraju przez kolejne lata.
Turecka pomoc to jednak także tolerowanie, a w istocie - całkowite przyzwolenie, na działalność zorganizowanych grup przemytników ludzi, którzy przecież musieli przerzucić drogą morską, w relatywnie krótkim czasie (kilka tygodni!), dziesiątki tysięcy ludzi z Turcji na greckie wyspy, skąd ruszyli oni dalej na północ, ku swemu "europejskiemu rajowi". Przemytników takich, jak ojciec owego biednego trzyletniego kurdyjskiego chłopczyka, utopionego w morzu, którego zdjęcia obiegły świat i miały stać się symbolem tragedii "uchodźców". Jak się później okazało, jego ojciec nie zawahał się cynicznie i świadomie zaryzykować nawet życia członków własnej rodziny, aby tylko odnieść jak największą korzyść materialną z procederu przemytu ziomków do Europy.
Z drugiej strony, tragiczna śmierć małego Aylana dała prezydentowi Turcji Recepowi Erdoganowi pretekst do równie cynicznych wypowiedzi o tym, jak to Zachód (czytaj: Unia Europejska) ponosi odpowiedzialność za "zamienienie Morza Śródziemnego w cmentarzysko" uchodźców.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że greckie wyspy takie jak Lesbos, Kos czy Samos, będące głównym celem imigrantów, znajdują się zaledwie kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów od brzegów tureckiej Anatolii. Latem, przy sprzyjającej pogodzie, pokonanie tej odległości na małych łodziach lub nawet pontonach nie jest żadnym problemem, nie wymaga też szczególnej znajomości żeglugi morskiej czy nawigacji.
Co równie ważne w tym kontekście, relacje między Turcją a Grecją od dawna są nacechowane niezwykle dużą wzajemną podejrzliwością i nieufnością, a nawet wrogością - pomimo faktu, iż oba państwa od dekad są formalnie sojusznikami w ramach NATO. A granica między obydwoma państwami - także ta morska, wyjątkowo skomplikowana i w zasadzie nieuznawana przez obie strony - jest jedną z najlepiej strzeżonych w całej Europie. Nie sposób zatem wyobrazić sobie, aby dziesiątki tysięcy imigrantów forsowały ją (do tego w tak krótkim czasie) bez wiedzy i faktycznej zgody Turków. Najnowsze informacje z Turcji wskazują zresztą, że na zachodnich wybrzeżach tego kraju koczują już kolejne setki tysięcy "uchodźców", czekających na przerzut do Europy. Tylko w samym Izmirze na transport do Grecji czekać ma ponad 100 tys. ludzi. Władze i służby tureckie kompletnie nie interesują się ich zamiarami i planami.
Państwo Islamskie przeciwko imigracji
Jeśli spojrzeć na cały problem pod kątem klasycznej analizy geopolitycznej (a więc badając zagadnienie przez pryzmat poszukiwania interesów, korzyści strategicznych i zysków możliwych do osiągnięcia przez poszczególne podmioty, zaangażowane w daną kwestię) - otrzymamy niezwykle ciekawe wyniki.
Większość przeciwników bezkrytycznego przyjęcia imigrantów, forsowanego (i zapewne jednak ostatecznie przyjętego) przez Unię Europejską, podkreśla, iż mamy do czynienia z islamską inwazją, zainicjowaną lub co najmniej inspirowaną przez Państwo Islamskie (IS). Tymczasem samo IS oficjalnie oświadczyło, że ucieczka/emigracja (arab. hidżra) tych tysięcy muzułmanów do Europy to grzech i działanie zakazane (haram) w islamie. Według Państwa Islamskiego obowiązkiem tych ludzi jest raczej udanie się na hidżrę do samego kalifatu. Zachowanie takie postulował zresztą jeden z pierwszych numerów angielskojęzycznego periodyku propagandowo-informacyjnego IS - "Dabiq" - z lata 2014 roku. Poza tym IS nie byłoby w stanie - w sensie organizacyjnym i politycznym - sprowokować takiego masowego exodusu z Turcji, choć z pewnością może do pewnego stopnia stać za większym napływem imigrantów z Libii.
