PolskaKto naprawdę nami rządzi

Kto naprawdę nami rządzi

Ciężkie czasy nastały w Polsce dla koniunkturalistów. Nie, kolejne odsłony postępującej rewolucji moralnej nie mają z tym nic wspólnego. Po prostu tak często zmienia się zestaw osób ważnych i wpływowych, że nie wiadomo już komu się podlizywać. A nawet jeśli wiadomo, to trudno nadążyć.

16.10.2006 | aktual.: 16.10.2006 14:50

Mogłoby się wydawać, że roszady na liście najbardziej wpływowych osób w Polsce (jeśli pominiemy gwiazdy seriali i kolejne inkarnacje Violetty Villas - aż po Dodę Elektrodę) dostosowane są do kalendarza wyborczego i co cztery lata kolejne ekipy VIP-ów zyskują na znaczeniu, a poprzednie upadają. Niestety, świat nie jest tak prosty, a zmiany zachodzą znacznie częściej. Po pierwsze, tylko jeden premier rządził u nas pełną kadencję, ale akurat Jerzego Buzka nikt nie postawiłby na czele zestawienia najbardziej wpływowych ludzi w kraju.

A po drugie, kolejne skandale i afery potrafią osłabić, a czasem wręcz unicestwić aktualnie urzędujące osobistości (vide: Leszek Miller po wybuchu afery Rywina czy Aleksander Kwaśniewski podczas apogeum afery Orlenu), ale też nieoczekiwanie wywindować inne postaci - jak było choćby w wypadku Hanny Suchockiej w 1992 r. czy Jana Rokity i Zbigniewa Ziobry 11 lat później. Innymi słowy, dynamika polskiego życia politycznego jest tak wielka, że często co rok, to prorok - nowe bożyszcze parlamentu i okolic włada wyobraźnią Polaków i pociąga za wiele sznurków, by rychło przeżyć bolesny upadek. Są oczywiście postaci symbole. Przez kilkanaście lat jedną z najważniejszych, jeśli nie najważniejszą osobą w Polsce był Aleksander Kwaśniewski, a i dziś jego pozycja jest bardzo poważna. Wszyscy też dostrzegają znaczenie Adama Michnika czy o. Tadeusza Rydzyka. Skądinąd obie te postaci płynnie łączą światy mediów, wielkich koncernów i polityki, a w wypadku o. Rydzyka również Kościoła, choć to wpływowi na świat polityki
zawdzięczają swe możliwości i koneksje.

Detronizacja VIP-ów

Trudno jednak nie dostrzec, że - prócz normalnych fluktuacji, wynikających z sezonów wyborczych i zmian sympatii - w ciągu ostatnich dwóch lat na polskiej scenie VIP-ów nastąpiło trzęsienie ziemi. Dała mu początek afera Rywina, a właściwie działalność komisji śledczej, i nie było to "zasługą" Tomasza Nałęcza, który stał się wówczas dwa razy bardziej popularny niż cała jego Unia Pracy. Otóż w tamtych latach zaczęła się zmieniać mentalność Polaków, którzy przestali dawać sobie wmawiać, że mówienie o korupcyjnych skandalach to "oszołomstwo", wspominanie o agentach to przejaw spiskowej teorii dziejów, a domaganie się uczciwości w życiu publicznym to fanatyzm. Afera Rywina była początkiem prawdziwej rewolucji, która zmiotła ze sceny politycznej niemal całą elitę postkomunistyczną i przebudowała polską prawicę.