Nie ulega jednak wątpliwości, że niezależnie od tego, jakie jest oficjalne stanowisko kalifatu w sprawie masowej migracji muzułmanów z Bliskiego Wschodu do Europy, będzie on tak czy siak jednym z największych strategicznych beneficjentów obecnej sytuacji. Napływ dziesiątek tysięcy imigrantów islamskich do Europy w ciągu zaledwie kilku tygodni zdestabilizował sytuację społeczno-polityczną w Unii Europejskiej bardziej, niż jakikolwiek inny czynnik w ostatnich dekadach. Zmusił władze kilku państw UE, w tym zwłaszcza Niemiec będących głównym celem dla większości "uchodźców", do zawieszenia swobód strefy Schengen - tego sztandarowego symbolu zjednoczonej Europy. Sprowokował też niebywały rozkwit postaw i zachowań ksenofobicznych oraz jawnie rasistowskich na całym kontynencie, co w wielu państwach przekłada się już dzisiaj na wzrost popularności ugrupowań skrajnie antyeuropejskich.
Niewykluczone, że obecny kryzys imigracyjny będzie także czynnikiem, który ostatecznie przesądzi o wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. To wszystko osłabia Europę, osłabia cały Zachód, a więc tym samym - wzmacnia siły radykalnego islamu, które stawiają sobie za cel walkę z zachodnią kulturą i cywilizacją. Poza tym, wśród tych dziesiątek tysięcy młodych Syryjczyków i Irakijczyków z pewnością znajdą się tacy, którzy chętnie nawiążą współpracę z islamistami - zwłaszcza, gdy ich oczekiwania i wymagania wobec "europejskiego Edenu" brutalnie rozminą się z rzeczywistością (bo np. zamiast do Niemiec czy Austrii trafią na Litwę, do Rumunii albo do Polski).
Swoje geopolityczne korzyści odnoszą jednak i Turcy. Faktyczna zgoda na wyjazd z ich kraju dziesiątek, a może i setek tysięcy uchodźców (przypomnijmy - głównie młodych mężczyzn, a więc osób najbardziej skłonnych do potencjalnego angażowania się w działania sprzeczne z prawem, albo wręcz terrorystycznych) rozładowuje napiętą sytuację w przepełnionych obozach dla uchodźców na terenie Turcji. Bez wątpienia poprawia to stan bezpieczeństwa w tym kraju, szczególnie w warunkach prowadzonej przez Ankarę od dwóch miesięcy "wojny z terroryzmem", która w praktyce jest jednak wojną głównie z Partią Pracujących Kurdystanu. Jednocześnie daje to Turkom sposobność do osiągnięcia słodkiej zemsty zarówno na wrogiej Grecji, jak i na całej Unii Europejskiej, która od lat odrzuca starania Turcji o członkostwo tego państwa we Wspólnotach.
Jakby na to nie patrzeć, swoistym beneficjentem całej sytuacji jest również Rosja. Po pierwsze, kryzys migracyjny niezwykle skutecznie "przykrył" to, co dzieje się na wschodniej Ukrainie. Aż dziw, że Moskwa nie wykorzystała jeszcze tej sytuacji i nie poszła na całość, szturmując np. Odessę lub Donieck. W UE nikt by pewnie tego nawet dzisiaj nie zauważył, może oprócz Polski, Rumunii i krajów bałtyckich.
Po drugie, masowy napływ imigrantów do Europy (m.in. z Syrii) daje Rosjanom niezwykle dogodne usprawiedliwienie dla ich gwałtownego zwiększenia zaangażowania militarnego w Syrii po stronie rządu Baszara al-Asada. Według oficjalnej narracji Kremla, wzmocnione rosyjskie zaangażowanie w Lewancie jest właśnie następstwem rozkwitu struktur islamskiego ekstremizmu, który wyrzucił z Lewantu miliony uchodźców. Wzmacniając swoją obecność wojskową w Syrii i walcząc z kalifatem, Rosjanie dążą więc dzisiaj do eliminacji źródeł problemu syryjskich uchodźców. Przy okazji Kreml ma sporo satysfakcji, patrząc jak Unia Europejska "nie może sobie poradzić z paroma tysiącami uchodźców" (cytat z prezydenta Władimira Putina).
Jak widać, problem masowego napływu nielegalnych imigrantów w granice Unii Europejskiej nie jest kwestią, którą można rozpatrywać w prostej, czarno-białej perspektywie, tak ulubionej na salonach w Brukseli. Zagadnienie to ma wiele aspektów, uwarunkowań i kontekstów, z których spora część jest jednak przez unijnych decydentów z góry odrzucana jako nie pasująca do założonego wcześniej obrazu. Dzisiaj Unia Europejska (ale i Europa jako całość) zastanawia się i wykłóca, co zrobić z tymi imigrantami, którzy już dotarli na Stary Kontynent. Zamiast tego powinna podjąć zdecydowane i realne działania zapobiegające masowemu napływowi kolejnych "ludzkich fal" z Bliskiego Wschodu. Bo to, że takowe już lada dzień pojawią się na południowych granicach UE, jest więcej niż pewne.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.