Zmienił się też układ sił w mediach. Publicyści od początku jawnie lub mniej jawnie wrodzy komisjom śledczym (Janina Paradowska, Jacek Żakowski) stracili swe korony, a na ich miejsce wkroczyli dziennikarze do niedawna obowiązkowo określani jako prawicowi, a dziś przez "Politykę" tytułowani "reżimowymi" ("Polityka" ma kilkudziesięcioletnią tradycję wysługiwania się reżimom, więc wie, o czym pisze). Nie bacząc na te inwektywy i pieczołowicie konstruowane przez "Gazetę Wyborczą" listy prawicowców, trzeba przyznać, że zdecydowanie najważniejszymi publicystami w Polsce stali się tacy dziennikarze, jak Piotr Zaremba, Cezary Michalski czy Rafał Ziemkiewicz. Można, a czasem i trzeba nie zgadzać się z ich poglądami, ale nie podobna ich lekceważyć. Celny sztych Macieja Rybińskiego waży dziś więcej niż jeremiady Piotra Stasińskiego czy moralizatorstwo Tomasza Lisa, a mimo dramatycznych apeli Kingi Dunin pozycja Jana Pospieszalskiego pozostaje niezagrożona. Mało tego, śmiem twierdzić, że zmiany te są nieodwracalne i
choćby następne wybory miażdżąco wygrał SLD, to wciąż Zaremba, a nie Marek Barański czy nawet ciągle popularny Żakowski będzie nadawał ton polskiej publicystyce. Lewica przez kilkanaście lat nie mogła się dochować wspierających ją intelektualistów, bo ci starzy zbyt mocno zaangażowani byli w komunizm, a młodzi wydawali się, jak na polski grunt, cokolwiek nazbyt radykalni. To zmieniło się o tyle, że do głosu doszło mocno osadzone w "warszawce" pokolenie feministek (Środa, Dunin), wspierane przez młodych lewicowców skupionych wokół Sławomira Sierakowskiego. Jakkolwiek to nie oni dzierżą w Polsce rząd dusz, to można założyć, iż ich wpływy będą rosły, z czego należy się cieszyć, bo o ile z Magdaleną Środą można polemizować, nawet jeśli pisze, że w Warszawie narodziła się półdyktatura, o tyle polemika z Jerzym Urbanem zmuszałaby do zejścia do kloaki.

To nie oni jednak dali ideologiczne podwaliny pod budowę IV Rzeczypospolitej i to nie ich głos jest przez rządzących i opozycję słuchany najuważniej. Najwięcej do powiedzenia mają dziś tacy intelektualiści, jak Jadwiga Staniszkis, Zdzisław Krasnodębski, Paweł Śpiewak czy Bronisław Wildstein, co bodaj najwyraźniej znamionuje poważną zmianę układu sił. Wszak jeszcze niedawno sam wielki Krzysztof Kozłowski z "Tygodnika Powszechnego" na pytanie o Krasnodębskiego odpowiadał krótko: "Krasnodębski?! Przecież jego się nie czyta!", co biorąc pod uwagę śladowe czytelnictwo prowadzonego przez niego pisma, brzmiało nieco kuriozalnie.

Muzycy wielu orkiestr

Charakterystyczną cechą polskiego świata VIP-ów jest kompletne wymieszanie sfer wpływów. Innymi słowy, jedna osoba, dajmy na to wspomniany już ojciec dyrektor, ma ogromne możliwości kreowania polityki nie tylko jak każdy publicysta, przez wpływanie na poglądy wyborców i polityków, ale też przez czynne zaangażowanie w tworzenie nowych partii i koalicji lub odbieranie poparcia tym, którzy wypadli z jej łask. Przekonali się o tym i Hanna Gronkiewicz-Waltz, której prezydencką kandydaturę utrąciło w 1995 r. Radio Maryja, i dwa lata później Marian Krzaklewski, wsparty w staraniach o sklejenie prawicy. Zresztą cztery lata później radio się od niego odwróciło, na czym zyskał z kolei Roman Giertych.

Nie tylko duchowni przekraczają te granice. Najlepszym przykładem byłyby polityczne wpływy wielkiego biznesu, ale ten siłą rzeczy oddziałuje na świat władzy i nie jest to wcale polską specjalnością. Jeśli szukać jakiejś naszej specyfiki, to mogłoby nią być przemieszanie świata polityki i mediów. Świadomie nie piszę "upartyjnienie mediów i dziennikarzy" (choć i to jest w Polsce jakimś kuriozum), bo procesy te są bardziej skomplikowane. Oto z jednej strony publicyści i intelektualiści płynnie przechodzą do polityki (Paweł Śpiewak, Ryszard Legutko), z drugiej - byli posłowie zostają dziennikarzami (Witold Gadomski, Krzysztof Król), a aktywni wciąż politycy stają się stronami w debatach światopoglądowych i intelektualnych (Ludwik Dorn spierający się na Uniwersytecie Warszawskim o istotę liberalizmu). W ten sposób wszyscy oni odgrywają role muzyków wielu orkiestr i to bez specjalnej szkody dla żadnej z nich.

Robert Mazurek

Źródło artykułu:Wprost
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)